Opowieść Rogera Crowleya o tym, jak Portugalczycy zdobyli Ocean Indyjski i stworzyli pierwsze globalne imperium.


ZdobywcyW swej najnowszej książce Roger Crowley, autor m.in. Morskich imperiów czy 1453. Upadek Konstantynopola, przedstawia splot wydarzeń, które na początku XVI w. uczyniły z maleńkiej Portugalii mocarstwo morskie.

Z właściwą sobie pasją i talentem narracyjnym opowiada tę fascynującą historię, w której opisy wielkich podróży, wojen handlowych, osiągnięć technicznych, religijnej żarliwości, politycznej dyplomacji, działań szpiegowskich czy bitew morskich przeplatają się z przykładami ludzkiej odwagi, lekkomyślności oraz krwawej przemocy.

Czerpiąc z relacji uczestników wydarzeń, Crowley przywołuje niezwykłe czyny grupki portugalskich konkwistadorów, takich jak Alfonso de Albuquerque — pierwszy od czasów Aleksandra Wielkiego europejski twórca imperium azjatyckiego — który rozpoczął trwającą pięćset lat ekspansję Zachodu i uruchomił trwające do dziś procesy globalizacyjne.

***

Crowley ma zadziwiający dar snucia opowieści, jego książkę czyta się z fascynacją niczym zajmujący thriller.
„Wall Street Journal”

Crowley pisze z niedoścignioną pasją i werwą, tak że bohaterowie zdają się wręcz opuszczać karty książki, a morskie bitwy rozgrywać dosłownie na naszych oczach.
„New York Times”

Żywa, wciągająca narracja, przedstawiająca m.in. podróże Vasco da Gamy czy podboje Almeidy i Albuquerque’a, jest szczegółową rekonstrukcją wydarzeń, opartą na wnikliwych badaniach pamiętników i źródeł z epoki. Podobnie jak one utrzymana w duchu kronik rycerskich, stanowi doskonałe kompendium wiedzy.
„History Today”

Roger Crowley urodził się w 1951 r. w rodzinie o morskich tradycjach. Dzieciństwo spędził na Malcie. Studiował literaturę angielską na uniwersytecie w Cambridge, uczył języka angielskiego w Stambule. Podróżował po krajach śródziemnomorskich, ciągle poszerzając swoją wiedzę na temat historii i kultury tych ziem, co między innymi zaowocowało drugim dziełem historycznym, ‘1453. Upadek Konstantynopola”. Napisał również “Morskie imperia”, natomiast jego najnowsza książka to historia Wenecji, “City of Fortune”.

Roger Crowley
Zdobywcy
Jak Portugalczycy zdobyli Ocean Indyjski i stworzyli pierwsze globalne imperium
Przekład: Tomasz Hornowski
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 4 października 2016

