Barwna, błyskotliwa, prześmieszna powieść będąca satyrą na karkołomną rzeczywistość. Książka, w której zdarzyć się może wszystko, świetnie napisana, doskonale skonstruowana, obfitująca w zwroty akcji i niespodzianki.


Strych świataPowieść Piotra Wojciechowskiego łączy katalog tematów rodem z popularnej literatury sensacyjnej z wysokoartystyczną formą i przesłaniem. Powieść przeszarżowana, jak przeszarżowana jest nasza dzisiejsza rzeczywistość.

Glorenda Waciak, „przedsiębiorczyni, krytyczka i ofiara kapitalizmu, konsultantka strategii lizbońskiej, grupy wyszehradzkiej i kuchni wadowickiej”, walczy z urzędowymi absurdami i z najazdem mediów. Jej córka Blandi ćwiczy się w fantomatycznym prowadzeniu działu promocji wirtualnego i fikcyjnego banku i w trudnych romansach.

Przebywająca na misji charytatywnej w Dżamijabadzie, stolicy Strychu świata siostra Perfekta bierze udział w śledztwie w sprawie nocnego incydentu prowadzonym przez generała Zakrupę, przy okazji konfrontując się z propozycją matrymonialną złożoną jej przez „dowódcę tego wszystkiego” i kolekcjonera żon, Harszida Ben Alego.

Po tatrzańskich szlakach biega prezydent w asyście swych sobowtórów. A reżyser Rafał Skorecki próbuje zrealizować swój wymarzony film, w czym przeszkadzają mu rozmaite ideologiczne frakcje…

W „Strychu świata” Piotra Wojciechowskiego nie ma takiego scenariusza, który nie mógłby się zrealizować. Tajne służby większych i mniejszych mocarstw, zakonnice, oficerowie i generałowie wojsk, muzułmanie, celebryci, artyści – oni wszyscy są bohaterami jego nowej, szalonej opowieści. W rozpiętej między fantasmagorycznymi krajami arabskimi, a równie fantasmagoryczną krainą z grubsza przypominającą Polskę, dzieją się rzeczy kompletnie absurdalne. I absurdalnie śmieszne!

„To książka niepoważna” – zapowiada sam pisarz, „zbójecko – błazeńska”. Do tego rozwibrowana, nieposkromiona, piętrząca absurd za absurdem. Wojciechowski stworzył świat całkowicie osobny, poddany tylko jego pisarskiej, niczym nieograniczonej wyobraźni, a przy tym w pewien pokręcony sposób niesamowicie nam bliski. To świat, w którym panuje atmosfera spisku i podejrzliwości, świat, w którym zwalczać trzeba heterofobię, Biblię oprotestowała młoda lewica obyczajowa, feministki żądają, by w filmach występowała Wanda Wasilewska, a Ruch Oburzonych organizuje protest w sprawie niesprawiedliwego rozdziału soczewicy.

Ta książka to gigantyczny żart ze współczesności, która miesza wszystko ze wszystkim, ale żart, w którym pobrzmiewają całkiem poważne i aktualne pytania: czy nie zatraciliśmy się już w szaleństwie? Czy nie przesadziliśmy już w walce wszystkiego ze wszystkim? Czy istnieje szansa, byśmy – podzieleni do granic możliwości – mogli się w którymś miejscu spotkać?

