Ambicja, zazdrość, gniew, chciwość, dobroć, altruizm i nade wszystko miłość zawsze tak samo potężnie oddziaływały na ludzkie wybory jak i dzisiaj. Najnowsza powieść twórcy serialu Downton Abbey i laureata Oscara za scenariusz do filmu Gosford Park.


BelgraviaRok 1815. W przededniu bitwy pod Waterloo w Brukseli odbywa się bal na cześć dowódcy wojsk brytyjskich, księcia Wellingtona. Oprócz brytyjskiej arystokracji i oficerów uczestniczy w nim dostawca wojskowy James Trenchard z małżonką oraz córką. Ich obecność, choć dla elit bulwersująca, nie jest przypadkowa. Nim jednak bal się skończy, Sophie przeżyje najstraszliwsze chwile swego życia, a oficerowie ruszą na pole bitwy, gdzie wielu z nich zginie, wciąż w mundurach galowych, w których opuścili bal.

Londyn, ćwierć wieku później – stolica zmienia oblicze pod rządami młodziutkiej królowej Wiktorii. Powstają nowe rezydencje, nowe dzielnice elit, takie jak Belgravia, miasto rozkwita. Arystokracja, chcąc nie chcąc, coraz częściej musi przyjmować na salonach coraz bogatszych nuworyszy.

Pilnie strzeżona tajemnica łącząca dwie rodziny z tych oddzielonych przepaścią światów tylko czyha, by wywrócić do góry nogami życie bohaterów.

Ambicja, zawiść, gniew, chciwość, życzliwość, bezinteresowność – a przede wszystkim miłość – te emocje zawsze kierowały ludzkimi poczynaniami… Ta historia wydarzyła się dwa wieki temu, a mimo to jej bohaterowie nie różnią się tak bardzo od nas.

Julian Fellowes, baron Fellowes of West Stafford (ur. 1949), brytyjski aktor, scenarzysta i reżyser filmowy. Trzykrotny zdobywca nagrody Emmy oraz Oscara. Urodził się w Kairze, gdzie jego ojciec, Peregrine pracował jako dyplomata i arabista. Karierę aktorską rozpoczął w latach 70. Jest znany głównie z ról telewizyjnych – zagrał w wielu filmach i serialach. Na dużym ekranie pojawił się m.in. w Cienistej dolinie Richarda Attenborough (1993) i Jutro nie umiera nigdy (1997).
Oscarem uhonorowano napisany przez niego scenariusz eklektycznego dramatu Gosford Park Roberta Altmana (2002). Był także autorem scenariusza do kilku innych filmów, w tym do swojego debiutu reżyserskiego Separate Lies (2005). W 2004 ukazała się jego powieść Snobs, a w 2008 kolejny bestseller Past Imperfect – obie ukażą się nakładem wydawnictwa Marginesy. W 2011 otrzymał nagrodę Emmy za scenariusz do serialu Downton Abbey.

Julian Fellowes
Belgravia
Przekład: Anna Bańkowska
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 28 września 2016

Belgravia


1
Bal w przededniu bitwy

Przeszłość, jak wielokrotnie nam powtarzano, to obca kraina, gdzie wszystko dzieje się inaczej. Może to i prawda… tak, rzeczywiście jest to prawda, gdy chodzi o moralność czy obyczaje, rolę kobiet, rządy arystokratów i mnóstwo innych elementów naszego codziennego życia. Ale istnieją też podobieństwa. Ambicja, zazdrość, gniew, chciwość, dobroć, altruizm i nade wszystko miłość zawsze tak samo potężnie oddziaływały na ludzkie wybory jak i dzisiaj. Oto opowieść o ludziach sprzed dwóch wieków: wynika z niej, że wiele pragnień, resentymentów i namiętności rozpalało ich serca tak samo jak dramaty rozgrywające się na nasz własny sposób, w naszych własnych czasach…

