Kim jest naprawdę genialny naukowiec, profesor Krank? Czy zbiegły więzień okaże się mordercą przeoryszy? Co planują w Krakowie Lenin i Stalin? Kolejne detektywistyczne przygody Erasta Fandorina.


Podążając tropem mordercy zwanego „Liliowym Maniakiem”, Erast Pietrowicz trafia na wyspę Saint Constantin. Odkrywa podwodne miasto i organizację kierowaną przez szalonego potomka Napoleona, który zamierza przejąć panowanie nad światem.

Erast Pietrowicz udaje się do zawołżskiej guberni, żeby odszukać zabójcę przeoryszy miejscowego monasteru. Śledztwo ma dla Fandorina wyjątkowe znaczenie, ponieważ ofiara to jego dawna ukochana.

Podróżujący z Częstochowy do Warszawy Erast Pietrowicz zostaje poproszony o pomoc w wytropieniu sprawcy napadu na wagon pocztowy. W pogoni za złodziejem i mordercą zwanym Cukiereczkiem detektyw dociera aż do Krakowa.

Boris Akunin (Grigorij Szałwowicz Czchartiszwili), ur. w 1956 r. w Gruzji, od 1958 r. mieszka w Moskwie. Japonista, tłumacz, autor znanych serii powieści Przygody Erasta Fandorina, Przygody siostry Pelagii, Przygody magistra, Gatunki. W 2000 roku był nominowany do nagrody Bookera i otrzymał tytuł Rosyjskiego Pisarza Roku. Azazel i Gambit turecki zostały przeniesione na ekran.
Książki Borisa Akunina przetłumaczono na 35 języków i wydano w nakładzie ponad 20 milionów egzemplarzy

Boris Akunin
Planeta Woda
Cykl z Erastem Fandorinem
Przekład: Aleksandra Okuniewska-Stronka
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 9 listopada 2016


