Piętnaście lat po zakończeniu kadencji Billa Clintona do rywalizacji o Biały Dom stanęła jego żona. Hillary Clinton ma szansę zostać pierwszą w historii kobietą u steru władzy globalnego supermocarstwa.


Hillary ClintonStany Zjednoczone nigdy nie miały królów, ale miały prezydenckie dynastie: Adamsów, Rooseveltów, Bushów. Czy czekają je rządy następnej? Piętnaście lat po zakończeniu kadencji Billa Clintona do rywalizacji o Biały Dom stanęła jego żona. Hillary Clinton ma szansę zostać pierwszą w historii kobietą u steru władzy globalnego supermocarstwa.

Była Pierwsza Dama USA, senator i sekretarz stanu odgrywa główne role na politycznej scenie od ćwierćwiecza, ale wciąż pozostaje zagadką. Czy jest niestrudzoną obrończynią słabych, bojowniczką walki o lepszy, bardziej sprawiedliwy świat, jak uważają jej zwolennicy, czy pożeranym ambicją, żądnym władzy i pieniędzy skorumpowanym politykiem, jak twierdzą jej wrogowie?

Jeżeli zostanie prezydentem, stanie przed arcytrudnym zadaniem. W Ameryce i całym świecie zamożnego Zachodu fala prawicowego populizmu podmywa fundamenty liberalnej demokracji.

Czy Hillary okaże się przywódczynią, który sprosta wyzwaniom naszych czasów? Czego można się po niej spodziewać, jeśli zamieszka w Białym Domu? Książka Tomasza Zalewskiego próbuje ułatwić czytelnikowi odpowiedzi na te pytania.

***

Hillary Rodham Clinton wkracza na mównicę. Jest sobota, 13 czerwca 2015 roku. Kilka tygodni temu była First Lady, senator i sekretarz stanu potwierdziła na twitterze to, co dla nikogo nie ulegało wątpliwości – staje do walki o nominację prezydencką w Partii Demokratycznej. To już jej drugie podejście do szczytu niezdobytego dotychczas przez kobietę – steru władzy światowego supermocarstwa. Siedem lat wcześniej była murowaną faworytką swojej partii w wyścigu o Biały Dom, ale niespodziewanie zagrodził jej drogę młody, nieznany do niedawna czarnoskóry senator o dziwacznie brzmiącym nazwisku. Czy tym razem się uda?

– Prawdziwy dobrobyt to taki, który jest udziałem wszystkich. Nie tylko prezesów wielkich korporacji i menedżerów funduszy hedgingowych – mówi Hillary.
Potępia Republikanów za propozycje obniżek podatków od bogaczy, gospodarkę trickle-down, w której owoce prosperity „skapują” w dół, dla biednych, niczym okruchy z pańskiego stołu.
– W Partii Republikańskiej są nowe głosy i twarze, ale oni wszyscy śpiewają jedną i tą samą piosenkę: Yesterday. Wczoraj! Słyszeliśmy już tę melodię!
Kandydatka podnosi głos i piętnuje powiększanie się nierówności i stagnację dochodów klasy średniej.
– Musimy kontynuować dziedzictwo Franklina Delano Roosevelta! – woła.
Słowa Hillary zagłuszają burzliwe oklaski. Tego oczekiwali ludzie zgromadzeni na wiecu.

Tomasz Zalewski (ur. 1947) jest dziennikarzem. Po studiach socjologicznych na UW debiutował w tygodniku „Literatura”, a od 1982 roku, po jego zamknięciu w czasie stanu wojennego, publikował w niszowych mediach, współpracując jednocześnie z prasą drugiego obiegu. Wspólnie z Małgorzatą Szejnert napisał książkę Szczecin: Grudzień-Sierpień-Grudzień o rewolcie robotników w Szczecinie, której autorzy byli świadkami w sierpniu 1980 r. W 1987 roku wyjechał do USA, gdzie przez 5 lat pracował w nowojorskim „Nowym Dzienniku”. Od 1992 r. związany z PAP, był najpierw korespondentem agencji w Nowym Jorku, a potem w Waszyngtonie. Od 1997 r. współpracuje z „Polityką”. Do kraju wrócił w 2013 r. Jest autorem dwóch książek, będących owocem zaoceanicznych doświadczeń: “Inne Stany” (Wydawnictwo „Polityki”) i “Harlem” (W.A.B.).