Nie wyglądało to na miasto u progu wojny, a jeszcze mniej na stolicę kraju, który zaledwie trzy miesiące wcześniej został oderwany od jednego królestwa i zaanektowany przez inne. Bruksela w czerwcu 1815 roku mogłaby równie dobrze być en fête: przy kolorowych straganach na targach trwał ożywiony handel, szerokimi ulicami sunęły jaskrawo wymalowane otwarte powozy ze swoim cargo wielkich pań i ich córek spieszących się, by sprostać pilnym obowiązkom towarzyskim. Nikt by nie odgadł, że cesarz Napoleon jest już w drodze i lada moment rozbije obóz na obrzeżach miasta. Nie interesowało to specjalnie także Sophii Trenchard, która zdecydowanie przepychała się przez tłum, co raczej nie pasowało do jej osiemnastu lat. Jak każdej dobrze wychowanej pannie, zwłaszcza w obcym kraju, towarzyszyła jej pokojowa. Dwudziestodwuletnia Jane Croft, starsza od swojej pani o cztery lata, miała osłaniać ją przed poszturchiwaniem przechodniów, ale prędzej można by przypisać tę rolę Sophii, która wyglądała na osóbkę gotową na wszystko. Była ładną, nawet bardzo ładną, klasyczną angielską niebieskooką blondynką, ale zacięte usta wyraźnie świadczyły o tym, że ta panienka nie oglądałaby się na pozwolenie od mamy, by rzucić się w wir przygody.
– Pospiesz się, on zaraz wyjdzie na lunch i cała nasza wyprawa pójdzie na marne!
Znajdowała się w tym okresie życia, przez który musi przejść prawie każdy, kiedy dzieciństwo ma się już za sobą, a fałszywa, niewsparta doświadczeniem dojrzałość budzi złudne poczucie wszechmocy, co wyjdzie na jaw dopiero wraz z nadejściem prawdziwej dorosłości.
– Już szybciej nie mogę, panienko – mruknęła Jane. Jakby na poparcie tych słów jakiś huzar w pośpiechu pchnął dziewczynę w tył i nawet nie zatrzymał się, by sprawdzić, czy nic jej się nie stało. – To istne pole bitwy. – Wprawdzie Jane nie dorównywała urodą swojej młodej pani, ale miała żywą rumianą twarz, bardziej pasującą do wiejskich opłotków niż ulic wielkiego miasta. Była też na swój sposób dość zdeterminowana i młoda pani ją za to lubiła.
– Co się tak guzdrzesz?
Sophia już prawie dotarła do celu. Właśnie skręciła z głównej ulicy na dziedziniec, który mógł kiedyś służyć za targ bydła, ale teraz zaanektowało go wojsko na coś w rodzaju składu zapasów. Z wielkich furgonów wyładowywano tu skrzynie, worki i pudła, które natychmiast odnoszono do otaczających plac magazynów. Nieustannie też przesuwał się tędy strumień ofi cerów ze wszystkich regimentów. Panowie kręcili się w grupkach po placu, pogrążeni w dyskusjach, czasem nawet w kłótniach. Pojawienie się w takim miejscu młodej panny z pokojową od razu zwróciło ich uwagę, przerywając na chwilę rozmowy.
– Proszę sobie nie przeszkadzać – odezwała się Sophia, tocząc wokoło chłodnym spojrzeniem. – Przyszłam zobaczyć się z ojcem, panem Trenchardem.
– A zna pani drogę? – spytał jakiś młodzieniec.
– Tak, dziękuję.
Ruszyła w stronę nieco bardziej reprezentacyjnego wejścia do głównego budynku i razem z roztrzęsioną Jane weszła na piętro. Także i tu zastała kilku oficerów, wyraźnie oczekujących w kolejce, ale Sophii ani się śniło podporządkowywać takim rygorom.
– Poczekaj tu – przykazała Jane i pchnęła drzwi do gabinetu. Dziewczyna cofnęła się posłusznie, mile połechtana zainteresowaniem mężczyzn.
Pokój, w którym znalazła się Sophia, choć duży i jasny, z eleganckim mahoniowym biurkiem i dobranymi stylem innymi meblami, był raczej typowym pomieszczeniem handlowym, nie salonem, miejscem pracy, nie rozrywki. W jednym kącie zażywny jegomość po czterdziestce beształ oficera w wytwornym mundurze:
– Kogo znów diabli nio… – Obrócił się na pięcie, ale na widok córki od razu złagodniał i jego czerwoną z gniewu twarz rozjaśnił uśmiech. – No co tam?
Dziewczyna zerknęła na oficera i ojciec skinął głową.
– Kapitanie Cooper, musi mi pan wybaczyć.
– W porządku, Trenchard…
– Tren-chard?
– Panie Trenchard. Ale musimy mieć tę mąkę do wieczora. Mój dowódca kazał mi przyrzec, że się bez niej nie pokażę.
– A ja przyrzekam wypełnić jak najlepiej to, co do mnie należy.
Wyraźnie poirytowany oficer musiał się z tym zgodzić, wiedząc, że nic więcej nie uzyska. Skłonił się i wyszedł, zostawiając ojca sam na sam z córką.
– Masz je? – spytał z wyczuwalną niecierpliwością. Było coś rozbrajającego w tym jego entuzjazmie: korpulentny, łysiejący pan i władca aż kipi z ekscytacji, jak dziecko w wigilię Bożego Narodzenia.
Bardzo wolno, smakując tę chwilę do ostatniej kropli, Sofia otworzyła woreczek i ostrożnie wydostała kilka białych kartoników.
– Trzy. Dla ciebie, dla mamy i dla mnie.
Prawie wyrwał kartoniki z jej dłoni. Gdyby nie jadł i nie pił przez miesiąc, nie mógłby się bardziej niecierpliwić. Kaligraficzny druk wyglądał prosto i elegancko:

Wpatrywał się w bilecik, jakby nie wierzył własnym oczom.
– Przypuszczam, że lord Bellasis będzie na obiedzie?
– Ona jest jego ciotką.
– Rzeczywiście.
– Ale obiadu nie przewidują. To znaczy takiego normalnego. Tylko dla rodziny i stałych gości.
– Zawsze mówią, że obiadu nie ma, ale i tak jest.
– Chyba nie sądziłeś, że nas zaprosi?
Marzył o tym, ale jednak się nie spodziewał.
– Nie, nie. Jestem zupełnie ukontentowany.
– Edmund mówi, że po północy przewidziana jest kolacja.
– Tylko nie nazywaj go Edmundem przy obcych. – Mimo to nastrój wyraźnie mu się poprawił, a chwilowe rozczarowanie pierzchło na myśl o tym, co jeszcze ich czeka. – Musisz już wracać do matki. Będzie potrzebowała każdej minuty, aby się przygotować.
Młodość i nieuzasadniona pewność siebie nie pozwalały Sophii uświadomić sobie ogromu swojego sukcesu. Zarazem jednak miała w tych sprawach więcej doświadczenia niż jej zapatrzony w wyższe sfery ojciec.
– Już za późno na nową kreację.
– Ale nie za późno, by dostosować się do obowiązujących wymogów.
– Mama nie zechce tam jechać.
– Pojedzie, bo tak trzeba.
Sophia już wychodziła, ale nagle sobie o czymś przypomniała.
– Kiedy jej powiemy?
Zaskoczony pytaniem ojciec zaczął bawić się dewizką od zegarka. Nastąpił dziwny moment. Niby wszystko było jak przedtem, a jednak ton i istota rozmowy się zmieniły. Dla każdego, kto obserwowałby ich z boku, stałoby się jasne, że chodzi o coś znacznie poważniejszego niż wybór kreacji na bal.
– Jeszcze nie teraz – padła w końcu zdecydowana odpowiedź. – Wszystko musi iść swoim trybem: to do niego należy pierwszy krok. A teraz idź. I przyślij mi z powrotem tego kretyna.
Sophia spełniła jego polecenie, ale James Trenchard po jej wyjściu wciąż zdawał się czymś dziwnie zaabsorbowany. Z ulicy dobiegały krzyki, więc zbliżył się do okna i patrzył, jak jakiś oficer wykłóca się z handlarzem.
Wtem drzwi się otworzyły i wszedł kapitan Cooper. Trenchard powitał go skinieniem głowy. Czas wracać do pracy.

