“Z wszystkich książek, które napisałem, tę cenię najbardziej” – tak o Dawidzie Copperfieldzie pisał sam jego autor, Charles Dickens. Wybitna i ponadczasowa opowieść o dorastaniu i życiu w XIX-wiecznej Anglii.


Dawid CopperfieldPublikowana początkowo w odcinkach, a następnie wydana w całości po raz pierwszy w 1850 roku powieść podbiła serca milionów czytelników, którzy podzielili entuzjazm pisarza.

Poznajcie historię Dawida Copperfielda, którego przygody – zdaniem znawców literatury – w wielu miejscach pokrywają się z doświadczeniami samego Dickensa. To poruszająca do głębi opowieść o niełatwym życiu prostego chłopaka w XIX-wiecznej Anglii: od narodzin aż do wieku dojrzałego.

Bezpieczeństwo i ciepło rodzinnego domu młodego Dawida zostaje zburzone z chwilą powtórnego wyjścia jego matki za mąż. Od tej chwili dorastanie bohatera naznaczone jest przemocą, biedą i samotnością.

Wkrótce chłopak postanawia uciec i trafia na utrzymanie do ciotki, która sprawi, że jego życie diametralnie się odmieni.

Charles John Huffam Dickens (ur. 7 lutego 1812 w Landport koło Portsmouth, zm. 9 czerwca 1870 w Gadshill koło Rochester w hrabstwie Kent) – angielski powieściopisarz. Uznawany za najwybitniejszego przedstawiciela powieści społeczno-obyczajowej w drugiej połowie XIX w. w Anglii. W licznych powieściach dał wyraz wrażliwości na niesprawiedliwość i krzywdę społeczną, bezduszność praw wobec ludzi ubogich, realistyczny i drobiazgowy opis środowisk społecznych (mieszczańskich, biedoty miejskiej) zespalał z romantyczną atmosferą baśniowości i liryzmem. Stał się kronikarzem życia ówczesnego Londynu. Często utrwalał postacie dziwaków i ekscentryków o rysach karykaturalno-groteskowych.

Charles Dickens
Dawid Copperfield tom 1
Przekład: Wilhelmina Kościałkowska
Wydawnictwo Zysk i S-ka
Premiera w tej edycji: 31 października 2016