Tomasz Zalewski
Hillary Clinton
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 26 października 2016

Hillary Clinton


PROLOG

Jest niemiłosiernie gorąco, ponad 35 stopni w cieniu, ale cóż, trzeba czekać cierpliwie, bo przecież Ona nie może przybyć punktualnie o zapowiedzianej godzinie i tak po prostu wejść na scenę. W tym teatrze liczy się suspense, stopniowanie napięcia, i oczywiście oprawa – dekoracje, światła, muzyka, wszystko, co tworzy i potęguje nastrój poprzedzający pojawienie się na scenie Bohatera. Na estradzie tańczą czarnoskóre dziewczyny, biją w bębny czarni chłopcy z Brooklyn Express Drumline, z głośników rozbrzmiewa Stronger, przebój Kelly Clarkson, a na końcu gra Echo Smith Group, laureaci Grammy’s z Kalifornii. Rytmiczny, pełen werwy rock sprawia, że jest już dokładnie tak, jak ma być – radośnie, młodzieńczo i optymistycznie, w sposób, że prawie zapominamy o nieludzkim upale i jakby z większą przyjemnością kontemplujemy tło: zarys wysokościowców Manhattanu na horyzoncie.
– Doesn’t it feel gooood?!… – wykrzykuje do mikrofonu konferansjer.
Znaczy to mniej więcej: Czyż nie jest fajnie?
Trudno zaprzeczyć, fajnie jest. Teraz chłopcy w niebieskich koszulkach, wolontariusze kampanii, rozdają chorągiewki. Wyciągają się po nie setki rąk; papierowe gwiaździste sztandary powiewają na wietrze. Jest już nie tylko miło i wesoło, ale i patriotycznie. Pora zatem na hymn. Śpiewa go Timothy Kelly, student z porażeniem mózgowym z Pensylwanii. W Ameryce każdy może wykonać hymn tak, jak mu się podoba, więc i Timothy śpiewa po swojemu. Ale dobrze i z sercem. Timothy śpiewa pięknie, ale w sumie ciężko to wytrzymać – ów nieznośny hollywoodzki kicz, w jaki przeobraził się teatr amerykańskiej polityki. Sztucznie podgrzewany entuzjazm, dokładnie tak, jak przed rozdaniem Oscarów w Los Angeles, gdzie podobny „emcee” (emsi), mistrz ceremonii z mikrofonem, wykrzykuje co chwila: czyż nie jest wspaniale?!, czym zagrzewa tłum do wiwatów na cześć gwiazd, które paradują po czerwonym dywanie i znikają w teatrze Kodak. Demokracja jako show-biznes? Ale trudno, trzeba przezwyciężyć irytację, ponieważ tym razem sprawa jest poważna. Czekamy na kandydatkę na prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Po trzech godzinach przez tłum niesie się hyr: zbliża się, nadchodzi, już tu jest… W przejściu między rzędami stłoczonych widzów pojawia się sylwetka kobiety w jaskrawoniebieskim kostiumie.
Hillary Rodham Clinton wkracza na mównicę. Jest sobota, 13 czerwca 2015 roku. Kilka tygodni temu była First Lady, senator i sekretarz stanu potwierdziła na Twitterze to, co dla nikogo nie ulegało wątpliwości – staje do walki o nominację prezydencką w Partii Demokratycznej. To już jej drugie podejście do szczytu niezdobytego dotychczas przez kobietę – steru władzy światowego supermocarstwa. Siedem lat wcześniej była murowaną faworytką swojej partii w wyścigu o Biały Dom, ale niespodziewanie zagrodził jej drogę młody, nieznany do niedawna czarnoskóry senator o dziwacznie brzmiącym nazwisku. Czy tym razem się uda?
– Prawdziwy dobrobyt to taki, który jest udziałem wszystkich. Nie tylko prezesów wielkich korporacji i menedżerów funduszy hedgingowych – mówi Hillary.
Potępia Republikanów za propozycje obniżek podatków od bogaczy, gospodarkę trickle-down, w której owoce prosperity „skapują” w dół, dla biednych, niczym okruchy z pańskiego stołu.
– W Partii Republikańskiej są nowe głosy i twarze, ale oni wszyscy śpiewają jedną i tę samą piosenkę: Yesterday. Wczoraj! Słyszeliśmy już tę melodię!
Kandydatka podnosi głos i piętnuje powiększanie się nierówności i stagnację dochodów klasy średniej.