Zdobywcy


3
Vasco da Gama

PAŹDZIERNIK 1495–MARZEC 1498

Nowy król odziedziczył wiarę w mesjanistyczne przeznaczenie swej dynastii Aviz. Urodzony w święto Bożego Ciała, na chrzcie otrzymał świetne imię Emanuel, czyli „Bóg z nami”, i przypisywał swej koronacji znaczenie mistyczne. Miał dwadzieścia sześć lat, okrągłą twarz i nieproporcjonalnie długie ręce, które nadawały mu nieco małpi wygląd. Tron zawdzięczał niebywałemu zbiegowi okoliczności: śmierci bądź wygnaniu sześciu pretendentów, w tym upadkowi z konia księcia Alfonsa, syna Jana II, i doprowadzeniu przez tegoż Jana do śmierci swojego starszego brata, Dioga. To, że został królem, Manuel postrzegał jako znak, że to sam Bóg go wybrał.
W związku z nadchodzącym jubileuszem narodzin Chrystusa – roku 1500 – przez Europę, zwłaszcza Półwysep Iberyjski, gdzie wygnanie Żydów i muzułmanów poczytano za znak od Boga, przetoczyła się fala apokaliptycznych wizji. W takiej atmosferze Manuel wierzył – i podtrzymywano w nim tę wiarę – że jest stworzony do niezwykłych czynów: zniszczenia islamu i rozprzestrzenienia chrześcijaństwa na cały świat pod wodzą jednego światowego monarchy. „Spośród wszystkich książąt Europy Zachodniej Bóg zechciał wybrać właśnie Waszą Królewską Mość”1, napisał żeglarz Duarte Pacheco Pereira. To, że wielkich czynów ma dokonać maleńka Portugalia, także można było uzasadnić biblijnym cytatem: „Ostatni będą pierwszymi, a pierwsi ostatnimi”1.
Głównym ujściem dla tych marzeń był indyjski projekt, który w ciągu ostatnich burzliwych lat panowania Jana II zawisł w powietrzu. Manuel wierzył, że spoczął na nim obowiązek kontynuowania dzieła pradziada Henryka Żeglarza. Od upadku Konstantynopola chrześcijańska Europa czuła się coraz bardziej osaczona. Tak dalej być nie mogło. Uzyskać przewagę nad islamem, połączyć siły z Księdzem Janem i rzekomą wspólnotą chrześcijańską w Indiach oraz przejąć kontrolę nad handlem przyprawami i zniszczyć podstawy bogactwa mameluckich sułtanów w Kairze – ta ambitna geostrategiczna wizja, która od pierwszych miesięcy panowania kiełkowała w umyśle władcy, spowodowała, że Portugalczycy rozjechali się po świecie. Choć zrodziła się z ducha krucjat, miała także materialny wymiar: nie tylko wyrwać handel z rąk mameluków, ale także zastąpić Wenecjan w roli dostawców luksusowych dóbr z Orientu. Projekt miał więc jednocześnie charakter imperialny, religijny i gospodarczy. W takim duchu Manuel zaczął organizować wyprawę do Indii – nieokreślonej przestrzeni, która z braku szczegółowych informacji w wyobraźni Europejczyków rozciągała się na cały Ocean Indyjski i wszystkie ziemie, gdzie mogły rosnąć rośliny dające przyprawy.
Nie wszyscy ochoczo przystali na ten pomysł. Kiedy w grudniu 1495 roku, kilka tygodni po koronacji, Manuel zwołał radę generalną, szlachta, którą Jan II zdołał okiełznać, gwałtownie się mu sprzeciwiła, gdyż w porównaniu z łatwymi zdobyczami, jakie przynosiły krucjaty w Maroku, nie widziała korzyści w tak długotrwałym przedsięwzięciu, a jedynie ryzyko. Podczas swego panowania Manuel bywał czasami niezdecydowany, ale na ogół rządził autorytarnie. Aby odrzucić wszelki sprzeciw, twierdził, że odziedziczył obowiązek kontynuowania odkryć geograficznych i kieruje nim poczucie boskiej misji.

Wyliczającym trudności związane z odkryciem Indii jako nadrzędny powód podał to, że Bóg, któremu zawierzył tę misję, dostarczy środków dla zapewnienia dobrobytu królestwu [Portugalii], i ostatecznie zdecydował się rozpocząć przygotowania do wyprawy, a kiedy później był w Estremoz, powierzył fidalgowi Vasco da Gamie ze swego dworu stanowisko kapitana generalnego (capitão-mor), który dowodził flotą i pełnił funkcję królewskiego namiestnika2.