Dawid Copperfield

ROZDZIAŁ I. PRZYCHODZĘ NA ŚWIAT

Czy sam zostanę bohaterem niniejszej powieści, czy miejsce to zajmie kto inny, następne rozstrzygną stronice. W każdym razie zaczynam od początku, to jest od chwili mego urodzenia. Zgodnie z tym, co słyszałem i w co wierzę, wypadek ten miał miejsce w piątek o północy. Zegar bił właśnie dwunastą godzinę i jednocześnie ozwało się kwilenie nowonarodzonego, co właśnie, przez mamkę i pewną mądrą matronę z sąsiedztwa, od miesięcy już kilku i zanim osobiście poznać mię mogła, wielce w istnieniu moim zainteresowaną, zgodnie uznane zostało za zapowiedź po pierwsze nieosobliwej doli w świat wchodzącego człowieka, po drugie uzdolnienia tegoż człowieka do widywania duchów i strachów, właściwości niechybnie wrodzonej, jak to utrzymywały obie doświadczone niewiasty, i zwykłej dzieciom obojga płci, zrodzonym w piątkowych nocnych godzinach.
Co do pierwszego wniosku, historia mego życia wykaże, o ile był prawdziwym. Co do drugiego zauważę, że dotąd nie zdarzyło, mi się sprawdzić jego słuszności, na co się zresztą bynajmniej nie uskarżam.
Urodziłem się, jak to mówią, w czepku, którego sprzedaż ogłoszono w dziennikach za skromną cenę piętnastu gwinei. Czy to, że żeglarze w nieosobliwych w tym czasie znajdowali się interesach, czy że osłabła wiara w podobne praktyki i bardziej niż czepkom zaufano korkowym pasom, nie wiem, dość, że się zgłosił jeden tylko nabywca, pewien adwokat, ofiarujący za wystawiony na sprzedaż przedmiot dwa funty w gotówce i tyleż winem, lecz odmawiający stanowczo zabezpieczenia się od utonięcia w wyższej cenie. Że zaś nawet piwnica biednej mojej matki była do sprzedania, nie dobito targu i dopiero w dziesięć lat później czepek puszczono w okolicy, którąśmy zamieszkiwali, na loterię, w pięćdziesięciu biletach, pól korony każdy, z dopłatą przez wygrywającego pięciu szylingów. Byłem obecny przy tym i pamiętam niemiłe uczucie, jakiegom doznał wobec podobnego rozporządzania się cząstką mej osoby. Fant wygrany został przez starą damę z koszyczkiem w ręku. Pamiętam, jak niechętnie dostawała z niego należną dopłatę drobnymi, co zabrało nieskończenie wiele czasu i było powodem wielu arytmetycznych zawikłań. Dama ta, co jest faktem niezwykłym i wartym pamięci, istotnie nie utonęła, lecz na własnym łóżku godnie umarła w dziewięćdziesiątym drugim roku życia. Wypada jednak dodać, że się trzymała stale lądu, a nawet wyklinała niezbożność żeglarzy i innych podobnych niegodziwców, usiłujących – jak mówiła – ˝wykrętami˝ naruszyć naturalny bieg rzeczy. Na próżno tłumaczono jej, że z tej to właśnie walki z naturalnym biegiem rzeczy osiągano znaczne korzyści, a między innymi herbatę, którą szczególnie lubiła; na wszelkie dowodzenia odpowiadała ona nieodmiennie: ˝Wykręty to, ateuszowskie wykręty˝.
A teraz bez wykrętów do rzeczy, to jest do mego przyjścia na świat.
Urodziłem się w Blunderstone, w hrabstwie Suffolk. Jestem pogrobowcem, gdyż ujrzałem światło dzienne w sześć miesięcy po zamknięciu na zawsze powiek mego ojca. Nie mogłem się nigdy pogodzić z myślą, że mój ojciec nie widział mnie nawet. Dotąd też pamiętam żal, który mnie zdejmował, ilekroć pomyślałem o samotnej jego mogile. Zwłaszcza w słotną i ciemną noc, gdy w jasnym i ciepłym naszym mieszkaniu płonął ogień na kominie, dostrzegałem coś bezlitosnego, jak mi się nieraz zdawało, w tych szczelnie zamkniętych naszych drzwiach i oknach.
