Błyskotliwy, wciągający policyjny thriller z akcją osadzoną w Liverpoolu. Prawdziwa gratka dla fanów twórczości Petera Jamesa i Marka Bilinghama.


Stukanie do mych drzwiPewnej mieszkance Liverpoolu nie daje spokoju uporczywy odgłos. A gdy okazuje się, że do wychodzących na ogród kuchennych drzwi stuka kruk, jej lęk tylko się powiększa. Usiłuje przepędzić ptaka, ale wtedy na scenę wkracza morderca.

Do rozwikłania sprawy przydzielony zostaje Nathan Cody, sierżant z wydziału dochodzeniowo-śledczego, wciąż noszący w duszy blizny po fatalnie nieudanej akcji, w której uczestniczył jako tajniak. Jedynym jego tropem jest ptasie truchło i wydłubane oczy ofiary.

Im głębiej jednak Cody sięga w przeszłość, tym bardziej zdaje sobie sprawę, że zmaga się nie tylko z zabójcą, ale również z własnymi demonami. Niestety, morderca uderza ponownie i detektyw już wie – zwykli liverpoolczycy nie są zagrożeni. Groźba wisi wyłącznie nad policjantami.

***

Jackson przywodzi na myśl Harlana Cobena, jednak jest o wiele lepszym pisarzem.
„The Guardian”

David Jackson jest autorem serii thrillerów kryminalnych, które bardzo szybko trafiają na listy bestsellerów. Jego debiutancka powieść „Pariah” została wyróżniona Writers Association Debiut Dagger Awards. Jest wykładowcą, uczy kreatywnego pisania.

David Jackson
Stukanie do mych drzwi
Przekład: Bartosz Kurowski
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 18 października 2016

