Mglisty poranek rozpoczyna kolejny dzień życia Ireny. Nic nie zapowiada, że będzie zupełnie inny niż poprzedni… że odmieni wszystko. Z chwili zamyślenia wyrywa ją tępy odgłos uderzenia i huk ciała uderzającego o jezdnię.


Świat RutyTargana wyrzutami sumienia Irena postanawia pojechać do szpitala. Tak poznaje Rutę i jej rodziców. I kiedy wydaje się jej, że będzie musiała zmierzyć się z oskarżeniami, poznaje świat drugiego człowieka. A to coś, co może ją przerosnąć…

Magiczna opowieść, której fabuła rozpięta jest między przeszłością a przyszłością, między realizmem a metafizyką. To książka o odszczepieniu i naznaczeniu. O historii, której nie da się wykorzenić.

Polacy, Żydzi i Niemcy żyją tu w specyficznej relacji. Każdy poszukuje swojej tożsamości. Bo tak naprawdę każdy z nas – jak Ruta – jest zawieszony na granicy światów.

Świat nie wybacza zbrodni i inności.

Iwona Żytkowiak (ur. 1963) – absolwentka polonistyki i studiów filozoficzno-etycznych na Uniwersytecie Szczecińskim oraz studiów podyplomowych IBL PAN. Członek Związku Literatów Polskich. Od urodzenia mieszka i pracuje w Barlinku. Czas dzieli na w miarę równe części – rodzinę, pracę i pasję (kolejność nie jest przypadkowa). Matka czterech synów. W wolnych chwilach uwielbia długie spacery po Bieszczadach i grę na pianinie z najmłodszym synem. Autorka powieści „Tonia” (2011 i 2016), „Spotkania przy lustrze” (2012), „Kobiety z sąsiedztwa” (2013), „Tam, gdzie twój dom” (2014) i „Dokąd teraz?” (2015) oraz tomu wierszy „Żywot jętki” (2016).

Iwona Żytkowiak
Świat Ruty
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 4 października 2016

Świat Ruty


Prolog

To ja, Ruta.
To ja, Ruta. Ciałem jestem. Urodziłam się jako piąte dziecko, pierwsze płci żeńskiej. Moich braci nie kołysał las, nie śpiewał im ptak. Nie szeptały im matczyne usta, nie tknęły ich szorstkie dłonie mojego ojca. Użyźnili ziemię, na której kołyszą się chybotliwe brzozy. W ich koronach remizy uwiły sobie gniazda. Cienkimi dziobami jak wrzecionem wysupłały misterne koszyczki, w których kwilą nieopierzone pisklęta. Urodziłam się przypadkiem. Ani na wzór, ani na podobieństwo. Urodziłam się pewnego ranka, kiedy mgła gęsta, lecz lekka jak połać zefiru z merceryzowanej przędzy spowijała łąki, gdy las, zbudzony ze snu, szumiał wciąż te same historie.
− Może tym razem się uda? – spytała matka, trzymając w ramionach mały kwilący tobołek. Ojciec patrzył zdziwiony, ręce miał niezgrabne, nieprzywykłe do dotyku. I stałam się − jak stają się miliony istnień.

***

To ja, Ruta, ciałem i duchem jestem. Poruszam się na krawędzi oddzielającej jedno życie od drugiego, jeden świat od drugiego. A ciało moje miękkie i ciepłe, a dusza moja przekracza granicę, za którą mieszkają umarli. Noszę w sobie pamięć pierwotną. Moje życie dryfuje w kosmosie, czasem przystaje jak zepsuty zegar. A sny moje mają schowki i zakamarki, w których pochowane są zdarzenia. Widzę lęki i fobie. Rosną i rosną, a potem moszczą się wygodnie, rozpasają się we mnie, zatykają arterie. I wówczas brakuje mi oddechu i krew zastyga w żyłach, i trwam między ziemią a niebem. Lecz gdy tylko otwiera się we mnie śluza, lęki i fobie kanalizują się i wylewają ze mnie, spływają korytem na zewnątrz, rwane nurtem, płyną, pozostawiając we mnie ciszę. A potem mogę znów wyjść na zewnątrz siebie. Stanąć na ziemi, odcisnąć nowe ślady, po których mnie odnajdą. Pośród ludzi, zdarzeń, pośród przeszłości i przyszłości, pośród kolorów, kształtów, zapachów. Bo ciałem i duchem jestem. Ja, Ruta.