Najbogatszą osobą w naszej rodzinie była ciotka mego ojca, a tym samym moja cioteczna babka, o której opowiem więcej w odpowiednim czasie – panna Trotwood albo też panna Betsey, jak ją nazywała biedna moja matka, gdy się zdobyła na odwagę, co zdarzało się niezmiernie rzadko, wzmiankowania tej imponującej osoby. Panna Betsey wyszła za mąż za człowieka młodszego od siebie i niezwykłej urody, na którym, niestety, nie sprawdziło się przysłowie o pięknej duszy w pięknym mieszkającej ciele. Utrzymywano, jakoby źle obchodził się z żoną, bił ją, a nawet przy drażliwej jakiejś pieniężnej kwestii chciał z drugiego piętra oknem wyrzucić. Taka niezgodność temperamentów skłoniła ciotkę mego ojca do rozstania się z mężem za wszelką cenę. Mąż, przyszedłszy w ten sposób do posiadania kapitału, wyjechał do Indii, gdzie, wedle przechowanego w rodzinie podania, widywano go jeżdżącego na słoniu, w towarzystwie księżniczki hinduskiej jakoby. Bądź co bądź, w dziesięć lat potem doszła wieść o jego zgonie. Jak wieść tę przyjęła ciotka, nikt nie wie. Wróciła po śmierci męża do panieńskiego swego nazwiska, nabyła mały na brzegu morza stojący domek i osiadłszy w nim z jedną tylko służącą, wiodła życie samotne i zamknięte.
Zrazu ojciec mój był jej ulubieńcem, lecz odkąd nie mogła mu wybaczyć ożenienia się z ˝woskową lalką˝, jak nazywała moją matkę, tyle tylko o niej wiedząc, że nie ma jeszcze lat dwudziestu, przestał ją widywać. Ojciec mój, znacznie od żony starszy i słabego zdrowia, zmarł w rok po ożenieniu, a na sześć miesięcy, jak to już mówiłem, przed moim przyjściem na świat.
Tak się rzeczy miały w wieczór tego dnia, który pozwalam sobie nazwać pamiętnym. Nie roszcząc wszelako najmniejszej pretensji do oceniania na podstawie świadectwa własnych zmysłów istniejącego wówczas stanu rzeczy ani nawet do pamięci własnym nabytej doświadczeniem, powtarzam, co słyszałem.
Otóż matka moja, siedząc przed kominkiem, słaba i przygnębiona, przez łzy spoglądała na ogień, rozmyślając nad sobą i nad tym drobnym wyczekiwanym gościem – sierotą, którego przyjście na świat powitać miał płonący na kominku ogień. W pogodne, lecz wietrzne marcowe popołudnie siedziała tak cicha i wystraszona, wątpiąc, czy przeżyć zdoła zbliżającą się chwilę krytyczną. Podnosząc głowę, dla otarcia łez, spojrzała wypadkiem w okno i dostrzegła przechodzącą przez ogród nieznajomą kobietę.
Od razu zgadła, że był to nie kto inny, tylko panna Betsey. Słońce, przedzierając się przez ogrodzenie, oświecało idącą śmiało, wprost przed siebie postać kobiecą, która zbliżywszy się do domu, dała niezbity już dowód tożsamości. Ojciec mój mawiał nieraz, że jego ciotka nie stosuje się w niczym do utartych zwyczajów. Toteż i tym razem zamiast zadzwonić u drzwi domu, zbliżyła twarz do okna, aż nos jej, jak utrzymywała moja matka, spłaszczył się i pobielał zupełnie. Widok ów tak dalece przeraził biedaczkę, że zapewne temu to niezwykłemu zjawieniu się ciotki Betsey zawdzięczam przyjście me na świat w fatalnym dniu piątkowym.
Matka moja porwała się z krzesła, szukając schronienia w głębi pokoju, gdzie ją panna Betsey, przewracając oczy, niby głowa Saracena na starym holenderskim zegarze, spostrzegła i przywołała do drzwi ruchem przywykłej do rozkazywania osoby. Matka moja drzwi otworzyła.
– Zapewne pani Copperfield – zauważyła panna Betsey wchodząc do pokoju i spoglądając na żałobne szaty i zmienioną kibić mojej matki.
– Tak jest – odrzekła cicho zagadnięta.
– Trotwood – przedstawiła się nowoprzybyła. – Przypuszczam, żeś musiała coś o mnie słyszeć?