Stukanie do mych drzwi


1

Słyszysz?
Wrócił. Ten dźwięk. Postukiwanie, chrobotanie, skrobanie do tylnych drzwi.
Terri Latham się na nim skupia, a potem, gdy odgłosy cichną, beszta się za marnotrawienie energii umysłowej. To z pewnością nic takiego. Najprawdopodobniej rośliny. Śmieje się w głos. Naszła ją wizja czegoś w rodzaju dwuipółmetrowej muchołówki łomoczącej liściastą pięścią do drzwi i domagającej się nakarmienia. Zupełnie jak w tym filmie… Zaraz, jaki nosił tytuł? A, Sklepik z horrorami. Bo przecież to jest śmieszne – tkwi tutaj sama i trzęsie się jak galareta z powodu głupiej rośliny. Po prostu boki zrywać.
Jej rośliny doniczkowe rzeczywiście wręcz się tłoczą zaraz za drzwiami, ale nie o nich myśli. Większość nie potrafiłaby zapukać w celu zwrócenia na siebie uwagi. Nie, jej chodzi po głowie pnącze, które oplotło i, jak się zdaje, wchłonęło łukowaty treliaż okalający tylne drzwi. To coś rozrasta się chyba z prędkością mierzoną w węzłach. Terri do tej pory pamięta, jak uśmiała się z przyjaciółkami do łez z rzuconego przez którąś żartu, że najwyraźniej zbyt intensywnie pobudza swój klematis. Problem polega na tym, że treliaż jest stary i zbutwiały. Dosłownie przed kilkoma dniami częściowo się zapadł; nad mnóstwem zawiłych ornamentów roślina ocierała się o szklany panel drzwi i weń postukiwała. Terri zrobiła, co mogła, by za pomocą sznurków ponownie ją podwiesić, ale nie dałaby głowy, że dobrze się spisała. Teraz już wie, że nie. Znów się draństwo rozleciało.
Cóż, może zaczekać, myśli sobie. Jest późno, ciemno, a ja nie zamierzam w środku nocy wdrapywać się na krzesło tylko po to, żeby przywrócić głupiemu powojnikowi właściwe położenie. Poza tym Bezsenność w Seattle to jeden z moich ukochanych filmów i nie chcę stracić ani minuty. Zatem nigdzie się nie rusza. Mości się na wygodnej sofie z IKEA naprzeciwko płaskoekranowego samsunga i Toma Hanksa. Sączy chardonnay, kupione w promocji w monopolowym na Derby Lane, i nakazuje sobie rozluźnienie, żeby już nic nie odrywało jej od oczekiwania na kolejną ckliwą scenę.
Stuk… Drap… Stuk.
Noż rany boskie! Wystawia głowę nad oparcie sofy. Skoncentrowany promień myśli, który posyła ku tyłowi domu, grozi: „Jeszcze jeden taki straszny hałas, a przytnę cię przy korzeniu. Zaboli. Przemyśl to sobie!”.
Gdzieś w duchu wie, że zmusza się do złości. To tylko maska przesłaniająca szybko rozrastający się w niej niepokój. Wie również, że maska ta nie utrzyma się wiecznie. Popęka, rozleci się i odpadnie, a wtedy pozostanie nagi strach. Żeby do tego nie dopuścić, Terri musi wykonać uderzenie wyprzedzające.
– No dobra! – woła, jakby krzyczała na niesfornego i upartego szczeniaczka. Jakby mimo protestów ulegała żądaniom, choć tak naprawdę poddała się swemu tchórzliwemu pragnieniu rozproszenia obaw. Pójdę do kuchni, postanawia. Pójdę tam, zobaczę dokładnie to, czego się spodziewam, czyli masę zwisających liści, które drapią w moje drzwi, a potem będę mogła wrócić do filmu, wina i porządnego całonocnego snu. Zrobię to, choć nie powinnam czuć takiej potrzeby, bo doskonale wiem, co tam jest, i zachowuję się jak skończona idiotka.
Tłamsi kolejną myśl, zanim ta zdąży narobić większych szkód. Myśl, która zaczyna się od: „A co, jeśli to nie…?”. Uzupełnia rezerwuar odwagi szybkim łykiem wina, zostawia za sobą krzepiące wsparcie sofy i udaje się do kuchni.
Szczerze jej nienawidzi. Kiedy postanowiła kupić dom, najważniejsza była dla niej piękna sypialnia i olśniewająca kuchnia, ale ostatecznie nie trafiło jej się ani jedno, ani drugie. Nie było jej stać. W tej ma minimalną liczbę szafek, które musiały być tanie jeszcze w czasach, gdy je montowano. Połowa się rozlatuje. W jednym kranie puściła uszczelka, wszędzie wystają szkaradne odcinki gazowych i wodociągowych rur, a część kafelków popękała. Po wejściu nie zapala światła, bo wszystko to ujrzałaby w okiennych szybach, które objawiłyby jej zwielokrotniony widok dołującego wnętrza. Zamiast tego zmusza się do przystanięcia w mroku i z podszytą lękiem niecierpliwością czeka, aż jej zmęczone oczy przyzwyczają się do ciemności.