Piotr Wojciechowski przedstawia się jako taternik, narciarz i grotołaz, a dopiero na drugim miejscu wymienia swoje profesje artystyczne, przyznaje, że bywa poetą, prozaikiem, reżyserem filmowym scenarzystą, krytykiem filmowym, publicystą. Jako rysownik brał udział w wystawach w Zakopanem i Warszawie. Jego debiut „Kamienne pszczoły”, a także druga książka – „Czaszka w czaszce”, stały się powieściami kultowymi, potem opublikował jeszcze kolejne powieści i zbiory opowiadań, między innymi „Obraz napowietrzny”, „Harpunnika otchłani”, ostatnio zaś „Próbę listopada” (2000), „Doczekaj nowiu” (2007) i „Serca do gry” (2010). Autor zbiorów esejów oraz opowiadań dla dzieci. Jego utwory były tłumaczone na niemiecki, angielski, czeski, węgierski i słoweński. Jest laureatem kilku nagród literackich – także Nagrody Kościelskich (1978) oraz Nagrody imienia Kornela Makuszyńskiego (1994). Pisze scenariusze i krytyki filmowe. Uczy wiedzy o scenariuszu i pisania scenariuszy w Szkole Filmowej w Łodzi, jest także wykładowcą Pracowni Prozy w Laboratorium Reportażu UW.

Piotr Wojciechowski
Strych świata
Wydawnictwo Wielka Litera
Premiera: 26 października 2016

Strych świata

PRZEDMOWA

Bywają dzieła, które nie potrzebują żadnej przedmowy. Ta lekko zbójecka powieść zalicza się właśnie do dzieł takowych.
Tak myślałem, gdy skończyłem tę książkę. Potem jednak upłynęło wiele miesięcy, a także wiele krwi.
I teraz, gdy nie bez wahania godzę się na druk tego zbójecko-błazeńskiego dzieła, muszę z największą powagą zapewnić Czytelniczki i Czytelników, że pisząc o zakonnicach, księżach i biskupach, myślałem o nich z szacunkiem i miłością, pisząc o żołnierzach, oficerach i generałach różnych wojsk, starałem się żartować z nich jak najżyczliwiej, pamiętając o ich męstwie i zasługach, chyląc czoło przed tymi, którzy padli w boju albo odnieśli rany. Pisząc o ludziach Koranu, o sunnitach i szyitach, nie zapominałem, że są, jak i ja, Ludźmi Księgi, że Abraham jest praojcem dla mnie i dla nich. Myślę też, że ponad przelaną krwią, ponad czynami i słowami nienawiści, ponad nieufnością i lękiem wisi nad nami wszystkimi pytanie: po co Duch Święty posłał na spotkanie nam, wierzącym w Biblię, braci naszych wierzących w Koran? A to pytanie musi też mieć swoje lustrzane odbicie: po co Allah pozwala, aby jego wyznawcy sąsiadowali od wieków z wierzącymi w boskość Jezusa, a także z oczekującymi nadal Mesjasza.
To książka niepoważna, więc przepraszam Czytelniczki i Czytelników za te przerastające mnie pytania serio. Ale nie ukrywam, wracały one do mnie podczas pisania książki – i nadal wracają. Kończy się już czas lęku, przemocy, nienawiści w spotkaniu islamu i chrześcijaństwa. Ale nawet gdy skończy się na dobre – te pytania zostaną.
Dla jasności dodam też, że wszystkie kraje, sytuacje, instytucje i osoby opisane w tej powieści są całkowicie zmyślone, a do tego w ogóle niemożliwe. Wszelkie ich podobieństwo do tych, które istnieją rzeczywiście, musi być przypadkowe i zwodnicze.
A na zakończenie – nie od rzeczy będzie przypomnieć, że jedna z bohaterek tej powieści wydała dziesięciolecia temu swoje wspomnienia pod tytułem Szkoła wdzięku i przetrwania. W złudnej nadziei skorzystania z ulg podatkowych posłużyła się wtedy pseudonimem Piotr Wojciechowski. Niczego jej to nie nauczyło.