Matka moja odpowiedziała twierdząco wprawdzie, lecz bez zbytniego entuzjazmu.
– Widzisz mnie przed sobą we własnej osobie – dorzuciła nowoprzybyła.
Obie usiadły u kominka. Po kilku chwilach nie przerwanego przez ciotkę Betsey milczenia matka moja wybuchnęła płaczem.
– Ts… ts… ts… – upominała ją ciotka – uspokój się, uspokój. Długo biedna kobieta nie mogła się uspokoić.
– A teraz zdejm ten czepek – zadecydowała przybyła – niech ci się przypatrzę.
Matka moja tak była przerażona, że gdyby nawet i chciała, nie śmiałaby sprzeciwić się dziwnemu nieco żądaniu swego gościa.
Drżącą ręką sięgając po wdowi czepek, w pośpiechu rozrzuciła włosy, które spłynęły na jej twarz i ramiona.
– Ależ to dziecko! Istne dziecko! – zawołała panna Betsey.
Istotnie matka moja była młoda, a wyglądała jeszcze, młodziej. Spuściła tedy głowę, przyznając się do tego mimowolnego grzechu, i łkając upewniała ciotkę, że na nieszczęście młodą jest, zbyt młodą na wdowę, na matkę… jeśli notabene przeżyć zdoła to, co jej grozi… Zdawało się jej przy tym, że gdy tak skarżyła się, płacząc rzewnie, czuła przesuwającą się po swych włosach pieszczotliwą i miękką kobiecą rękę. Musiało to być jednak przywidzenie. Gdy podniosła załzawione oczy, ciotka siedziała na krześle prosta i sztywna, z założonymi na piersiach rękoma, z nogą wspartą o kratę kominka.
– Ha! – ozwała się po chwili – ˝Wroni Bór˝, dlaczego mianowicie ˝Wroni Bór˝?
– Pani ma zapewne na myśli nazwę tej miejscowości? – spytała moja matką.
– Dlaczego mianowicie ˝Wroni Bór˝ – powtarzała panna Betsey. – Przy waszej niepraktyczności, ˝Domów Wzór˝ brzmiałoby stosowniej.
– Nazwę tę – odrzekła moja matka – mąż mój wybrał jako odpowiednią. Właśnie wiatr tak zachrzęścił w starych drzewach ogrodu, że mimo woli wzrok rozmawiających zwrócił się w tę stronę. Wiązy, pochylając się ku sobie na kształt borów szepczących zwierzenia, zatrzęsły się gwałtownie, jak gdyby odepchnąć chciały ciężką i straszną jakąś tajemnicę, na wiatr puszczając rozbujało gałęzie. Z najwyższych strącone a zawisłe tam stare wronie gniazdo spadło, podobne do szczątków rozbitego na burzliwym morzu okrętu.
– Gdzież są ptaki? – spytała panna Betsey.
– Ptaki? – powtórzyła budząc się z zamyślenia moja matka.
– Wrony, gdzież się podziały? – pytała ciotka.
– Nie widziałam ich, odkądśmy tu zamieszkali – odrzekła moja matka i dodała: – Myśleliśmy, to znaczy pan Copperfield sądził, że miejsce to jest dla nich stosowne. Widać jednak gniazda były stare i od dawna już puste.
– Mam go, mam Dawida, jak gdybym go widziała – zawołała ciotka – miejsce nazwać od gniazd i ufać, że ponieważ są gniazda, będą i ptaki. Liczyć na ptasią fantazję, to mi praktyczność!
– Pan Copperfield – przerwała matka moja – nie żyje i jeśli pani ośmiela się mówić o nim w podobny sposób, w mojej obecności…
Biedna kobieta próbowała stawić czoło naszej ciotce, zdolnej pokonać o wiele silniejszego od słabej tej istoty wroga! Matka moja padła osłabiona na krzesło, z którego usiłowała powstać, a gdy przyszła do siebie czy też może została ocucona przez pannę Betsey, ta stała u okna. Wieczór zapadał coraz głębszy i gdyby nie płonący na kominku ogień, rozmawiające kobiety nie mogłyby siebie widzieć.
– Hm! – zaczęła ciotka Betsey, wracając obojętnie na uprzednio zajmowane przy kominku miejsce – a kiedyż to spodziewasz się?…
– Czuję się słaba – wyjęknęła moja matka – nie wiem, co mi jest, pewnie nie przeżyję tego…
– O! o! – uspokajała ciotka – napij się tylko herbaty.