– Musimy kontynuować dziedzictwo Franklina Delano Roosevelta! – woła.
Słowa Hillary zagłuszają burzliwe oklaski. Tego oczekiwali ludzie zgromadzeni na wiecu. Od kryzysu 2008 roku minęło siedem lat, Ameryka wyszła z recesji, bezrobocie spadło, jej PKB znowu rośnie, ale większość Amerykanów zdaje się tego nie odczuwać. Ich realne dochody buksują w miejscu, absolwenci college’ów pracują na umowach śmieciowych i nie są w stanie spłacać pożyczek na studia. Starsi wydają krocie na ubezpieczenia zdrowotne i muszą pracować na emeryturze, aby utrzymać dotychczasowy poziom życia. Rośnie niechęć do polityków w Waszyngtonie, tych darmozjadów marnujących czas na partyjne spory albo najemników oligarchicznych elit oderwanych od zwykłych zjadaczy chleba. Ruch amerykańskich Oburzonych, Occupy Wall Street, wypalił się w protestach ulicznych, ale w Partii Demokratycznej pojawili się działacze wyrażający oddolny gniew w języku programów naprawy, którzy z zazdrością obserwują sukcesy lewicy w Europie: Tsiprasa, Corbyna i Iglesiasa, i na czele partii pragną postawić przywódcę, który wcieli w życie ich sen o kolejnym New Dealu. Lewicowcy, zwani w Ameryce liberałami albo progresywistami (postępowcami), nie widzą takiego lidera w Hillary. Postrzegają ją jako zgraną kartę, typowego polityka establishmentu broniącego status quo, czyli rządów wielkiego biznesu i finansów. A w dodatku jastrzębia w polityce obronnej i zagranicznej, a więc podżegacza wojennego i stronnika kompleksu wojskowo-przemysłowego.
O politycznym rodowodzie Hillary przypomina obecność małżonka, byłego prezydenta, który swego czasu okroił system opieki społecznej, ogłaszając, że „era wielkiego rządu się skończyła”. Bill Clinton siedzi w pierwszym rzędzie pod sceną, razem z córką prezydenckiej pary, trzydziestopięcioletnią Chelsea, i jej mężem Markiem Mezhvinskim – menedżerem funduszu hedgingowego. Jest w jasnej, sportowej marynarce, czerwonej koszulce polo i słomkowym kapelusiku, wychudzony i jakby zatroskamy, a więc niepodobny do siebie. Ale to niewątpliwie on – żywe memento, że jeśli Hillary wygra, on również wprowadzi się do Białego Domu, z całym bagażem pamiętnych, prawdziwych lub wyimaginowanych, skandali, które omal nie wykoleiły jego prezydentury. Obecność Billa na wiecu to także przypomnienie, że w Ameryce rodzi się – i w osobie jego żony może zacząć rządzić – nowa prezydencka dynastia. Czwarta już w historii kraju.
Hillary, pomna siły lewicowej bazy swojej partii, groźnej w prawyborach, wychodzi naprzeciw jej życzeniom i troskom. Już sam wybór miejsca wiecu niesie w sobie potężną symbolikę. Inauguracyjne spotkanie odbywa się na nowojorskiej Roosevelt Island, wysepce na Wschodniej Rzece między Manhattanem a Queensem, nazwanej imieniem architekta Nowego Ładu, reformatora kapitalizmu i twórcy amerykańskiego Państwa Dobrobytu (tylko złośliwi przypominają, że wyspa zasłynęła głównie z ponurego więzienia i szpitala dla obłąkanych…).
Hillary rozpoczęła swą kampanię od sugestii, że będzie „nowym FDR”. Chociaż unikała dotąd populizmu, tym razem przemawia jak polityk łapiący w żagle wiatr narastającego społecznego konfliktu, płynący na fali gniewu i roszczeń mas. „Nowym Rooseveltem” miał być Barack Obama, ale nim nie został. Czy uda się Hillary? Czy to w ogóle możliwe? Ameryka i cały świat są jednak zupełnie inne niż wtedy, w latach trzydziestych ubiegłego stulecia…