ROZDZIAŁ PIERWSZY
Byłam kochankiem celebryty

– Dlaczego tata nie mieszka z nami? – spytała Blandi.
Glorenda położyła palec na ustach, podeszła na palcach do okna i zamknęła je. Wyjrzała na korytarz, delikatnie otworzyła drzwi na ganek z kolumienkami. Na słomiance spał człowiek o wyglądzie kloszarda. Znała go, to był brytyjski biznesmen, który przed tygodniem przyjechał do Krakowa świętować wieczór kawalerski i trochę się piwnie zapodział. Nie rozumiał po polsku, więc były bezpieczne.
Podeszła do hamaka, na którym odpoczywała Blandi, i nachyliła się do jej ucha.
– Wacio Waciak mieszka z nami, ale nie możesz go widzieć. Ani do niego dzwonić. Bilingi są sprawdzane. Dziesięć lat temu musiał zmienić orientację, aby stanąć do konkursu. To była kwestia kadencji i parytetu. Demokracja jest jak walec drogowy i ma tysiąc oczu. Wacio złożył przysięgę, że nie jest przeciwnikiem tych, co zwalczają heterofobię.
– Boże, przysięgał na Biblię?
– Nie, Biblię oprotestowała młoda lewica obyczajowa.
Szukaliśmy jakiejś świętości. Takiej koło laickiej. W końcu przysiągł na szablę dowódcy kompanii honorowej Saperów Weimarskich. To elitarna jednostka NATO, już za rok mają dostać pierwsze rydle i łopaty. Póki więc Wacio ma to stanowisko, póki jest na świeczniku, nie może się wydać, że mieszka z nami, że ewentualnie w ogóle coś do mnie czuje. Wiesz, ile mnie kosztowało, aby wywiad ze mną ukazał się w „Paradzie Gwiazd”?
Blandi kapryśnie wypuczyła wargi pokryte szminką w trzech aktualnie modnych kolorach, ale w kolejności zadziornie pomieszanej, wbrew naciskom środowiska i zaleceniom prasy.
– I po co ci to było? – odszepnęła. Po co wywiad, po co potem dementi we wszystkich mediach, po co było wytaczać naczelnemu proces o zniesławienie, potem drugi o szantaż? Tak ci dobrze, że dostałaś wyrok na zawiasach?
– Jak to po co? Sprawdź w internecie pod Glorenda de Soto vel Gloria Waciak. Przedsiębiorczyni, krytyczka i ofiara kapitalizmu, konsultantka strategii lizbońskiej, grupy wyszehradzkiej i kuchni wadowickiej. Na łożu śmierci przyznała się, że była kochankiem konkubenta celebrytki i tak dalej.
– Ale ty żyjesz! – obruszyła się Blandi.
Siadła na hamaku i zaczęła nakładać kapturki masujące na różowe paluszki u stóp. Trzeba było założyć te kapturki, aby w kąpieli proteinowo-ziołowej nie zniszczyć kosztownego samokruszącego się lakieru na paznokciach.
– Ty żyjesz, łatwo się mówi – westchnęła szeptem Glorenda. – Żyję poniekąd, ale w internecie jest że nie. – Bilansuje się na jeden jeden. Bilans musi być na zero, ty nie pamiętasz takiej piosenki. Tylko nie mów o tym wszystkim Szymonowi. Nie wygląda na dyskretnego.
– Mamo, on jest wrażliwy. Jak może być jeszcze dyskretny? Możesz go pocałować? Solidnie, z językoznawstwem. Czuję, że on teraz jest na głodzie czułości, a ja, widzisz: mam zabieg.
Glorenda weszła do salonu, gdzie w śpiworze na karimacie spał Szymon. Jego długie włosy farbowane na rudo, z zielonymi pasemkami, rozsypane były po dywanie, wśród gadżetowego okablowania. Na uszach miał słuchawki, twarz osłonił od światła tabletem Apple’a, ze śpiwora wyłaniał się tylko kościsty opalony kark z tatuażem przedstawiającym przebitego gwoździem skorpiona ze swastyką na odwłoku i napisem OSTRO DOKOPAĆ NAZISTOM!