– Gdyby mi to pomogło!
– Pomoże, niewątpliwie pomoże, wyobrażasz sobie więcej, niż jest. Jak na imię tej dziewczynie?
– Sama nie wiem jeszcze, czy to będzie dziewczynka – zauważyła naiwnie moja matka.
– Niech Nieba mają w swej pieczy to dziecię – zawołała ciotka, bezwiednie powtarzając sentencję wypisaną na pewnej szufladzie szafy w pokoju mojej matki, w której złożono początek mego doczesnego dobytku – wcale nie to miałam na myśli. Myślałam o służącej.
– Peggotty – odrzekła moja matka.
– Peggotty – powtórzyła z pewnym oburzeniem ciotka – chcesz we mnie wmówić, mała, że chrześcijańska dusza została ochrzczona podobnym imieniem?
-– To jest jej nazwisko – odrzekła słabnąc moja matka – po nazwisku nazywał ją mój mąż, gdyż Peggotty nosi moje imię.
– Peggotty! – zawołała panna Betsey otwierając drzwi – podawaj prędzej herbatę. Twoja pani zasłabła, nie marudźże!
Wydawszy ten rozkaz tonem osoby przywykłej do rozkazów i rzuciwszy badawcze spojrzenie na wychodzącą z kuchni ze świecą w ręku, zdziwioną tym nieznanym i rozkazującym głosem służącą, ciotka Betsey wróciła na poprzednie miejsce, podniosła brzeg sukni, nogę położyła na kratce kominka, a obie ręce złożyła na kolanach.
– Mówiłaś dopiero – zaczęła – o dziewczynce. Nie wątpię też ani na chwilę, że będzie to dziewczynka. Otóż od chwili urodzenia tej dziewczynki…
– Może będzie to chłopczyk – wtrąciła nieśmiało moja matka.
– Nie zaprzeczaj mi – oparła ciotka – wiem, co mówię. Przeczucie mnie nie myli. Otóż od chwili urodzenia tej dziewczynki rozciągam nad nią opiekę, będę jej chrzestną matką i proszę, aby się nazywała Betsey Trotwood Gopperfield. W życiu tej Betsey Trotwood nie powinno być omyłek i niech nikt się nie ośmieli zażartować z uczuć tej Betsey Trotwood. Wychowamy ją starannie, będziemy strzec, aby zaufania i serca nie trwoniła na darmo. Moja to już rzecz.
Za każdym z powyższych zdań ciotka potrząsała głową, jak gdyby z myśli i pamięci zrzucić chciała ciężar dawnych cierpień. Tak się przynajmniej zdawało mojej matce, gdy patrzała na nią przy niepewnym blasku ognia, zbyt słaba zresztą, zbyt wystraszona i niespokojna o siebie, aby zdawać sobie sprawę z tego, co widziała lub mówiła.
– Czy Dawid dobry był dla ciebie, moje dziecko? – spytała ciotka po krótkim milczeniu. – Czyście byli szczęśliwi?
– Bardzo szczęśliwi – odrzekła moja matka. – Był chyba zbyt dobry dla mnie.
– Pieścił cię, psuł zapewne.
– Teraz gdym została sama i opuszczona na tym świecie, teraz wiem, że w istocie tak było – załkała biedna kobieta.
– Ts… nie płacz, no nie płacz – pocieszała ją panna Betsey– nie byliście, widzisz, dobraną parą. Jak gdyby były dobrane pary! Dlatego pytałam. Sierotą byłaś, co?
– Sierotą.
– Nauczycielką, zdaje mi się.
– Nauczycielką dzieci w rodzinie, którą pan Copperfield odwiedzał czasem. Zauważył mnie i był zawsze bardzo dla mnie dobry… oświadczył się… przyjęłam oświadczyny i takeśmy się pobrali – kończyła, ze zwykłą sobie prostotą, matka moja.
– Dziecię! Biedne dziecię! – mruczała panna ˝Betsey, pochylając nad ogniem zmarszczone czoło. – Czy ty w ogóle coś umiesz?…
– Przepraszam panią – wyjęknęła znów moja matka.
– Jak dom prowadzić, na przykład? – kończyła ciotka Betsey.
– Słabo – odrzekła – o wiele mniej niż bym chciała. Dawid uczył mnie…
– Niby sam się znał na tym! No! – wtrąciła ciotka.
– Chciałam korzystać, chciałam z całego serca, a on był tak dobry, wyrozumiały, cierpliwy i gdyby nie…
Łkanie przerwało mowę mej matce.

 
Wesprzyj nas