Część I

1.
Dziewczyna z mgły

Zanim cokolwiek było widać, zanim kształty określały domy, drzewa, lampy, niewielki mostek ze szczerbatą barierką, pod którym meandrując między uśpionymi jeszcze domami, wartko płynęła Młynówka, słychać było miarowe kroki. Ich odgłos ciął ciszę, rozchodząc się echem po rzadko uczęszczanej uliczce Kwiatowej. Dopóki na lewo od niej nie wybudowali kilku domów jednorodzinnych, mało kto tamtędy chodził, bo droga prowadziła donikąd. W którymś momencie kończyła się jak urwana piosenka, zaraz za asfaltem, którego czarna wstęga przygniatała porastające pobocze chaszcze. Dalej ledwie ścieżynka prowadziła przez podmokły teren, gdzie latem słychać było rechotanie żab, które nie było wcale tak liryczne, jak mogłoby się zdawać, ale miało w sobie coś osobliwego… coś jakby skrzeczenie, jak zgrzytanie drzwi domu. Ale i ścieżynka nagle się urywała, a właściwie kurczyła w ledwie widoczną pośród traw nitkę, na której odciskały się ślady drobnych stóp. Zapewne kobiecych, bo kto to widział, żeby facet miał takie tycie stopy. Po kilkudziesięciu metrach wsnuwała się, niewidoczna niczym błąd na osnowie, na podwórze okolone starym płotem, którego zmurszałe sztachety, szczerząc się zadziorami, ostrzegały przed wtargnięciem na niezbyt gościnny teren. W głębi majaczyły niewielkie okna domu, tlące się słabym światłem jak wystraszone. Dom zresztą też był jakby zdziwiony swym jestestwem pośród ugorów, wysokich traw i młodniaka, który kiedyś wyrastał jako młodniak, a teraz był już raczej dość dojrzałym lasem. Skraj jego był tu, natomiast dalej w głąb ciągnął się gęstwą, rzadko kiedy przemierzaną przez mieszkańców Barlinka, aż do najbliższych zabudowań gospodarskich odległej o kilka kilometrów niewielkiej wsi. Powiadają, że wszystkie drogi prowadzą do domu. I pewnie do wszystkich innych domów na świecie tak − ale ten był inny. Zewsząd bronił dostępu do swego wnętrza zaroślami ciernistej tarniny i głogu, okalającymi go niczym kolczasty drut. Głuchy i zapomniany przez Boga i ludzi. Długo nie miał nawet adresu. Dopiero ileś dobrych lat po wojnie jeden z urzędników – tych, co to nade wszystko lubią mieć porządek w papierach, choć życie częstokroć mają nieuładzone, bo albo stare panny, albo kawalerowie nie do życia – zawziął się i po wielu topograficzno-historycznych poszukiwaniach, nigdzie nie natrafiwszy na ów obiekt z woli własnej, posługując się nieznanymi nikomu paragrafami o nadawaniu nazw ulicom, nazwał to miejsce Drogą do Wilczego. Co w ogóle się z prawdą nie zgadzało, bo owa ścieżka nijak za d r o g ę uchodzić nie mogła, a tylko przez drobne stopy, które z ledwością dotykały ziemi, była wydeptaną zieloną nitką, wyglądającą jak lekko pod włos zaciągnięta ciemniejsza kreska na zielonej aksamitnej tkaninie. Łatwiej było ją dostrzec zimą, kiedy na białej płaszczyźnie kształty stóp odciskają się jak ślady niewielkiej zwierzyny, co to gdyby mogła, ledwie muskałaby podłoże, by jak najmniejszy trop po sobie zostawić na pokuszenie złego.
W którymś miejscu, zależy, jak spojrzeć, tuż za domem, las piął się na niewielkie, ale dość strome Wzgórze Wisielców, które mieszkańcy nazwali tak, choć nikt nigdy nie słyszał, by na tym wzgórzu kiedykolwiek ktoś tak okrutnie rozstał się z życiem. Za to rozciągał się stąd rozległy widok na miasteczko i okolicę. Widać było nowe osiedle domków jednorodzinnych, za którym wyrastały wysokie bloki mieszkalne. Nieco na prawo i z drugiej strony, trochę na lewo, chowały się w chmurach wieże kościołów. Wieża starego, pokryta szlachetnym grynszpanem, wyglądała niczym wielki malachitowy kolec bodący niebo. Wieża nowego nie była strzelista, ale miała kształt graniastosłupa foremnego, pod którym transept krzyżował się z nawą główną kościoła św. Wojciecha.
Wyłaniała się z mgły, ale nie tak od razu, przenikała przez mleczną kotarę powoli, jak w zwolnionym tempie, jakby zastanawiała się, czy chce przejść do następnego kadru, jakby ćwiczyła ruch sceniczny, jakby ktoś – jak w kiepskim przedstawieniu − najpierw imitował kroki, a potem wyrzucił ją przed kurtynę. Rozstępowały się kotary mlecznej mgły. I teraz już była naprawdę. Przechodziła do prawdziwego życia.