Zawiązanie akcji
Dziennikarskie szczęście

17 kwietnia 1902 roku. Atlantyk

Parowiec oceaniczny „Universe”, odbywający rejs z Marsylii do Buenos Aires, przepływał koło Wysp Kanaryjskich. Trzeciego dnia podróży początkowe ożywienie i zachwyt zaczęły ustępować nudzie. Pasażerowie już nasycili się widokami, poznali niewymyślne rozrywki na statku, zaznajomili się z towarzyszami podróży i zdążyli się nimi rozczarować, a czekały ich jeszcze dwa tygodnie monotonnego rejsu po otwartych wodach.
Reporter paryskiego magazynu „Essentiel”, oddelegowany przez redakcję do zrobienia serii reportaży o argentyńskich kopalniach srebra i zdecydowany napisać książkę, która zadziwi świat (był to b a r d z o młody reporter), wywiązywał się z danej sobie obietnicy: codziennie tworzyć co najmniej pięć stron tekstu. Siedział na leżaku z nogą założoną na nogę i starannie skrobał ołówkiem, rejestrując wrażenia z wczorajszej wycieczki po parowcu. Statek wydawał się dziennikarzowi pomniejszonym modelem całego bożego świata. Na samym dole, ukryte przed ludzkim wzrokiem, mieściło się piekło. Powietrze było tam czarne od pyłu, a czarni jak diabły palacze wrzucali czarny węgiel czarnymi łopatami w ogniste czeluście piekielnych pieców. Wyżej znajdowała się ładownia – grzeszne i plugawe łono statku, w którym sześciuset przesiedleńców z Europy Wschodniej i Południowej za swoje pięćdziesiąt franków od łebka cisnęło się w ciemnych przedziałach pośród rozwieszonych pieluch, tobołów z nędznym dobytkiem oraz saganów i garnków, które z niewiadomego powodu taszczono na drugi koniec świata. Łono, zgodnie z prawem natury, cuchnęło i wydawało nieprzyjemne dźwięki. Wrzaski niemowląt przeplatały się z pijackimi pieśniami i siarczystymi przekleństwami.
Górę zamieszkiwało cywilizowane społeczeństwo. Na pokładzie drugiej klasy wyposażenie było skromne, ale przyzwoite, na pokładzie pierwszej – ładne, a nawet luksusowe, zaś wyniesiony pod same niebo pokład spacerowy, gdzie dziennikarz mozolił się nad zapiskami, przypominał raj. Młody mężczyzna szyderczo przyrównał „czystych” pasażerów w ich letnich białych strojach do zbawionych dusz, a stewardów płynnie lawirujących z tacami (napoje chłodzące, kawa, lody) do serafinów, którzy raczą cnotliwych nektarem i ambrozją.
Przeczytawszy swoje grafomańskie brednie, korespondent westchnął smętnie, po czym wyrwał kartki i je zmiął. To wszystko już było. Pisarze ze sto razy porównywali ludzkość do statku, palaczy do diabłów, ładownię do łona i tak dalej. Trzeci dzień podróży, a żadnego pomysłu, nie ma zupełnie o czym pisać. Ale słowo się rzekło: pięć stron to mus i już.
Dziennikarz wstał i powlókł się na rufę, gdzie asystent pasażerów opowiadał o czymś grupce dam osłaniających się przed słońcem jedwabnymi parasolkami. Może zawodowy bajarz powie coś godnego uwiecznienia.
– Znajdujemy się na trawersie wysepki Saint Constantin – mówił wytworny dżentelmen w smokingu i czapce marynarskiej, pokazując szary stożek wynurzający się z wody parę mil na południe. – To wierzchołek starożytnego wulkanu, nędznego pociotka kolosa z Teneryfy, którego mijaliśmy dzisiaj rano. Jego wysokość, mesdames, jest niemal dziesięciokrotnie mniejsza: zaledwie czterysta pięćdziesiąt metrów, ale w odróżnieniu od giganta maluch trochę dymi. Jeśli się panie dobrze przyjrzą, zobaczą, że nad szczytem unosi się chmura pyłu.
Damy zaczęły wytężać wzrok. Korespondent podniósł do oczu lornetkę wiszącą na piersi. Powietrze nad wysepką lekko drżało, jak miraż w upalny dzień.
– Przez długi czas wulkan uważano za wygasły, ale niedawno zaczął zdradzać oznaki życia. Naukowcy z koncernu Oceania zeszli do gardzieli i stwierdzili aktywność magmy. Jednakże ich zdaniem w ciągu najbliższych pięciuset lat erupcja jest mało prawdopodobna, więc raczej nikt z nas nie będzie mógł podziwiać tego malowniczego widoku, chyba że mademoiselle Sophie.
Mężczyzna pogłaskał po głowie małą dziewczynkę z lalką w rękach. Damy skwapliwie się roześmiały z udanego żartu. Asystent pasażerów na parowcu był taki jak trzeba: dźwięczny głos, miła powierzchowność i niewielki defekt fizyczny – utykał na jedną nogę. Mężowie nie byli więc zazdrośni o inwalidę, a damy współczuły biedakowi.
Korespondent ziewnął i przesunął lornetkę trochę niżej. Wulkan był nudny, szary. U jego podnóża bielały jakieś zabudowania.
– Koncern Oceania? – powtórzyła matrona z drobnymi platynowymi loczkami. – Czy to nie ten, który produkuje mój krem do twarzy?