Sophia miała rację: matka nie chciała jechać na bal.
– Zaprosiła nas tylko dlatego, że ktoś jej sprawił zawód.
– A co to za różnica?
– Jakoś mi niezręcznie… – Pani Trenchard kręciła bez przekonania głową. – Przecież nie znamy tam żywej duszy.
– Papa zna.
Kiedyś Annę Trenchard irytowały jej własne dzieci. Przy całej swojej protekcjonalności tak mało wiedziały o życiu! Pobłażliwy ojciec rozpieszczał je od najmłodszych lat, aż wreszcie uznały swoje jedwabne życie za coś naturalnego i nie zaprzątały sobie nim głowy. Nie miały pojęcia o kamienistej drodze, którą ich rodzice musieli pokonać, aby dochrapać się swojej obecnej pozycji, ale ona, ich matka, pamiętała każdy krok.
– Zna najwyżej kilku oficerów, którzy przekazują mu w biurze rozkazy. Ci z kolei mogą się zdziwić, że spotykają na sali balowej człowieka, który zaopatruje ich w chleb i piwo.
– Mam nadzieję, że nie będziesz rozmawiać w ten sposób z lordem Bellasisem.
Twarz pani Trenchard złagodniała nieco.
– Moja droga… – rzekła, ujmując rękę córki w obie dłonie. – Nie buduj zamków na lodzie.
Sophia wyszarpnęła ze złością palce.
– Oczywiście nie wierzysz, że jest zdolny do poważnych zamiarów.
– Przeciwnie, uważam lorda Bellasisa za człowieka honoru. I do tego bardzo sympatycznego.
– No to dobrze.
– Ale jest też jedynym synem hrabiego, moje dziecko, ze wszystkimi konsekwencjami związanymi z tą pozycją. Nie może wybrać sobie żony, kierując się tylko sercem. Nie gniewam się na ciebie, oboje jesteście młodzi, przystojni, a ta odrobina flirtu żadnemu z was nie zaszkodziła… na razie. – Nacisk na ostatnie dwa słowa jasno wskazywał, do czego zmierza. – Ale trzeba położyć temu kres, zanim ludzie zaczną gadać, bo inaczej, Sophio, tylko ty na tym ucierpisz, nie on.
– A to, że zdobył dla nas zaproszenia na bal u swojej ciotki, nic ci nie mówi?
– Mówi tyle, że jesteś śliczną panienką, więc chciał ci sprawić przyjemność. W Londynie to by nie przeszło, ale w Brukseli, w obliczu wojny, zwykłe zasady nie mają zastosowania.
Ta ostatnia uwaga zirytowała Sophię jeszcze bardziej.
– Chcesz powiedzieć, że według tych „zwykłych” zasad nie uznano by nas za odpowiednie towarzystwo dla przyjaciół księżnej?
Pani Trenchard miała na swój sposób równie silny charakter jak jej córka.
– Tak, to właśnie chciałam powiedzieć, i dobrze wiesz, że mam rację.
– Papa by się z tym nie zgodził.
– Twój ojciec przebył pomyślnie długą drogę, dłuższą, niż ktokolwiek sobie wyobraża, i dlatego nie widzi naturalnych barier, które nie pozwolą mu zajść wyżej. Ciesz się tym, co masz, i bądź dumna, że tak świetnie sobie poradził.
Drzwi otworzyły się i w progu stanęła pokojowa pani Trenchard z suknią na wieczór.
– Nie za wcześnie, psze pani?
– Nie, nie, Ellis, wejdź. Skończyłyśmy już, prawda?
– Skoro tak uważasz, mamo…
Sophia opuściła pokój, ale jej uniesiony podbródek świadczył, że bynajmniej nie uważa się za pokonaną.
Ellis krzątała się po pokoju w wymownej ciszy. Było oczywiste, że dziewczyna aż płonie z ciekawości i chce dowiedzieć się, o co chodziło w tej kłótni, ale Anna pozwoliła jej jeszcze przez kilka minut tonąć w domysłach. Dopiero kiedy pokojowa kończyła rozpinać jej popołudniową suknię, tak aby zsunęła się z ramion, pani Trenchard zdecydowała się przerwać milczenie:
– Dostaliśmy zaproszenie na bal u księżnej Richmond piętnastego czerwca.