Kiedy Hillary kończy przemawiać, Bill i Chelsea wchodzą na estradę, obejmują i całują kandydatkę; cała trójka kołysze się w czułym uścisku przed tysiącami fanów. A teraz niespodzianka – po rodzinnym niedźwiedziu Bill nie zostaje na scenie i nie zabiera głosu, jak to czynił w czasie poprzedniej kampanii swojej żony, tylko schodzi po schodkach i skromnie siada na składanym krzesełku na widowni. Rozumiemy dlaczego. Siedem lat temu były, charyzmatyczny prezydent miał pomóc małżonce w zdobyciu nominacji, przedstawiał więc ją na spotkaniach z wyborcami i wychwalał jej zalety, ale przypominał także swoje własne prezydenckie zasługi i przemawiał tak długo i tak dobrze, jak tylko on potrafi , że to on przykuwał uwagę tłumów, a nie mówiąca monotonnie Hillary. Tym razem to będzie tylko Jej kampania, której nic i nikt nie ma prawa przyćmić. Bill musi się usunąć w cień, zejść na drugi plan.
Pod koniec inauguracyjnej fety to nie on, a Chelsea zachowuje się jak gwiazda spektaklu, choć świecąca odbitym światłem głównej bohaterki dnia. Jedynaczka Clintonów, w białej sukience w kwiaty, pozuje do zdjęć z uczestnikami wiecu, uśmiecha się do kamer i rozdaje autografy. Księżniczka – następczyni tronu?…
Ale tron musi najpierw zdobyć mama. Czy wytrzyma trudy morderczej walki, najpierw o partyjną nominację, potem o Biały Dom, w konfrontacji z republikańskim przeciwnikiem? Ma już 67 lat. Nikt spośród jej potencjalnych konkurentów nie ma takiego doświadczenia na najwyższych stanowiskach w państwie, tylu kontaktów i znajomości na świecie, tak gruntownej wiedzy o istotnych dla kraju sprawach. Hillary potrafi godzinami przemawiać płynnie i z sensem bez kartki, emanuje pasją i wewnętrzną siłą, po której rozpoznaje się przywódców. Nie jest jednak politykiem łatwo nawiązującym kontakt, brakuje jej czaru, charyzmy i emocjonalnej inteligencji męża, przydatnej w kampaniach wyborczych, gdzie ludzi trzeba uwodzić, sprawić, by kandydata pokochali, a przynajmniej polubili. A na pewno – by mieli do niego zaufanie. Czy zaufają Hillary?
Niedługo, zanim ogłosiła swoją kandydaturę, media ujawniły, że jako sekretarz stanu prowadziła służbową korespondencję mailową, używając prywatnego, zamiast urzędowego, serwera. Umożliwia to uniknięcie kontroli pracy szefa dyplomacji pod pretekstem ochrony prawa do prywatności i – z drugiej strony – grozi, że ewentualne tajemnice państwowe wpadną w niepowołane ręce. Tymczasem pod koniec kadencji Hillary w Departamencie Stanu republikańska opozycja zarzuciła jej, że ponosi winę za zaniedbania ochrony dyplomatów w Libii, gdzie we wrześniu 2012 roku terroryści zamordowali ambasadora Stanów Zjednoczonych i trzech jego współpracowników.
Część maili byłej sekretarz stanu zostało wymazanych z komputerowego dysku. Pytana o to Hillary odmawiała odpowiedzi, potem usiłowała sprawę bagatelizować, a wreszcie zaprzeczała, by maile miały klauzulę tajności. Brak otwartości i krętactwo zwichnęły jej wizerunek u progu decydującej kampanii. Nie pierwszy raz wykazała nieumiejętność przyznania się do błędu i rozliczenia się przed sądem opinii. Zdarzało się to już dawniej. Kiedy pełniła rolę Pierwszej Damy, jej skrytość i nieufność do mediów sprawiły, że marginalne skandaliki w Białym Domu i pseudoafery Clintonów z przeszłości urosły nieproporcjonalnie do ich rzeczywistego znaczenia.
Sprawa nieszczęsnych maili, nagłaśniana przez konserwatywne media, jeszcze bardziej pogorszyła relacje pani Clinton z nielubianymi przez nią dziennikarzami. O wywiadzie z nią trudno marzyć – kandydaci w amerykańskich wyborach nie są zresztą zainteresowani rozmowami z zagraniczną prasą. Moje prośby o wywiad, wysyłane do sztabu wyborczego, pozostają bez odpowiedzi. Trzeba słuchać, co mówi na spotkaniach z wyborcami. Żeby się na nie dostać – a na wiece ustawiają się długie kolejki – najlepiej zarejestrować się na portalu Hillary jako jej fan. Zarejestrowałem się i w następnych miesiącach otrzymuję codziennie maile z prośbą o datki na kampanię. „Hillary liczy na ciebie, Tomasz. Daj choćby jednego dolara!” – błaga sztab kandydatki.