Glorenda postała nad nim chwilę i poczuła, że nie ma ochoty ucałować swojego jakby zięcia. Miała raczej ochotę dokopać mu ostro. Zadzwonił jego telefon. Szymon dogmerał się go gdzieś w śpiworze. Głos rozmówcy był donośny i kategoryczny.
– Za pół godziny zbiórka w mundurach i z bronią w punkcie Kryptonim Masakra. Sanitariuszki mają mieć środki znieczulające w torbach, a na sobie koszule z włókna naturalnego, do darcia na bandaże i szarpie. Dowódcy plutonów mnie osobiście meldują szyfrem o gotowości oddziałów.
– Za pół godziny – jęknął Szymon, drapiąc się tu i tam. – Glorenda, w łazience jest mój zasobnik z mundurem. Przynieś mi, bo jestem goły. Zawsze śpię na nagusa.
– Nie krępuj się, ja już wychodzę – powiedziała Glorenda. – A jakbyś chciał mi zlecić czyszczenie broni, daj sobie spokój. Wystarczy mi, że zmywałam po waszej kolacji.
Wróciła do liwingu.
– Powiedz mi, dlaczego Szymon nazywa zasobnikiem zwykły brudny zielony plecak? – spytała. – I o co tu chodzi z bronią, sanitariuszkami i meldunkami szyfrem?
– Co? Sanitariuszki? – Blandi skrzywiła się, walnięta najwyraźniej obuchem zazdrości. – A, to! On jest teraz w grupie wojsk imitacyjno-rekonstrukcyjnych. Takie tam… Ćmoje-boje ze sztandarami i petardami. Mnie to nie przeszkadza, od czasu jak obejrzałam sobie te sanitariuszki. A jest szansa, że dostaną za to emerytury kombatanckie. Jeden polityk im obiecywał.
– Emerytury? – powtórzyła Glorenda z wyrazem czujnej uwagi na swej niezmiennie pięknej buzi. – Właśnie, weźmy takie obiecane emerytury i spróbujmy je ocenić jako produkt rynku finansowego. Jako ćwiczenie policz sobie, w jakiej wysokości i na jaki procent użyczyłabyś pożyczki obietnicobiorcy, mężczyźnie bez nałogów, z prognozowaną dożywalnością do wieku lat osiemdziesięciu dziewięciu.
– Ale mamo! No, Glorenda, weź się…
– Co, za trudne? Ma być trudno. Ci, co mają łatwo, na Plantach zbierają na obiad do kubeczka po jogurcie.
– Oj mamo, nie chodzi o to… Miałaś mi przedstawiać zadania tylko jako załączniki do poczty internetowej. Nie chcę, aby te jady cywilizacji lichwy sączyły się w nasze życie uczuciowe. Jak idzie przez ekran laptopa, to jakoś wytrzymuję…
– Dobrze. Jak chcesz, to ci puszczę parę zadań przez te tłitery czy fejsbuki.
Siadła do komputera i zamiast układać testy, zamyśliła się, jak trudno jest w dzisiejszych czasach wychowywać dorastającą dziewczynę, która odziedziczyła egzotyczną urodę matki i chłopski upór ojca. Z synami z dwu poprzednich małżeństw było łatwiej. Laurent pojechał do Ameryki i po ukończeniu MIT wsiąkł w strukturę potężnej finansowej korporacji jako konsultant od komputerów, Patryk znalazł prostszy i krajowy sposób na złagodzenie dolegliwości bytu: grał na perkusji w heavyklezmetalowym zespole The Ross Proovatsch Goys. Poza e-kartkami na walentynki od lat nie miała od nich śladu życia. Ojcowie młodzianków nie odzywali się w ogóle, obrazili się za to, że jakobyż w swoim czasie oczekiwała, że będą płacić alimenty. A przecież nie oczekiwała. Zarobiła sporo na wydanych pod pseudonimem wspomnieniach i lokując pewne sumy na giełdzie, do niedawna wychodziła na swoje. Teraz… no cóż, teraz wszyscy mieli kłopoty z wypłacalnością. Bank, w którym trzymała jakieś resztki zasobów, nieoczekiwanie przysłał jej krótką notę:
Polubiliśmy twoje pieniądze, to było silniejsze od nas. Jeśli nie chcesz mieć u nas debetu, przyzwyczaj się do myśli, że już nic nas nie łączy. Nie wysyłaj odwołań ani protestów. Nie nachodź nas, nie telefonuj, nie próbuj nigdzie interweniować. Prawo chroni nas przed tego typu klienckim molestowaniem. Byłaś ostrzeżona, trzeba było czytać tekst drobnym drukiem na odwrocie każdego raportu o stanie kąta.
Kiedy przeczytała to po raz pierwszy, łzy zakręciły się w jej szmaragdowych oczach. Do diabła z kasą – ale dlaczego nie ma prawa zwrócić im uwagi na różnicę ortograficzną między kontem a kątem? Zatrudnili w dziale korespondencji jakąś niegramotną siostrzenicę szwagra, ich rude prawo. Wszyscy tak robią. Ale dlaczego ta smarkula nie sprawdza pisowni?
Pomyślała sobie, że taką pracę chciałaby załatwić dla małej, dla Blandi. Jej córka awansowałaby szybko. Uroda, wyczucie trendu i kupa wiedzy o współczesnych rynkach finansowych. Nie na darmo od czasu, gdy musiała zamknąć Obiady Domowe dla Singlującej Kadry Kierowniczej, ćwiczyła Blandi w fantomatycznym prowadzeniu działu promocji wirtualnego i fikcyjnego banku. Pomysł pojawił się w żartach podczas wieczoru zapoznawczo-pożegnalnego dla klientów Obiadów Domowych. Pokazała list z banku któremuś z podchmielonych yuppies i ten od razu powiedział – wasz błąd. W tej branży nie wolno być klientem. Kto nie ma własnego banku – przegrywa.
Obie z Blandi roześmiały się uprzejmie, bo gość jeżdżący porszem był im winien za trzy obiady z szampanem i nie należało go tracić nawet, gdy firma już padła. Potem jednak córka przypomniała rzecz Glorendzie w jakimś esemesie i tak poszło. Dzięki temu obydwie były na bieżąco w sprawach giełdy, rozliczeń transwalutowych, prawa bankowego, łącznie z prawem dżungli i prawem kaduka. Ich internetowa korespondencja nie różniła się niczym od korespondencji mniej fikcyjnych banków. Tak jak tamte, one też obracały miliardami euro, dolarów, jenów i tugrików, dokonując setek tysięcy transakcji na minutę. Manipulowanie opcjami, zadłużeniami, akcjami, rytm hossy i bessy, nasłuchiwanie wieści z giełd w Nowym Jorku i Tokio, czerwone szelki maklerów, ryzykowne wrogie przejęcia o trzeciej nad ranem – to okazało się mocne jak narkotyk. Glorenda czuła się młodo i swobodnie, budując coraz trudniejsze zadania dla Blandi, Blandi zaś czuła się inteligentna i potrzebna, ripostując krótko i celnie. Tak jakby obydwie podskakiwały na batucie w różowej, pachnącej fiołkami mgle. Czasami nawet wydawało się im, że skacze z nimi ten czy tamten prezes Banku Światowego albo Funduszu Walutowego.
Glorenda ocknęła się z zamyślenia i jej wypielęgnowane smukłe dłonie spoczęły na klawiaturze laptopa.
Proszę o pilną opinię – wystukała. A potem stwierdziła, że brzmi to zbyt ciepło i osobiście. Trzeba twardziej, ostrzej. Zaczęła od nowa.
Wobec przejęcia przez naszą firmę t-wa ubezpieczeniowego Saint Never Ltd. zadłużonego w Shanghai Shangri-La Enterprises potrzeba natychmiast opinii co do naszej oferty rynkowej. Co sprzedać?
a. Zadłużenie brutto?
b. Prognozę dynamiki zadłużenia?
c. Ekspertyzę o wiarygodności prognozy?
d. Zamówienie na ekspertyzę o wiarygodności prognozy zadłużenia?
e. Bazę danych dotyczącą ewentualnych zleceniodawców na ekspertyzę o wiarygodności prognozy zadłużenia?
f. Opcję na…

 
Wesprzyj nas