W miarę stopniowego wyłaniania się szerokich kanciastych kształtów mebli nieco opada z niej napięcie. Robi przeciągły wydech i wchodzi w głąb pomieszczenia. Przez pokryte warstwą brudu okno nad zlewozmywakiem widzi żółtawą ćwiartkę księżyca, wychylającą się spoza jakby kamiennej chmury. Gdy jego słaba poświata przesącza się do wnętrza pokoju, oczy Terri chwytają okazję zebrania informacji. Z zachłannie rozszerzonymi źrenicami zbliża się do tylnego wejścia. Drzwi są tanie i cienkie, zupełnie jak szafki kuchenne, i trudno pokładać zaufanie, że spełnią swoją funkcję, czyli zapobiegną wtargnięciu. Ich górna część to panel matowego szkła, który z łatwością można stłuc. Być może ktoś odpowiednio drobny i gibki dałby radę wejść przez powstały otwór.
Powinna je wymienić wieki temu. Z drugiej strony powinna też zrobić wiele innych rzeczy, by zabezpieczyć dom. Doskonale o tym wie. Wiedziała o tym od dnia, w którym się tu wprowadziła. Mieszka w niewielkiej dzielnicy mieszkaniowej Liverpoolu o nazwie Stoneycroft, blisko Queens Drive, ruchliwej trasy szybkiego ruchu, a zarazem jednej z głównych arterii miejskich. Gdy wyjaśnia komuś, gdzie jest jej dom, spotyka się z reakcją: „Ach, chodzi ci o Old Swan!”. Odpowiada wtedy, że nie, że nazwa brzmi Stoneycroft, bo wydaje jej się to bardziej elitarne. Ale nie ma tu żadnych elit.
Ze swojego punktu widzenia postawiła stopę na pierwszym szczeblu drabiny nieruchomości. Nie jest to najprzytulniejszy dom świata, dzielnica ma swoje problemy, ale to jej mieszkanie. Za kilka lat je sprzeda i zmieni okolicę na lepszą: na Allerton, Woolton, a może nawet Wirral. Na razie wystarczy jej to, co ma. Agent nieruchomości opisał posesję jako quasi-bliźniaka, co było zwykłym wciskaniem ciemnoty, bo dom łączył się z sąsiednim tylko na poziomie górnego piętra. Między dwojgiem frontowych drzwi na tyły budynków biegnie prosty ceglany tunel. Na tej drodze przejścia do niektórych lokali blokują żelazne furtki z zamkami, ale pasaż u Terri jest takiej pozbawiony, zatem każdy może się nim przespacerować. Co więcej, jej drewniane drzwi na drugim końcu tunelu też nie mają zamka. A nawet gdyby miały, do jej ogródka na tyłach można się dostać inną drogą, ponieważ przylega do ogólnie dostępnego małego parku, w którym ktoś niepostrzeżenie mógłby wspiąć się na płot. Podsumowując, niezupełnie jest to Fort Knox.
Takie spostrzeżenia przychodziły Terri do głowy wielokrotnie. Za każdym razem notowała w myślach, żeby coś z tym wreszcie zrobić, i za każdym razem notatki ginęły w nieuporządkowanych zakamarkach pamięci. Ale powodem, dla którego właśnie teraz takie myśli napływają jej do głowy i kotłują się w niej, jest to, co widzi. Czy raczej – czego nie widzi. Za szklanym panelem drzwiowym nie ma grymaśnego powojnika. Choć szyba jest zaledwie półprzezroczysta i bezdyskusyjnie potrzebuje pilnego mycia, w rozproszonym księżycowym blasku nieobecność liściastej materii jest ewidentna.
A to oznacza, że hałas powodowało coś innego. Hałas, który brzmi…
Stuk… Stuk… Skrob.
Gdy dźwięki rozlegają się ponownie, Terri cofa się o krok, w cień. Jakby jego mroczne objęcia podnosiły na duchu, w przeciwieństwie do nieznanego mieszkańca nocy na zewnątrz. Który pracowicie obrabia dolną część drzwi. Tuż przy ziemi. Coś małego, ale wściekle zdeterminowanego, by przewiercić się do jej domu. Po co? Czego może chcieć? W pierwszej chwili przychodzi jej na myśl Sra Luch. Szczekliwa mała kundelka z drugiej strony ulicy, która, choć mogłoby tak sugerować przezwisko, wcale nie jest shih tzu. Terri ją tak nazywa, ponieważ nieodpowiedzialny właściciel suczki, zamiast zabrać psinę na spacer, po prostu wygania ją za drzwi, a złośliwe bydlę przebiega wtedy przez jezdnię, przeciska się przez pręty furtki Terri, przecina zarośnięty mchem i chwastami podjazd, wbiega do bocznego przejścia i sadzi w nim kupę masą niemal dorównującą zwierzęciu.