– Ma pani rację, baronowo. – Asystent wymówił tytuł (Madame la baronne) łagodnie i z lubością. – Saint Constantin należy do koncernu Oceania, którego produkty można znaleźć we wszystkich liczących się perfumeriach. Esencje do wyrobu czarodziejskich kremów, emulsji i maści wytwarza się właśnie tutaj, z glonów i mięczaków. Poza tym Oceania zarabia ogromne pieniądze na lekach robionych z owoców morza. To nowy, bardzo obiecujący kierunek w farmakologii. Należy jednak oddać sprawiedliwość koncernowi. Jego właściciele myślą nie tylko o zysku. Może widziały panie w gazetach reklamę ich sanatorium przeciwgruźliczego dla dzieci? Znajduje się na wyspie. Zdrowy klimat, źródła termalne i zabiegi lecznicze na bazie biologii, morza działają cuda. W dodatku nieszczęsne biedactwa korzystają z leczenia bezpłatnie, ma ono całkowicie filantropijny charakter.
Sanatorium też nie zainteresowało dziennikarza. Z tematu dzieci chorych na suchoty wyciśnięto już wszystko, co tylko się dało, jeszcze w czasach sentymentalizmu. Dobroczynność również wyszła dawno z mody, widziano w niej burżuazyjną chimerę, w dodatku trywialną. Ale baronowa miała inne zdanie w tej kwestii.
– O, słyszałam o sanatorium Morski Raj! Czyżbym nie wspominała, że należę do zarządu Narodowego Towarzystwa Dobroczynnego? To mój obowiązek, żeby się orientować w podobnych przedsięwzięciach. Nazwa wyspy od razu wydała mi się znajoma. Na jednym z ostatnich posiedzeń naszego zarządu…
Jednakże nie udało jej się opowiedzieć asystentowi i pozostałym damom o działalności filantropijnej, ponieważ na pokładzie nagle powstało zamieszanie.
– Chyba powiedziałem wyraźnie: lilie mają być białe, bia-łe! – histerycznie krzyczał jakiś mężczyzna z silnym szwabskim akcentem. – A wy co mi przynieśliście?! No pytam pana, co to jest?!
Korespondent jeszcze nie wiedział, że dziennikarska fortuna postanowiła zrobić mu prezent, ale odwrócił się na krzyk z wdzięcznością. Każdy divertissement naruszający nużącą monotonię dnia był mile widziany.
Na rufę wbiegł malutki, chudziutki mężczyzna z puszystymi siwymi włosami, które okalały jego nieproporcjonalnie dużą głowę, upodabniając ją do dmuchawca. Bródka i wąsy też były siwe, ale schludne, starannie rozczesane. Rumiana, młodo wyglądająca twarz wyrażała skrajne wzburzenie.
– Czy one pańskim zdaniem są białe?! – krzyknął do asystenta. – Co za świństwo przywlekliście mi do kajuty?!
W dłoni ściskał zmaltretowane bladoróżowe kwiaty z połamanymi łodygami. Pasażerowie, którzy znajdowali się w pobliżu, patrzyli na awanturnika z jednakowym wyrazem udręki na twarzach. Ożywił się tylko znudzony dziennikarz. Chociaż nie, był jeszcze jeden jegomość obserwujący krzykacza z wyjątkowym zainteresowaniem. Dżentelmen z długimi wąsami, w zapiętym pod szyję piaskowym surducie. Szedł za oprawcą różowych lilii, nie odrywając od niego oczu.
– Znowu ten wariat. – Jedna z pasażerek westchnęła. – Boże, jak mi obrzydły te jego sceny!
– To Niemiec. – Druga wzruszyła ramionami. Parowiec był francuski, Niemców tu nie lubiano.
– Proszę wybaczyć, mesdames – rzekł cicho asystent. – Muszę uspokoić monsieur Kranka.
Ruszył w stronę siwego mężczyzny, przyciskając rękę do serca i całym swoim wyglądem demonstrując bezgraniczną łagodność.
– Panie profesorze, tysiąckrotnie przepraszam, ale białe lilie się skończyły. W oranżerii wybrano panu kwiaty o najjaśniejszym odcieniu…
– Sko… skończyły się? – wybełkotał profesor. – Chce pan powiedzieć, że przez dwa tygodnie, do samego Buenos Aires, będą mi przynosić do kajuty to paskudztwo?
Mężczyzna przygasł i skulił się, zasłaniając twarz dłońmi. Jego wąskimi ramionami wstrząsnął szloch.
– A jaki skandal urządził wczoraj w salonie tylko dlatego, że widelce i łyżki leżały nie całkiem symetrycznie. – Baronowa poskarżyła się korespondentowi, który uśmiechał się pod nosem.
Dziennikarz podróżował drugą klasą i jadł kolację przy table d’hôte, toteż nie mógł widzieć wczorajszego „skandalu”, ale chętnie podjął temat.
– No jasne, to stuprocentowy świr.
Baronowa się odwróciła. Nie aprobowała podobnego stylu wypowiedzi.
Nagle profesor Krank przestał płakać. Znowu ogarnął go gniew, który z każdą chwilą niebezpiecznie się nasilał. Cisnął lilie na pokład i zaczął je deptać. Następnie szarpnął swój wykrochmalony kołnierzyk. Zrzucił marynarkę i ją też podeptał. Damy cofnęły się przestraszone. Asystent zrozumiał, że nie poradzi sobie bez pomocy, więc machnął ręką na starszego stewarda. Identyczny gest wykonał dżentelmen w piaskowym surducie. Obok niego pojawił się, jakby wyrósł spod ziemi, atletyczny rudowłosy mężczyzna.
– Keep closer, Finch – ledwie poruszając wargami, szepnął właściciel wąsów. – He’s up to something*.