***

Przestrzeń mojego samochodu wypełniał przejmujący głos Céline Dion. (…) All by myself. Don’t wanna be. All by myself. Anymore!. Śpiewałam razem z nią, choć Bóg mi świadkiem, że nie zostałam obdarzona szczególnym talentem wokalnym. Tę piosenkę pamiętałam z czasów tak zwanej młodości, kiedy jeszcze mało kto słyszał o Céline, a ten kawałek wykonywał Eric Carmen, w którym zakochałam się pierwszy raz po dyskotece w Limbie, ale zaraz o nim zapomniałam, bo bardziej zafascynował mnie Wiktor, a drugi raz − po wielu latach − kiedy robiłam wszystko, by o Wiktorze zapomnieć, a rzeczony Eric wyskoczył z nowym przebojem Hungry eyes. Wówczas nie marzyłam o niczym więcej, jak tylko o tym, by taki Patrick Swayze wziął mnie w ramiona i pal licho taniec (tańczyć też zbytnio nie umiałam), ale by trzymał mnie tak mocno i patrzył w oczy, i w ogóle. Ech! Wiktor został w moim życiu na dłużej, Eric zaś minął bez żadnych konsekwencji. Taka kolej rzeczy.
− Szlag jasny by trafił! Zabiłam człowieka! – krzyknęłam, przyciskając hamulec. Ostry pisk zaświszczał mi nieprzyjemnie w uszach. Jednocześnie z zewnątrz dobiegł mnie odgłos tępego uderzenia i zobaczyłam przelatującą nad maską postać, kolorową niczym karnawałowa kukła.
Wypadłam z samochodu. Machałam rękami, jakbym chciała rozgarnąć mgłę, jednocześnie wzrokiem szukałam postaci, która przeleciała przez maskę mojego opla. Za nim zdążył się już ustawić sznur samochodów. Zjechały się nagle, choć przed chwilą ulica zdawała się zupełnie pusta.
Zobaczyłam ją. Siedziała nieruchomo na środku jezdni. Podkulone pod brodę kolana. Jakby nigdy nic. Śliniła palec i takim wilgotnym od śliny rozcierała krwawiące kolano, które wyzierało z dziury w niebieskich spodniach. Wyglądała, jakby siedziała na fotelu i oglądała film. Miała obojętną minę, chociaż kiedy dotykała rany, przez jej twarz przemykał grymas bólu. Widocznie musiało ją piec.
− Matko Boska! Nic pani nie jest?!
Dobiegłam do niej, trzęsąc się jak osika. Przez moment miałam wrażenie, że jedną nogę mam krótszą od drugiej, i przestraszyłam się, że coś mi się stało; dopiero po chwili uzmysłowiłam sobie, że złamałam obcas.
− Chciałam namalować obraz – powiedziała, tak jakby chciała się usprawiedliwić. – Ale pędzel wypadł mi z ręki, a farby rozlały się na ścianie… – dodała przepraszająco.
Rozejrzałam się w poszukiwaniu obrazu i pochlapanej ściany, lecz oczywiście niczego takiego nie znalazłam. Jaki obraz? Jakie farby? Zrozumiałam, że kobieta plecie jakieś bzdury. To pewnie konsekwencja wypadku.