Podobno Vasco da Gama był drugim kandydatem do objęcia dowództwa nad wyprawą. Początkowo Manuel zwrócił się z tą propozycją do jego starszego brata, Paula, który jednak odmówił, tłumacząc się słabym zdrowiem. Zgodził się pojechać, gdyby dowództwo otrzymał Vasco. Młodszy z braci, „kawaler w takim wieku, że powinien podołać trudom długiej podróży”3, miał trzydzieści parę lat. Mimo to jego wcześniejsza praca, doświadczenie i powód wyboru na dowódcę pozostały tajemnicą. W dokumentach sprzed 1496 roku można znaleźć pewne wzmianki o nim, ale niewiele wiadomo na temat jego wiedzy żeglarskiej. Pochodził z drobnej szlachty z Sines na południe od Lizbony i prawdopodobnie wcześniej parał się korsarstwem u wybrzeży Maroka. Ale to, co robił, jest – podobnie jak w przypadku Kolumba – owiane tajemnicą. Łatwo tracił panowanie nad sobą. Gdy król mianował go dowódcą wyprawy, ciążyły na nim liczne zarzuty o wszczynanie burd. Jego zapalczywość miała się w pełni objawić podczas podróży. Jak na krzyżowca przystało, nienawidził islamu. Wytrwale znosił ciężkie życie na morzu, ale nie rozumiał wagi dyplomatycznych niuansów. Opisywano go jako „śmiałego w działaniu, surowego w rozkazach i przerażającego w gniewie”4. Król wybrał go raczej po to, by negocjował z władcami nieznanych krajów Orientu, niż dowodził żaglowcami.
W wyniku eksploracji wybrzeży Afryki pod koniec XV w. Lizbona stała się tętniącym życiem miastem. Egzotyczne towary – przyprawy, niewolnicy, papugi i cukier – wyładowywane na łagodnie opadających brzegach Tagu budziły wiele nadziei związanych z nowym światem leżącym za falochronem. Na początku XVI w. przypuszczalnie około piętnastu procent populacji miasta stanowili czarni Gwinejczycy – w mieście znajdowało się więcej niewolników niż w całej Europie. Lizbona była egzotycznym, dynamicznym, barwnym i gwarnym miastem, „większym niż Norymberga i dużo bardziej ludnym”, napisał niemiecki uczony Hieronymus Münzer, który przybył do niej w 1494 roku5. Miasto było w awangardzie dyskusji nad nowymi ideami dotyczącymi kosmografii i nawigacji, kształtu świata i sposobach jego przedstawiania na mapach. Po wygnaniu z Hiszpanii w 1492 roku fala żydowskich uchodźców, często wykształconych i przedsiębiorczych, przyczyniła się do nadania miastu jeszcze większej dynamiki. Choć szybko przestali być mile widzianymi gośćmi, przynieśli ze sobą pokaźną wiedzę. Wśród uchodźców znajdował się astronom i matematyk Abraham Zacuto, twórca morskiego astrolabium i tablic do wyznaczania pozycji ciał niebieskich, które zapoczątkowały rewolucję w dziedzinie nawigacji.
Münzerowi Lizbona jawiła się miastem cudów. Można było w niej zobaczyć imponującą synagogę z wielkimi żyrandolami na pięćdziesiąt do sześćdziesięciu świec, ciało krokodyla wiszące jako trofeum na kościelnym chórze, dziób pelikana, olbrzymi ząbkowany nos ryby-piły i wielkie, tajemnicze trzciny zebrane na brzegach Wysp Kanaryjskich (które Kolumb także odwiedził i wziął za dowód istnienia lądów na Zachodzie). Münzer miał okazję zobaczyć również „ogromną i znakomicie wykonaną złotą mapę o średnicy równej czternastu rozczapierzonym palcom”6 – mapę Fra Mauro z 1459 roku wystawioną w miejskim zamku. Spotykał się z marynarzami, którzy opowiadali jeżące włosy na głowie historie o katastrofach i cudownych ocaleniach, i rozmawiał z niemieckimi ludwisarzami i kanonierami, wielce cenionymi przez króla.
Zdumiało go bogactwo towarów na sprzedaż: worki owsa, stosy orzechów, cytryn i migdałów oraz ogromne ilości sardynek i tuńczyków przeznaczonych na wywóz do krajów śródziemnomorskich. Odwiedził składy kontrolujące import z nowego świata, w których zobaczył towary z Afryki: barwione płótno z Tunisu, dywany, metalowe miski, miedziane kotły, paciorki z kolorowego szkła, a z wybrzeża Gwinei ciosy słoni, czarnych niewolników i wielkie pęczki palącej papryki, „której dostałem całe mnóstwo”7, napisał.
To, co zobaczył, nie było tylko skrawkiem egzotycznego świata schowanego za widnokręgiem, ale infrastrukturą przemysłową związaną z budową statków, ich zaopatrzeniem i uzbrojeniem, która dała Portugalii przewagę na morzu. Pisał:

Widzieliśmy olbrzymi warsztat z piecami hutniczymi, w których wytapiano żelazo na kotwice, kolubryny [działa] i tym podobne rzeczy potrzebne na morzu. Przy piecach pracowało tylu czarnych robotników, że pomyśleliśmy, iż znaleźliśmy się między Cyklopami w jaskini Wulkana. Potem w czterech innych budynkach ujrzeliśmy niezliczone ilości ogromnych i wspaniałych kolubryn, a także bardziej tradycyjnej broni – włóczni, tarcz, napierśników, moździerzy, pistoletów, łuków i lanc – wszystko pierwszorzędnej jakości i w wielkim wyborze (…). A ileż tam było ołowiu, miedzi, saletry i siarki!8

Opanowanie umiejętności wytwarzania dobrych jakościowo armat z brązu i skutecznego ich wykorzystania na morzu Portugalczycy zawdzięczali najprawdopodobniej energicznemu królowi Janowi, który interesował się także artylerią okrętową. Król rozkazał rozpocząć prace nad wykorzystaniem wielkich bombard do walk na morzu i osobiście uczestniczył w próbach strzeleckich, podczas których sprawdzano możliwości ich używania na pokładzie kołyszącego się okrętu. Najskuteczniejsze okazało się strzelanie poziomo nad wodą. Każde podniesienie lufy groziło tym, że pocisk przeleci nad celem. W niektórych wypadkach, gdy z działa strzelano na dziobie nisko nad wodą, kula mogła się odbić rykoszetem od powierzchni wody, zwiększając donośność bombardy. Portugalczycy skonstruowali także berços, lekkie odtylcowo ładowane obrotowe działa z brązu, które można było umieszczać na szalupach. Działo odtylcowe szybciej strzelało niż tradycyjna armata ładowana od przodu – pozwalało wystrzelić do dwudziestu pocisków na godzinę. Przewaga artyleryjska, którą Portugalczycy zawdzięczali niemieckim i flamandzkim ludwisarzom i kanonierom, miała się okazać decydująca w nadchodzących wydarzeniach.
Wyprawę, choć skromną, starannie przygotowano. Przy jej planowaniu wykorzystano całą praktyczną wiedzę na temat nawigacji, budowy statków oraz ich wyposażania na długie atlantyckie wojaże, którą utalentowane pokolenie portugalskich żeglarzy zdobywało przez dziesięciolecia. Środkiem portugalskiej eksploracji świata stała się karawela, idealna do badania tropikalnych rzek i zmagania się z przeciwnymi wiatrami u brzegów Afryki, ale straszliwie niewygodna w długich podróżach morskich. Jej eksploatacyjne możliwości miały jednak swój kres, co pokazała wyprawa Diasa, gdy załogi się zbuntowały i nie chciały dalej płynąć.
To właśnie Dias nadzorował projekt i budowę dwóch potężnych karak – żaglowców zwanych przez Portugalczyków naus (nefami), które miały stanowić trzon wyprawy. Projektanci otrzymali jasne wytyczne: chcieli statków dostatecznie wytrzymałych na potężne fale południowego Atlantyku, dostatecznie przestronnych, lepiej mieszczących załogę i zapasy niż rozkołysane pokłady karawel, ale też dostatecznie małych i zwrotnych do manewrowania na płyciznach i w zatokach. Statki budowano na brzegu, zaklinowane w drewnianych rusztowaniach. Miały zaokrąglone, przysadziste kadłuby, wysokie burty, wysoki kasztel rufowy i trzy maszty. Mimo swoich rozmiarów cechowały się płytkim zanurzeniem. Mierzyły dwadzieścia siedem metrów długości, a każdy ważył od stu do stu dwudziestu ton. Prostokątne żagle zmniejszały manewrowość podczas przeciwnych wiatrów, ale dzięki mocniejszej budowie karaki lepiej wytrzymywały nagłe ataki fal na nieznanych morzach. Zbudowano także statek zaopatrzeniowy, który planowano zniszczyć koło Przylądka Dobrej Nadziei.
Nie szczędzono kosztów na budowę i wyposażenie statków czy na zaciąg załogi. „Budową zajmowali się najlepsi mistrzowie i czeladnicy, używając dobrych gwoździ i mocnego drewna”9, wspominał marynarz Duarte Pacheco Pereira:

(…) każdy statek miał trzy komplety żagli i trzy kotwice oraz od trzech do czterech razy więcej takielunku i lin, niż było to w zwyczaju. Beczki na wino, wodę, ocet i olej wzmocniono dodatkowymi żelaznymi obręczami. Chleba, wina, mąki, mięsa, warzyw, medykamentów, a także broni i amunicji załadowano nawet więcej, niż potrzeba na taką podróż. Wyruszyli na nią najbardziej doświadczeni i najlepsi piloci i marynarze, którzy oprócz innych korzyści otrzymali wyższe wynagrodzenie niż żeglarze w innych krajach. Nie powiem w szczegółach, ile kosztowało zbudowanie tych kilku statków, bo nie chcę się narazić na niedowierzanie.

W beczkach wtaczanych po pochylniach na pokład znajdowało się dość pożywienia na trzy lata. Vasco da Gama oraz jego brat Paulo otrzymali ogromną sumę dwóch tysięcy złotych cruzados. Marynarzom podniesiono wynagrodzenie, a niektórym wypłacono część pieniędzy z góry, aby ich rodziny miały za co żyć. Oznaczało to także, że liczono się z możliwością, iż wielu z nich nie wróci. Nie zapomniano o niczym. Statki otrzymały najlepsze przyrządy nawigacyjne oraz ołowiane sondy, klepsydry, astrolabia i najnowsze mapy – a przypuszczalnie także niedawno wydrukowane tablice Zacuta do wyznaczania równoleżników na podstawie wysokości słońca na niebie. Na pokład wciągnięto dwadzieścia dział, zarówno wielkich bombard, jak i mniejszych odtylcowo ładowanych berços, a do tego mnóstwo prochu szczelnie zamkniętego, by nie zawilżał w morskim powietrzu, oraz kul armatnich. Rzemieślników – cieśli, bednarzy, specjalistów znających się na dychtowaniu kadłubów i wytapianiu żelaza – dla bezpieczeństwa zatrudniano po dwóch, na wypadek gdyby śmierć przerzedziła ich szeregi. Wśród załogi znaleźli się także tłumacze mówiący po arabsku i w językach bantu, muzycy nadający ton podczas śpiewania szant i wygrywający fanfary oraz kanonierzy, rycerze i wykwalifikowani marynarze, którym pomagały znajdujące się najniżej w hierarchii „ciury okrętowe”. Ci ostatni rekrutowali się spośród afrykańskich niewolników, nawróconych żydów i skazańców zatrudnionych do ciężkiej pracy fizycznej: ciągnięcia lin, podnoszenia kotwic, stawiania żagli oraz opróżniania zęz. Szczególnie łatwo na straty spisywano skazańców: wypuszczano ich z więzienia pod warunkiem, że zgodzą się pójść na rekonesans na nieznanych i potencjalnie niebezpiecznych wybrzeżach. Księża odprawiali modlitwy i przewodniczyli chrześcijańskim pochówkom na morzu.
W sumie w wyprawie uczestniczyły cztery statki: dwie karaki nazwane imionami archaniołów São Gabriel i São Rafael – co ślubował przed śmiercią król Jan – karawela Bérrio i statek zaopatrzeniowy o wyporności dwustu ton. Vasco da Gama polegał głównie na marynarzach, z którymi wcześniej pływał, oraz na krewnych, którym mógł zaufać, co minimalizowało niepowodzenie tak starannie przygotowanej wyprawy. W wyprawie wzięli udział najbardziej doświadczeni żeglarze na świecie. Znaleźli się wśród nich dowódca Rafaela brat Vasco da Gamy, Paulo, i dwaj jego kuzyni. Piloci, tacy jak Pêro d’Alenquer i Nicholas Coelho, którzy z Bartolomeu Diasem opłynęli Przylądek Dobrej Nadziei, jak również brat samego Diasa, Diogo. Inny z pilotów, Pêro Escobar, którego imię widnieje na skale przy wodospadach Jellala, pływał jako nawigator z Diogiem Cão. Bartolomeu Dias miał zresztą sam towarzyszyć Vasco da Gamie w pierwszym etapie podróży na statku zmierzającym do Gwinei.
Na tę skromną, niepewną, ale bardzo kosztowną wyprawę w nieznane przeznaczono złoto przywiezione z Gwinei oraz część dodatkowych dochodów królestwa: w 1496 roku Manuel poślubił księżniczkę Izabelę z Asturii, obiecując wygnanie z Portugalii Żydów, którzy nie chcieli się nawrócić na chrześcijaństwo. Ich majątki i posiadłości stały się nieoczekiwanym źródłem pieniędzy.