W dwa dni po inauguracji w Nowym Jorku jadę do New Hampshire, gdzie Hillary ma się spotkać z ludnością i miejscowymi politykami. New Hampshire to stan na północno-wschodnim wybrzeżu, gdzie tradycyjnie odbywają się pierwsze prawybory – obowiązkowy przystanek dla każdego ubiegającego się o najwyższy urząd polityka. 15 czerwca około tysiąca osób czeka na Hillary w Carter Hill Orchard koło miasteczka Concord. To położona na wzgórzu farma wyspecjalizowana w uprawie owoców, które sprzedaje się na miejscu, jak w wielu podobnych gospodarstwach w Ameryce. Można tu przyjechać i samemu zerwać w sadzie ulubione jagody, maliny albo truskawki, aby potem zapłacić za nie ze zniżką w firmowym sklepie (albo zjeść na polu za darmo).
Pada deszcz, więc spotkanie z kandydatką przeniesiono do wielkiej szopy, do której od rana ustawiła się kolejka. Ochotnicy z kampanii rozdają czekającym hot-dogi i ciastka. Wchodzimy do środka i zajmujemy stojące miejsca w pobliżu rozstawionych na mównicy mikrofonów. Zebranych wita właściciel farmy, Rob Larocque. Hillary przychodzi w czerwonym kostiumie. W przemówieniu zaznacza swój dystans do urzędującego prezydenta i do Billa Clintona.
– Nie ubiegam się o trzecią kadencję Obamy ani trzecią kadencję mojego małżonka. Walczę o swoją pierwszą kadencję – mówi.
To też dość czytelne – notowania Obamy poszły w dół w czasie jego prezydentury, a wybory są zwykle plebiscytem na temat rządów aktualnej ekipy. Hillary przemawia niecałe pół godziny. Potem głos zabiera szef lokalnego sztabu wyborczego Demokratów.
– Mam dla was wspaniałą wiadomość! Hillary ma dość czasu, aby z wami porozmawiać. Zadawajcie jej pytania – zachęca.
Oczekuję pytań z sali do stojącej za mównicą kandydatki, ale okazuje się, że pani Clinton schodzi z podwyższenia i w otoczeniu barczystych ochroniarzy o posępnych minach i z czarnymi słuchawkami w uszach podchodzi do widzów i wita się z nimi. Nie będzie więc oświadczeń ex cathedra, tylko bezpośredni dialog. Władza brata się z ludem. Trudno dopchać się do pierwszego rzędu, gdzie Hillary rozmawia z wyborcami, nie słychać, o co oni pytają i co ona mówi, ale w końcu udaje mi się zbliżyć do niej na odległość metra i wyciągnąć dłoń, którą pani prezydent in spe ściska z serdecznym uśmiechem.
Przypominam sobie wizytę w Białym Domu przed dwudziestu laty, kiedy na bożonarodzeniowym przyjęciu dla prasy zagranicznej Bill Clinton fundował swą prawicę korespondentom i robił sobie z nimi zdjęcie. Prezydent miał miękki uścisk, a jego ręka, wąska i o długich palcach, przypominała rękę pianisty. Hillary ma szeroką dłoń, zaskakująco dużą u niewysokiej kobiety. Ściska moją rękę mocno, w sposób, który kiedyś określilibyśmy jako „męski”.
Ale o co ją zapytać? Jestem na spotkaniu w fałszywej roli rzekomego wyborcy, w dodatku kompletnie zaskoczony niespodziewaną okazją uzyskania wypowiedzi „na wyłączność”. Zdaję sobie sprawę, że nie będzie czasu na prawdziwą rozmowę i rzeczywiście – kandydatka już się oddala, otoczona półkolem agentów ochrony. A przecież pytań jest mnóstwo. Co Hillary Clinton myśli o Ameryce, jaka jest jej wizja współczesnego świata, jak wyobraża sobie rozwiązanie jego problemów? W co rzeczywiście wierzy, jaką ma hierarchię zasad i wartości? Co ją najbardziej nakręca? Kim naprawdę jest? Jakim byłaby prezydentem?
Żeby na to odpowiedzieć, trzeba się cofnąć o siedemdziesiąt lat wstecz.