− Proszę pani, co pani mówi? Dobrze się pani czuje? Proszę pani, proszę pani! – nachalnie próbowałam wydobyć z niej jakąś logiczną odpowiedź, wciąż gorączkowo się rozglądając za pędzlami, farbami czy choćby za jakąś tubą z pracami.
Kobieta podniosła na mnie zdziwione spojrzenie, w którym był wypisany wyrzut: Dlaczego mi przeszkadzasz? Nie widzisz, że jestem zajęta? Dreptałam wokół niej bezsensownie, błagając w duchu, by w końcu powiedziała coś mądrego, a najlepiej – żeby pojawiła się jakaś pomoc.
− Karetka już jedzie – usłyszałam za sobą opanowany męski głos.
− Proszę się odsunąć!
Stanęłam obok potrąconej kobiety, wciąż czegoś szukając. Może uderzenie wytrąciło jej z rąk teczkę? Może niosła prace? Może to naprawdę artystka? Ale oprócz zmiętej puszki i potarganych przez samochody strzępów kolorowych ulotek nie było zupełnie nic. W oddali zamigotało niebieskie światło ambulansu. Jękliwy sygnał karetki zdawał się przybliżać.
− Proszę pani, jakie obrazy? Miała pani ze sobą obrazy? – wypytywałam, coraz bardziej jednak pewna, że coś jej się poprzestawiało w głowie.
Nagle kobieta kilka razy przewróciła oczami. Zdążyłam tylko dostrzec, jak jej źrenice − chabrowe niczym kolorowe szkiełka imitujące oczy rosyjskich lalek − schowały się pod powiekami. Później sanitariusz pochwycił drobne ciało kobiety i delikatnie ułożył na boku, odchylając nieco jej głowę. Krzyknęłam, wystraszona. „Zabiłam człowieka!”. Makabryczna myśl usadowiła się w mojej świadomości. Niczym przewijane na podglądzie kadry wyświetlały mi się obrazy pogrzebów, sal sądowych, twarzy o oskarżycielskich spojrzeniach. Ale przede wszystkim czułam ucisk w żołądku, jakby ktoś zwinął go w ciasny kłębek i wyżymał, usiłując wycisnąć zeń wszystkie soki.
Oślepiające światła karetki raziły, ale udało mi się wychwycić sylwetki ratowników.
− Błagam! Ratujcie ją! Ja nie chciałam! – wołałam. − Boże! Ratujcie ją!
− Niech się pani uspokoi. Już jest pomoc.
Rzuciłam się w ramiona obcego faceta, pochlipując głośno. Kątem oka widziałam lekarza, który klęka przy kobiecie. Unosi jej powieki, bada puls. Młody ratownik wbija się w żyłę, coś do siebie mówią, rzeczowo i stanowczo.
− Nosze! Nie jest źle! Zabieramy ją do szpitala!
Otumaniona, z rękami na głowie, wciąż nie dowierzając w to, co się stało, patrzyłam, jak ambulans znika w świetle wiaduktu, pozostawiając za sobą echo wyjącego sygnału.