W środku lata 1497 roku statki były gotowe do wypłynięcia – żagle zdobiły czerwone krzyże krucjatowego Zakonu Rycerzy Chrystusa, beczki piętrzyły się na pokładzie, armaty wytoczono na stanowiska, a załoga stawiła się w komplecie. Niewielka flotylla wypłynęła ze stoczni i rzuciła kotwice w pobliżu plaży w Restelo, rybackiej wiosce pod Lizboną. Aby uciec od dusznego upału miasta, Manuel przeniósł się do zamku Montemor-o-Novo na wzgórzu oddalonym niemal sto kilometrów od brzegu, gdzie odwiedził go Vasco da Gama wraz ze swoimi kapitanami, by wysłuchać ostatnich instrukcji i otrzymać od króla rytualne błogosławieństwo. Zgiętemu w ukłonie kapitanowi król uroczyście przekazał dowództwo ekspedycji oraz wręczył jedwabną flagę również ozdobioną czerwonym krzyżem Zakonu Rycerzy Chrystusa. Na rozkaz króla miał odnaleźć indyjskie miasto Kalikat, wręczyć jego chrześcijańskiemu władcy listy napisane po portugalsku i arabsku oraz zawrzeć z nim umowę na handel przyprawami i „opiewanymi przez dawnych pisarzy orientalnymi bogactwami, które wielkimi potęgami uczyniły Wenecję, Genuę i Florencję”10. Kolejny list był zaadresowany do Księdza Jana. Misja miała więc zarówno cel świecki, jak i religijny – nuta krucjatowa pobrzmiewała w niej na równi z komercyjną.
Od czasów Henryka Żeglarza wszystkie portugalskie wyprawy tradycyjnie wyruszały z Restelo nad Tagiem. Płaski, szeroki brzeg rzeki w tym miejscu dobrze nadawał się na scenę religijnych ceremonii i emocjonalnych rytuałów towarzyszących pożegnaniom – „miejsce łez za odpływającymi i radości z powracających”11. Na wzgórzu wznoszącym się nad plażą, skąd rozpościerał się szeroki widok na Tag płynący na zachód ku otwartemu morzu, stała zbudowana przez Henryka kaplica Świętej Marii Betlejemskiej, w której wyruszający w drogę marynarze przyjmowali komunię świętą. Przed wypłynięciem załoga, zazwyczaj licząca od 148 do 168 ludzi, spędzała w niej całą upalną noc na modlitwach i czuwaniu.