OKULARNICA NA RINGU Z CHŁOPCAMI

Park Ridge, północno-wschodnie przedmieście Chicago, przypominał wtedy scenerię hollywoodzkich filmów o spełnieniu amerykańskiego marzenia. Szerokie, wysadzane drzewami ulice, nienagannie przystrzyżone trawniki, jednorodzinne domy z gankami i ogródkami, eleganckie samochody w garażach, boiska i place zabaw dla dzieci były żywym świadectwem boomu po drugiej wojnie światowej. Mieszkańcy poznali się ze sobą, bo tak wypadało, a wszyscy należeli do jednego świata – profesjonalistów z klasy średniej: lekarzy, prawników, inżynierów i przedstawicieli innych wolnych zawodów, niemal bez wyjątku WASP-ów, czyli białych protestantów anglosaskiego pochodzenia. Wszyscy spotykali się w niedzielę w kościołach, a w soboty na zebraniach PTA, szkolnych komitetów nauczycielsko-rodzicielskich.
Hugh Ellsworth Rodham nie należał do tego świata – był komiwojażerem, sprzedawcą zasłon i firanek własnego wyrobu, synem ubogich walijskich imigrantów z Pensylwanii, którzy wszystko zawdzięczali sobie i swojej pracy. Na meczach szkolnej drużyny futbolowej syna siadał więc nie na trybunie razem z innymi rodzicami, a osobno, na ustawionym na trawniku rozkładanym krzesełku. O swej przynależności do kręgu ludzi sukcesu przypominał jednak sąsiadom, z dumą parkując pod domem nowiutkiego, lśniącego lakierem cadillaca. Zanim samochód zniknął w garażu, długo stał w prowadzącej do niego alejce, aby wszyscy wiedzieli, jak pięknym autem jeździ Hugh Rodham.
Hillary miała trzy lata, kiedy rodzice przeprowadzili się z centrum Chicago do Park Ridge, gdzie zamieszkali w kupionym za gotówkę, jednopiętrowym domu z tarasem. Tata Hugh, absolwent wychowania fizycznego w prowincjonalnym Pennsylvania State University, w czasie wojny w randze sierżanta marynarki wojennej musztrował rekrutów udających się na front. Wojskowe metody wychowawcze przeniósł do rodzinnego domu. Wszystko miało tam chodzić jak w zegarku i pod linijkę. Dzieci musiały codziennie pomagać w pracach domowych, a jeśli próbowały się od tego wymigać, ojciec przypominał im, że „przecież ich żywi”. Kiedy Hillary albo jej dwaj bracia, Tony i Hughie, nie dokręcili tubki z pastą do zębów, ojciec wyrzucał ową tubkę przez okno na dwór, każąc niedbaluchowi szukać jej w krzakach. „Nawet w śniegu” – jak w swej autobiografii “Tworząc historię” wspominała ponad 40 lat później senator Hillary Clinton. Zimny wychów papa Rodham rozumiał dosłownie – zimą wyłączał na noc ogrzewanie, nie zważając na skargi dzieci. W rodzinie nie mogło być użalania się nad sobą, a okazywanie uczuć papa Hugh tępił jako przejaw słabości. Nigdy nie chwalił Hillary za osiągnięcia w szkole – a przynosiła same „A” z plusem (piątki) – ani jej brata za sukcesy na boisku. Powtarzał tylko, że życie jest walką, w której trzeba się stale sprawdzać w bezlitosnej rywalizacji.
W swej autobiografii Hillary napisze po latach, że przez całe dzieciństwo starała się zdobyć uznanie ojca, ponieważ kochała go i czuła, że mimo domowej musztry jest przez niego kochana. Zimny wychów zahartował ją – wykształcił wewnętrzną dyscyplinę, rozwinął ambicję i nieustępliwość w konkurencji z innymi. Do uformowania twardego charakteru przyczyniła się też matka, Dorothy, z domu Howell. Kiedy czteroletnia Hillary przyszła któregoś dnia zapłakana, kwiląc, że bije ją starsza koleżanka imieniem Suzy, mama kazała jej stawić czoło prześladowczyni. „W tym domu nie ma miejsca dla tchórzy” – upomniała córkę. Hillary wróciła na boisko i uderzyła Suzy, czym natychmiast zyskała szacunek rówieśników, z chłopcami włącznie.

 
Wesprzyj nas