– No nie! – Mary Ellis opanowała już prawie sztukę zachowywania swoich uczuć dla siebie, ale ta zdumiewająca nowina okazała się ponad jej siły. Szybko jednak się pozbierała. – Skoro tak, psze pani, trzeba podjąć decyzję w sprawie sukni. Potrzebuję czasu na przygotowanie.
– Co powiesz na tę z szafirowego jedwabiu? Nie nosiłam jej zbyt często w tym sezonie. Może znajdzie się trochę czarnej koronki do obszycia dekoltu i mankietów, to powinno dodać jej szyku.
Anna Trenchard była kobietą praktyczną, ale niecałkowicie pozbawioną próżności. Zachowała dobrą figurę, a przy zgrabnym profilu i kasztanowych włosach z pewnością mogła uchodzić za przystojną; nie pozwalała jednak, aby świadomość własnej urody uderzyła jej do głowy.
Ellis uklękła, by przytrzymać jej gotową do wciągnięcia od dołu taftową suknię koloru słomki.
– A biżuteria? – spytała.
– Nie myślałam o tym jeszcze. Pewnie włożę to, co mam.
Obróciła się tyłem, żeby pokojówka mogła upiąć jej suknię złoconymi szpilkami. Owszem, była stanowcza wobec córki, ale nie żałowała tego. Sophia żyła marzeniami, podobnie jak jej ojciec, a marzenia, przy braku ostrożności, mogą ściągnąć na człowieka kłopoty. Niemal na przekór sobie Anna się uśmiechnęła. Wprawdzie powiedziała wcześniej, że James przebył długą drogę, ale czasem wątpiła, czy nawet Sophia wiedziała, jak bardzo długą.
– Pewnie to lord Bellasis wystarał się o zaproszenia? – dopytywała się Ellis, zmieniając swojej pani pantofelki.
Pytanie nie spodobało się Annie. Jak służąca śmie zastanawiać się głośno, dlaczego Trenchardowie trafili na tę iście olimpijską listę gości? I dlaczego w ogóle są gdzieś zapraszani? Postanowiła nie odpowiadać, ale mimo woli sama zaczęła rozmyślać nad ich życiem w Brukseli. Wszystko zmieniło się dla nich w chwili, gdy James zwrócił na siebie uwagę wielkiego księcia Wellingtona. To prawda: pomimo niedoborów żywności, zaciekłości walk, nędzy ogołoconych z plonów wsi jej mąż zawsze potrafił wyczarować skądś zaopatrzenie dla wojska. Książę nazywał go Magikiem, bo też James nim był albo tylko sprawiał takie wrażenie. Ale sukces jedynie podsycił jego wygórowane ambicje, by wspiąć się na towarzyskie szczyty, i ta skłonność wciąż się pogłębiała. Syn straganiarza z targu, James Trenchard, którego ojciec Anny zabronił jej poślubić, uważał zaproszenie od księżnej za najnaturalniejszą rzecz na świecie. Mogłaby nazywać te jego ambicje śmiesznymi, gdyby nie to, że zadziwiająco często się spełniały.
Anna, córka nauczyciela, była znacznie lepiej wykształcona od męża, a kiedy się poznali, stała o niebo wyżej od niego, teraz jednak doskonale zdawała sobie sprawę, że dawno ją wyprzedził. W rzeczy samej zaczynała wątpić, czy kiedyś zdoła dotrzymać mu kroku w tej fantastycznej wspinaczce. Może, kiedy dzieci dorosną, powinna wycofać się do skromnego domku na wsi i pozwolić mu piąć się dalej na ten szczyt samemu?
Ellis oczywiście uświadomiła sobie, że popełniła nietakt; poznała to po milczeniu pani. Już chciała załagodzić sytuację jakimś miłym słówkiem, ale ostatecznie postanowiła siedzieć cicho i po prostu przeczekać burzę.
Do pokoju wszedł James.
– Ach, więc już ci powiedziała? – domyślił się, ogarnąwszy wzrokiem pokój. – Zrobił to jednak!
Anna zerknęła na pokojową.