Ósmy lipca 1497. Sobota. Misja Vasco da Gamy mająca na celu powtórne odkrycie Indii „przez tyle stuleci skrywanych”12. Według nadwornych astrologów dzień ten, poświęcony Najświętszej Marii Pannie, gwarantował wyprawie pomyślność. Miesiąc wcześniej papież przyznał Manuelowi wieczne prawo do wszystkich ziem odebranych niewiernym, do których żaden inny chrześcijański monarcha nie rości sobie praw. Z Lizbony szły tłumy pożegnać krewnych i przyjaciół. Vasco da Gama poprowadził swych ludzi z kaplicy na plażę w religijnej procesji, zorganizowanej przez księży i braci Zakonu Rycerzy Chrystusa. Marynarze, ubrani w tuniki bez rękawów, nieśli zapalone świece. Za nimi szli księża, intonując litanię, a lud im odpowiadał. Kiedy procesja dotarła nad wodę, tłum umilkł. Następnie wszyscy uklękli i nastąpiła spowiedź powszechna, po której wszyscy otrzymali rozgrzeszenie, zgodnie z papieską bullą przyznającą pełne odpuszczenie grzechów każdemu, kto weźmie udział w „odkryciach i podbojach”13. Według João de Barrosa, „podczas ceremonii wszyscy płakali”14.
Następnie załogi wsiadły do szalup i popłynęły na statki. Przy wtórze rytmicznych dźwięków czyneli podniesiono żagle i kotwice, a na maszt Gabriela, okrętu flagowego da Gamy, wciągnięto królewską banderę. Żeglarze wznieśli do nieba zaciśnięte pięści i zgodnie z tradycją krzyczeli: „Szczęśliwa podróż!”, po czym zadźwięczały gwizdki i prowadzona przez dwie karaki z pięknie pomalowanymi, dziobowymi rzeźbami archaniołów Gabriela i Rafała flotylla złapała wiatr. Ludzie brodzili w rzece, by po raz ostatni spojrzeć na twarze oddalających się bliskich. „Jedni patrzyli na ląd, inni na morze, ale dopóki statki nie wypłynęły z portu, wszyscy stali ze łzami w oczach, pogrążeni w myślach o czekającej je długiej podróży”15. Statki ślizgały się po wodach Tagu, aż dotarły do ujścia rzeki i poczuły pierwsze fale oceanu.
Na Rafaelu jeden z mężczyzn, którego tożsamości nie udało się jednoznacznie ustalić, wziął się do sporządzania zapisków. Anonimowy autor rozpoczął swój lapidarny dziennik, jedyną kronikę naocznego świadka wyprawy. Między gwałtownymi szarpnięciami statku napisał:

W imię Boga. Amen!
W 1497 roku król Dom Manuel, pierwszy tego imienia władca Portugalii, wysłał cztery statki, by odkryć i poszukać przypraw.
Wypłynęliśmy z Restelo w sobotę 8 lipca 1497 roku. Niech Bóg, nasz Pan, pozwoli nam szczęśliwie ukończyć tę podróż w Jego służbie. Amen!16

O ile jeden z celów był jasny – poszukać przypraw – to drugi, wyrażony przez czasownik descobrir, „odkryć”, nieokreślony przez brak dopełnienia, świadczy o tym, jak wielkim skokiem w nieznane była wyprawa Vasco da Gamy.

 
Wesprzyj nas