To pierwsze, co przychodzi Terri na myśl.
Ale teoria ta ma trzy braki. Po pierwsze: właściciel Sra Luch, choć bezmyślny z niego fiut, nigdy nie wypuszcza swojej fabryki odchodów po zmierzchu. Po drugie: drewniane drzwi na tyłach przejścia nie mają wprawdzie zamka, ale przynajmniej się zamykają. Kiedy zaś są zamknięte – a ostatnio na pewno były – nawet niestrudzony gównomiot nie przeciśnie się na patio. Wreszcie po trzecie: te odgłosy nie pasują do Sra Luch. Nie pasują do żadnego psa. Skrobanie jest dziełem łapek o wiele mniejszych od psich. No i jeszcze to towarzyszące drapaniu postukiwanie. Pies po prostu nie wytworzyłby takich dźwięków.
Skoro nie pies, to co?
Kot? Możliwe, uznaje Terri. Koty drapią różne rzeczy, czyż nie? W dodatku – właśnie! – na podwieczorek jadłam tuńczyka. Koty uwielbiają tuńczyka. Zwęszył rybę i pociekła mu ślinka, więc… Nie. Nie bądź głupia. Wsłuchaj się uważnie, stukanie się powtarza. Koty nie stukają. Po prostu tego nie robią. Kurwa mać. Weź się w garść, nakazuje sobie Terri. Taki jest koszt samodzielnego życia. Tego przecież chciałaś. Nie ciągnęło cię do współdzielenia lokalu z psiapsiółkami, a już z pewnością nie zamierzałaś w najbliższym czasie ponownie wprowadzać się do żadnego faceta. Chciałaś mieć własny kąt. No to masz. Jesteś dorosła, więc zachowuj się, jak na dorosłą przystało. Głęboko nabiera tchu. Jednym długim krokiem dociera do drzwi. Sięga do gałki.
Dasz radę, myśli. W końcu nie stoi za nimi gwałciciel. Gwałciciele nie stukają ani nie skrobią do drzwi w tak żałosny sposób. Wyłaniają się z krzaków i kiepsko oświetlonych wejść. Podbiegają od tyłu i… Dobra, starczy tego. Otwieraj te cholerne drzwi. To jakaś wiewiórka obrabia sobie orzeszki. Albo jeż usiłuje się sparzyć ze szczotką do butów. Albo jeszcze coś innego, co umyka twojej pożałowania godnej wyobraźni. Jak już otworzysz, to coś bardziej wystraszy się ciebie niż ty jego, na twój widok prawie wyskoczy ze skóry, małe paciorkowate ślepka zawilgotnieją, gdy narobi pod siebie, i da drapaka z największą szybkością, na jaką pozwolą krótkie nóżki.
Zaczyna przekręcać gałkę.
Stuk… Skrob…
Obraca ją do oporu.
Drap… Stuk…
Teraz tylko… Pociągnąć!
Szarpie. Drzwi grzechoczą we framudze, ale nie otwierają się z impetem.
Psiakość!, myśli. Są zamknięte. Oczywiście, że są. Zawsze je zamykam, kiedy czeka mnie samotna noc. Dlaczego dziś miałoby być…
Słuchaj! Ucichły. Te hałasy.
Wyobraża sobie płochliwe, śmiertelnie wystraszone trzaskiem drzwi stworzonko. Serduszko w jego piersi z pewnością szaleńczo łopocze. Zastanawia się przez chwilę, czy nie pójść po klucz, nie otworzyć drzwi i nie sprawdzić, czy na dworze wszystko w porządku. Uznaje, że byłaby to zbędna fatyga. Uciekło. Wróciło do leża. A jeśli nie, to Terri woli o tym nie wiedzieć. Jeśli wciąż tkwi na jej progu, zakasuje futrzane rękawy w ramach przygotowań do nowego, bardziej energicznego szturmu, to z takim przeciwnikiem nie chciałaby mieć nic wspólnego. Nie, dziękuję. Potrząsa głową. Wydaje z siebie wymuszony śmiech. Wraca do salonu, gdzie czeka na nią Tom Hanks. Siada, krzyżuje nogi, gapi się w telewizor, choć nie dociera do niej, co widzi na ekranie. To tylko obrazki i akustyczny szum. Nie umie się rozluźnić ani psychicznie, ani fizycznie.
Sięga po lampkę z winem, osusza ją, wytrząsa do niej ostatnie krople z butelki i bierze kolejny łyk. Już lepiej. Teraz może się odprężyć. Zarzuca nogi na sofę. Zaleca sobie relaks i cieszenie się filmem. Dzieciak, ten z plecakiem, jest w Empire State Building. Świetny fragment. Już blisko do końca. Pora przygotować chusteczki, bo zaraz…