To ja − Ruta. Ciałem i duchem jestem.

To ja, Ruta. Czuję dziwne szarpnięcie. Oddzielam się od ciała. Jestem lekka i zwiewna. A mgła wokół mnie jak piana. Wchłania mnie, osacza. A ziemia pode mną szara i nudna. Szukam światła, które przenika przez mgłę po drugiej stronie ulicy, igra ze mną, skacze po murowanym parkanie z ażurowymi wzorami. Niknie na moment, porywane gwałtownym podmuchem, lecz naraz znów się pojawia. Znikąd. Rozszczepione w wiele barw, układa się w abstrakcyjne kręgi, wijące formy biegnące w różnych kierunkach. Jak przypadkowe pociągnięcia pędzlem. Chcę im się przyjrzeć, zapamiętać je, wdrukować obraz do głowy. Niepokój we mnie jak wezbrana rzeka. Muszę namalować obraz. Złapać kolory w zamkniętą przestrzeń. Ochronić je. Jeśli ich nie uchwycę, miną jak miliony innych, które nie dały się zaplatać w moje pędzle. Moje ręce niespokojne. Chcę się spalić i spełnić jednocześnie.
Wokół ruch i mgły opadanie. I huk! I światło zamienia się w ciemność. A ręce moje puste. Pędzle wypadły, rozlały się farby. I krzyk! I ruch! Kobieta. Biega bezradnie. Kuśtyka jak kaczka. Śmieszna w tej panice, która odebrała jej całe dostojeństwo. Żal mi jej. To musi być trudne stanąć twarzą w twarz z nieodwracalnością. Zakrywa dłońmi twarz! Jak w dziecięcej zabawie, kiedy to wraz z zamknięciem oczu znika niedobry świat. Chcę jej powiedzieć: „Spokojnie, nic się nie stało. Od dawna chciałam odlecieć. Oddzielić się od siebie, jak oddziela się ziarno od plew, żółtko od białka, jak czyni się pojedynczym coś, co przypadkiem zrośnięte jest ze sobą. Od dawna chciałam uciec ze swojego ciała. Stało się dla mnie jak niedopasowany kostium. Usycham w nim. Mężczyźni w czerwonych kamizelkach wsuwają moje ciało do karetki. Zanim zajęczał sygnał i błękitne światło zamigotało nerwowo, wemknęłam się do środka siebie. Przykryta złotą folią życia, czuję, jak cienka igła wbija się w moją żyłę.
Jestem ptakiem.
Zawsze chciałam fruwać. Ptaki są najszczęśliwszymi ze stworzeń. Zbyt lekkie, by ponieść ze sobą ciężar życia, zostawiają go na ziemi i fruną. Ptak szybujący w przestworzach nagle zaczął pikować w dół. Drobnym dziobem zapukał w szybę karetki.

2.
Przesłuchanie

Byłam wykończona. Ten wypadek, a potem kilka godzin na komisariacie. Wielokrotnie powtarzałam przebieg zdarzeń. Że była mgła, że nie widziałam tej kobiety, że wyłoniła się z mgły. Tak, owszem, ja też byłam trochę przymulona. Paplałam, uprzedzając pytania funkcjonariusza, który zajęty spisywaniem zeznań, od czasu do czasu gestem uniesionej ręki nakazywał, bym zrobiła przerwę. Przerywałam więc posłusznie i rozglądałam się po niewielkim pokoju przesłuchań. Nie było na czym oka zawiesić. Zdekompletowane meble, rozsypujące się biurka, niewygodne drewniane krzesła, bardziej zydle niż komfortowe siedziska, i charcząca wieża – stary model Grundiga. Pożałowania godny obraz. Jedyną sympatyczną rzeczą w tej niemrawej przestrzeni była dorodna szeflera, której żywozielone liście jak wielkie palczaste dłonie nadawały pomieszczeniu nieco bardziej przyjazny charakter. Ponoć roślina należy do tych, które cierpliwie znoszą dym tytoniowy – to dobrze, bo pokój wypełniał gryzący zapach papierosów, którego nie zniwelowały ani odświeżacz o zapachu bryzy morskiej, ani otwarte na oścież okno, z którego rozciągał się widok na stary, zarośnięty sad wiśniowy.
Kiedy mężczyzna ponownie zaczynał protokołować, napotykałam jego ponaglający wzrok i ciągnęłam swoją opowieść. W głowie miałam totalny mętlik i żadne próby uporządkowania wypowiedzi nie zdawały egzaminu. Znowu pół nocy nie spałam. Zaczęłam wtajemniczać młodego aspiranta w szczegóły menopauzy. Uderzenia gorąca, drażliwość. Był nawet moment, gdy zapragnęłam wtulić się w jego stalowy uniform, ale od tego zamysłu odwiodło mnie znudzone spojrzenie siedzącego za biurkiem faceta, który beznamiętnie wystukiwał coś na zdezelowanej maszynie do pisania. Ponadto wyobraziłam sobie ciemne smugi łez na nienagannie skrojonym mundurze. Wystarczająco upokorzyłam się, włączając w okoliczności wypadku swoją życiową historię − że taka jestem nieszczęśliwa, że mam tysiąc spraw na głowie, łącznie z moim starzeniem, jego starzeniem, problemami jednej córki, drugiej, z moim tyciem, z jego tyciem, z moją nerwowością, z jego neurotycznością, że nic dziwnego, że mąż nie wytrzymał tej mojej menopauzy i dwa miesiące temu po prostu się wyprowadził.

 
Wesprzyj nas