– Dziękuję, Ellis. Jeśli łaska, wróć tu za kilka minut.
Po jej wyjściu James nie mógł powstrzymać uśmiechu.
– Mówisz, że wynoszę się ponad stan, ale ton, jakim ją odprawiasz, przywodzi mi na myśl samą księżnę.
Anna żachnęła się.
– Mam nadzieję, że to nieprawda.
– Czemu? Masz coś przeciw księżnej?
– Absolutnie nic, a to z tego prostego powodu, że jej nie znam, podobnie jak ty. – Annie zależało, by jak najprędzej dodać nieco rozsądku do tego absurdalnego i niebezpiecznego przedsięwzięcia.
– I dlatego właśnie nie powinniśmy pozwalać, by ktoś narzucał nieszczęsnej kobiecie nasze towarzystwo. Po co mamy się wpychać do jej zatłoczonej sali balowej i zajmować miejsce przynależne jej własnym znajomym?
James jednak był już tak podekscytowany, że nic do niego nie docierało.
– Chyba nie mówisz poważnie?
– Owszem, ale ty nie słuchasz.
Miała rację. Nic nie może stłumić jego radości.
– Pomyśl tylko, co to za szansa! Wiesz, że sam książę tam będzie? A nawet dwóch książąt: mój dowódca i mąż gospodyni.
– Tak przypuszczam.
– I jeszcze książęta krwi! – Umilkł na chwilę, bo entuzjazm niemal go rozsadzał. – James Trenchard, który zaczynał na straganie w Covent Garden, ma się szykować do tańca z księżną!
– Przecież nie poprosisz żadnej z nich do tańca. Wprawiłbyś nas tylko w zakłopotanie.
– Zobaczymy.
– Mówię serio. I tak źle się stało, że podsyciłeś nadzieje Sophii.
James zmarszczył brwi.
– Ty możesz w to nie wierzyć, ale ten chłopak jest szczery. Z całą pewnością.
Anna kręciła niecierpliwie głową.
– Nie możesz być tego pewny. Może lord Bellasis uważa, że mówi prawdę, ale wciąż pozostaje poza jej zasięgiem. Nie jest panem własnej woli i nic dobrego z tego nie wyniknie.
Na ulicy rozległ się hałas i Anna podeszła do okna sprawdzić, co się tam dzieje. Okna jej sypialni wychodziły na szeroką, ruchliwą arterię. Maszerowali tamtędy żołnierze w czerwonych mundurach szamerowanych złotem, od którego odbijało się słońce. Jakie to dziwne, pomyślała: wokół szaleje wojna, a my tu sobie w najlepsze dyskutujemy o balu…
– No nie wiem. – James nie porzucał tak łatwo swoich fantazji.
Anna odwróciła się z powrotem w stronę pokoju. Jej mąż stał z miną przypartego do muru czterolatka.
– Ale ja wiem. I jeśli to w jakikolwiek sposób jej zaszkodzi, osobiście się z tobą policzę.
– Doskonale.
– A jeśli chodzi o wymuszenie na tym biedaku zaproszeń od jego ciotki, uważam to za szczyt upokorzenia.
James miał już dość.
– Nie popsujesz mi tego. Nie pozwolę ci.
– Nie muszę niczego psuć, to się stanie samo.
I to był koniec. James wypadł z pokoju, żeby się przebrać do obiadu, a Anna zadzwoniła po Ellis.
Nie była z siebie zadowolona. Nie chciała się kłócić, a jednak czuła, że ten incydent naruszył jej spokój. Lubiła swoje życie. Cieszyli się teraz bogactwem, sukcesami, czuli się pożądanymi członkami londyńskiego środowiska kupieckiego, ale James niszczył to wszystko, wciąż zabiegając o więcej. Ciągnął ją do coraz to nowych salonów, gdzie nikt ich nie lubił ani nie cenił, zmuszał do nawiązywania rozmów z ludźmi, którzy mniej lub bardziej jawnie nimi gardzili. A przecież teraz, gdyby tylko zechciał, mogliby żyć w atmosferze komfortu i szacunku. Niestety już rozmyślając o tym, wiedziała, że nie potrafi powstrzymać swojego męża.
Nikt tego nie potrafi, bo James taki już ma charakter.

 
Wesprzyj nas