Szlag!
Tym razem skrobanie jest głośniejsze. Bardziej gorączkowe. Terri rozlewa wino na szlafrok. Obraca się, by ponownie zerknąć do przyległego pomieszczenia. Odgłosy wydawane przez to coś – czymkolwiek jest – wydają się bliższe. Jakby już weszło do jej domu, jej kuchni. Nie, nie może być. Nie ma takiej możliwości. Przed chwilą sprawdzała drzwi, prawda? Są zamknięte. Okna też pozamykała. Wstaje. Sięga po pilota i wycisza telewizor. Spogląda przez drzwi, słuchając tego okropnego rwetesu. Stukania, drapania, skrobania. Teraz brzmi jakoś inaczej. Dlaczego brzmi inaczej?
Ponownie przemierza tę samą drogę do kuchni, akceptując fakt, że porusza się teraz o wiele wolniej, o wiele ostrożniej. Jakby brodziła w melasie. Przechodzi przez drzwi. Wstrzymuje oddech. Wyczekując, omiata wzrokiem pomieszczenie. Jest!
Już nie u drzwi, ale przy oknie.
Nie za panoramicznym oknem nad zlewozmywakiem – tym, przez które księżyc wciąż posyła jej swój skrzywiony, współczujący uśmiech – ale za drugim, przy drzwiach. Osłoniętym zaciągniętymi kotarami. Okno znajduje się prawie metr nad ziemią. Jak toto wlazło tak wysoko? Nie dokonałby tej sztuki pies ani wiewiórka, ani jeż, ani nic podobnego, no, chyba że za pomocą drążka pogo. Kot może i dałby radę. Doskoczyłby do parapetu. Ale czyż nie obaliła przed chwilą kociej teorii? Czy nie ustaliła, że choć koty są niedoścignionymi drapaczami, to na umiejętnościach pukania nieco im zbywa?
Spostrzega nagle, że znów zaczęła oddychać. Ale jej oddech jest szybki i rwany. Oddech paniki. Nie powinien taki być. Skończ z tym!, rozkazuje sobie. Nie ma się czego bać. Wyszłaś cało z tylu niebezpiecznych sytuacji, a boisz się jakiegoś małego stworzenia z leśnej krainy? Leśna kraina? Co teraz – bajka? Jesteś w Stoneycroft, które mimo rustykalnej i idyllicznej nazwy bezpośrednio sąsiaduje z Old Swan. Nie uświadczysz tu siedmiu krasnoludków. Dochodzi do wniosku, że narobi w majtki, jeśli za tym oknem rzeczywiście jest karzeł lub jakaś inna lichej postury persona.
Nagle jej myśli same z siebie kierują się ku złym karłom. W głowie ma już tylko Nie oglądaj się teraz. Kolejny jej ulubiony film, ale z zupełnie innych powodów. Tych z rodzaju „jeżą się włosy na głowie”. To nie karzeł, ocenia. Nie gnom. Nie jebany gremlin, rozdzierający skrzydło samolotu na wysokości trzech tysięcy metrów. Jeśli chcesz się dowiedzieć, co to jest, rozsuń zasłony i sprawdź. Zatem Terri bierze się do dzieła.
Podchodzi do okna, powłócząc stopami jeszcze bardziej niż dotąd. Dźwięki napływają zrywami – nagłe dynamiczne poruszenia przerywane chwilami bezgłośnego wyczerpania. Terri wyciąga rękę. Cofa ją, gdy łomotanie w okno nabiera mocy i wydaje się, że zaraz trzaśnie szyba. Znów sięga. Chwyta gruby błękitny materiał, na który o wiele za dużo wydała u Johna Lewisa. Nabiera tchu. Raz… Dwa… Trzy!
Szarpnięciem rozsuwa zasłony w chwili, w której hałas raz jeszcze przycicha. Nic nie widzi przez szkło. Żadnych zwierząt, żadnych karłów. Nic. Przysuwa twarz do okna tak blisko, że szyba zaparowuje od jej oddechu. Przez tę mgiełkę jeszcze trudniej coś dojrzeć. Chowa dłoń w rękawie szlafroka i zaczyna ją unosić, żeby przetrzeć sobie iluminator.
I wtedy to coś się pojawia.
Wystrzela z dołu jak ciśnięte jej w twarz. Terri dostrzega przelotne mgnienie pazurów, ostrości, nikczemnych intencji i połyskliwej czerni. Wrzeszczy, cofa się, mocno uderza o stojące z tyłu krzesło, ale nie potrafi oderwać oczu od tego szatańskiego stworzenia, które właśnie otwiera dziób i zaczyna wydawać z głębi gardła upiorne, niemal ludzkie nawoływania. Terri wpatruje się z niedowierzaniem, ale też z ulgą. Dlaczego wcześniej na to nie wpadła?
Ptak.

 
Wesprzyj nas