* Niech się pan trzyma bliżej, Finch. On coś zamierza (ang.).

Rudy przymrużył oczy. Na prawym policzku miał interesującą bliznę w kształcie małej gwiazdy. Wszystkie jej promyczki się poruszyły. Jednakże Finch nie zdążył zbliżyć się do profesora.
– Co za męczarnia! Dłużej tego nie wytrzymam! – zawołał tamten załamującym się głosem. – Bądźcie wszyscy przeklęci! Przeklęci!
Nikt nie zdążył zrobić najmniejszego ruchu, gdy nagle, z niespodziewaną dla szacownego wieku energią profesor wziął rozbieg, podskoczył, oparł się rękami o reling, przesadził go i wypadł za burtę! Przez pokład przetoczył się gremialny krzyk. Dziennikarz otworzył usta i zamrugał oczami. Asystent złapał się za serce.
Tylko dwaj stojący w grupie mężczyźni – właściciel wąsów i rudy – zachowali przytomność umysłu. Rzucili się do przodu, przechylili przez barierkę i zdążyli zobaczyć spienioną toń w miejscu uderzenia ciała o wodę.
– Finch!
– Tak, sir.
Mężczyzna z gwiaździstą blizną jednym ruchem przerzucił silne ciało przez nadburcie, przekoziołkował w powietrzu i wbił się w grzbiet fali. Do wody poleciało koło ratunkowe, za nim drugie. Okrzyki „Człowiek za burtą!”, „Dwoje za burtą!” zagłuszył przenikliwy sygnał alarmowy.
Podniósł się radosny zgiełk, gdy ze spienionej fali za rufą wyłoniła się pierwsza głowa – ruda. Drugiej jednak nie było. Rudy śmiałek nabrał powietrza szeroko otwartymi ustami i znowu skrył się pod wodą. Wynurzył się nieprędko. Przecząco potrząsnął głową. Gest był przeznaczony dla mężczyzny, którego niedawno tytułował „sir”.
Parowiec, mimo że jego silniki stanęły, zdążył odpłynąć jakieś trzysta metrów. Właściciel wąsów przyciskał jednak lunetę do twarzy, więc zobaczył i zrozumiał. Jęknął i uderzył pięścią w reling.
– God damn it! God damn it! God damn it! – mamrotały blade, trzęsące się wargi.
– Dzięki ci, Panie! – zawołał stojący obok dziennikarz. – Wszystko widziałem! Co za szczęście!

Prawdziwe życie

1 września 1903 roku. Wyspa Aruba

Widoczność była dzisiaj wyjątkowa. Na przyzwoitej głębokości bez jakiegokolwiek reflektora otchłań wodna dawała się przeniknąć wzrokiem na jakieś trzydzieści metrów. Erast Pietrowicz Fandorin sunął powoli łodzią podwodną nad piaszczystym dnem, na którym mieniły się biało-niebieskie plamy. Dzień, jak niemal zawsze na tych szerokościach, był słoneczny. Przestrzeń nad głową skrzyła się blaskiem, po którym od czasu do czasu zdawały się przebiegać lekkie chmurki. Tak wyglądała z dołu powierzchnia oceanu delikatnie kołysana bryzą.
Na dole się ściemniło. Wszystko zrobiło się bardziej niebieskie, biały kolor znikł całkowicie, zastąpił go zielony. To dlatego że skończyła się piaszczysta mielizna. Dno gwałtownie się obniżyło. Początkowo było w miarę równe, pokryte jedynie wodorostami. Później zaczęły się rafy koralowe.
Fandorin włączył interkom, żeby sprawdzić, czy Masa przypadkiem nie zasnął. Podwodne podróże działały na Japończyka nasennie. Kiedyś, znalazłszy się w zaplanowanym kwadracie i rzuciwszy kotwicę, Erast Pietrowicz powiedział do słuchawki: „No dalej, ruszaj”. Żadnej odpowiedzi. Aż się zaniepokoił. Zszedł z nadbudówki do komory dekompresyjnej. Usłyszał chrapanie. Na swoje usprawiedliwienie Masa powiedział, że pod wodą ogarnia go dziwne uczucie. Wydaje mu się, że jest dzieckiem w łonie matki, na świecie nie ma żadnych problemów, bo właściwie świata też nie ma. Fandorin musiał przeprowadzić cesarskie cięcie, solidnie potrząsnąć śpiocha za kołnierz pneumofora. Robota to robota, a plan to plan.

Tym razem Masa nie spał.
– …gdybyś nie był potrzebny panu – dobiegł Fandorina koniec zdania wypowiadanego po angielsku z silnym japońskim akcentem – wsadziłbym twoją obciętą głowę na patyk, postawił na półce i rozkoszował się widokiem aż do znudzenia. A później rzuciłbym rekinom na pożarcie.
– Usłyszałem brzęczyk, więc wiem, że się pan włączył, mister Fandorin – powiedział skrzypiący głos, również z akcentem, ale śpiewnym. – Teraz się pan orientuje, jak pański zausznik ze mną rozmawia. Zrobiłem jedynie słuszną uwagę na temat jego irytującego zwyczaju bębnienia palcami w przepierzenie…
Erast Pietrowicz szybko się wyłączył. Stosunki między członkami załogi łodzi podwodnej „Cytryna 2” były fatalne. Inżynier mechanik Pete Bull i nurek Masahiro Shibata nie znosili się nawzajem. Coś należało z tym zrobić. Czasami Fandorin miał wielką ochotę przepędzić obu na cztery wiatry i pływać po przestworzach oceanu bez pomocników. Niczego nie szukać i nigdzie nie zmierzać. Poruszać jedynie sterem i podziwiać przez iluminatory włochate i ruchome morskie pagórki, które wyglądają jak żywe, oraz kolonie purpurowych, pomarańczowych i żółtych gąbek.
Oto z rozpadliny wysunęła okrągłą głowę murena.

 
Wesprzyj nas