“Msza za miasto Arras”, powieść rozgrywająca się w XV-wiecznej Francji, po raz pierwszy trafiła do rąk czytelników ponad czterdzieści lat temu, jednak dzisiejszego odbiorcę zaskakuje jej niezwykła aktualność.


Msza za miasto ArrasUniwersalny wymiar dzieła Szczypiorskiego, które już na stałe wpisało się w kanon literatury polskiej, wybrzmiewa na nowo w zderzeniu z problemami współczesnego świata.

Bohdan Zadura o dziele Szczypiorskiego:

Arras i Brugia — dwa miasta, dwa światy. Pierwszy wąską, stromą ścieżyną pnący się ku zbawieniu wiecznemu, drugi spokojny i dostatni, ku pomnożeniu zamożności kierujący całą swoją uwagę. W Brugii skrzypią okrętowe liny, usta kupców pochylonych nad rachunkami poruszają się bezgłośnie, pachną ryby, jej statki walczą z żywiołami dalekich mórz. W Arras czuć swąd palonych ciał, słychać dzwony, jego ulicami ciągną pokutnicze procesje, wykrzywione usta poruszają się w rytm modlitw, Arras walczy z diabłem. Opętane potrzebą ekspiacji, szuka usprawiedliwienia tego, co działo się w dni zarazy.

Niepodobna, abyśmy z własnej woli dopuścić się mogli takich czynów, jak ludożerstwo, niepodobna, aby jedna z nas mogła ugotować w słonej wodzie swoje nowo narodzone dziecko, niepodobna, aby takie i tym podobne rzeczy stać się mogły z woli człowieka lub z przyzwolenia Boga. Tedy czynny być musiał tu Szatan – myślą obywatele Arras. Wystarczy, by padł niespodziewanie koń Damasceńczykowi, by ktoś inny powiedział, że widział Żyda imieniem Celus mamroczącego coś przy obejściu poszkodowanego, aby miasto Arras wytoczyło wojnę diabłu, rozpoczęło tę straszliwą pokutę, której ofiarami stawali się coraz to nowi ludzie, w której najbardziej absurdalne posądzenie starczało za dowód i która – gdyby nie przybycie zwierzchnika, biskupa Dawida – doprowadzić by musiała do zupełnego unicestwienia. Ci, którzy wzywali do opamiętania, którzy mówili nie, szybko powiększyli grono ofiar.

Nawet jeśli błądzimy – myślało miasto Arras – Bóg nam wybaczy, bo intencje mamy dobre. Nawet zła wiara jest lepsza od braku wiary – mówił ojciec Albert, wieloletni sternik tego miasta. Motywy kierujące postępowaniem piekarza Mehoune są proste i – chciałoby się powiedzieć – ludzkie: chęć wzbogacenia się, żądza władzy, strach i podłość. Mehoune czerpie korzyści z sytuacji. Ojciec Albert tę sytuację tworzy, żadnych realnych korzyści z niej nie wynosząc. Ojciec Albert realizuje swą obłąkaną ideę zbawienia Arras przez unicestwienie, prowadzi je do wolności poprzez niewolę, terror, gwałt i bezprawie. W jego starczym umyśle powstała koncepcja, w myśl której można zupełnie nie liczyć się z faktami. Od faktów bowiem ważniejsze są nazwy. „Nie to jest ważne, co jest, ale jakie imię nosi. Wszystko jest tym, czym jest jego imię. […] Czym jest gwałt, który nazwiesz karą? Jest karą. A czym urojenie, które nazwiesz wiarą w zbawienie? Jest wiarą w zbawienie”. I nazywa Albert zło, które toczy miasto, dobrem. To nie studium jednostkowego szaleństwa jest najbardziej interesujące w tej książce, a opis mechanizmu jego przerzutu na cały społeczny organizm.

Po czterdziestu pięciu latach od pierwszego wydania Msza za miasto Arras nic nie traci ze swej atrakcyjności. Stawiając pod utworem daty „wrzesień 1968 – listopad 1970”, jej autor chciał, jak mi się zdaje, zwrócić uwagę na historyczny kontekst tego utworu. Zaczął go pisać parę miesięcy po Marcu, kończył tuż przed Grudniem. Kto chciał, mógł sobie pod Brugię podkładać Europę Zachodnią, pod Arras gomułkowską Polskę Ludową. Dzisiaj podczas lektury opowieści o Vauderie d’Arras nasuwają się inne skojarzenia. Trudno nie czytać Mszy za miasto Arras przez pryzmat sytuacji w Polsce Anno Domini 2016.
Bohdan Zadura

Andrzej Szczypiorski (ur. 3 lutego 1928 w Warszawie, zm. 16 maja 2000 tamże) – polski pisarz, scenarzysta, polityk, w czasie II wojny światowej żołnierz Armii Ludowej, uczestnik powstania warszawskiego, więzień obozu Sachsenhausen, od lat 70. działacz opozycji w PRL, senator I kadencji.
W swoich dziełach często ukazywał złożoność rzeczywistości i trudność w dokonywaniu wyborów moralnych, zwłaszcza w sytuacjach ekstremalnego zagrożenia życia. Najbardziej znanym dziełem Andrzeja Szczypiorskiego jest powieść pod tytułem “Początek” (w Niemczech wydana pod tytułem “Piękna pani Seidenman”), której nie chciano opublikować w Polsce, wydał ją natomiast w 1986 Instytut Literacki w Paryżu. Piętnował w swoich wypowiedziach i publikacjach wady Polaków, krytykował też działalność Kościoła katolickiego.

Andrzej Szczypiorski
Msza za miasto Arras
Wydawnictwo Muza
Premiera: 22 września 2016

Msza za miasto Arras


Owego wieczoru przyszedł do mnie i powiedział, że nie kocham naszego miasta. Już od progu wykrzykiwał namiętne oskarżenia. Przyjąłem go z szacunkiem, jaki winniśmy naszym nauczycielom. Powiodłem w głąb domu i wskazałem wygodne miejsce, sądząc, że spokój otoczenia i trunek, którym go zamyśliłem ugościć, ostudzą gniew… Nie chciał jednak siadać. W chwiejnym blasku lampy widziałem jego twarz, bardzo spuchniętą. Nigdy go dotąd nie oglądałem w stanie takiej gwałtowności i przysiągłbym, że jest chory, lecz to, co mówił, świadczyło o przytomności umysłu. Oskarżył mnie, że chciałem poprzedniej nocy opuścić miasto, o czym mu sekretnie doniesiono. Zrazu miałem ochotę wyśmiać te zarzuty. Lecz przecie go znałem. Skoro przyszedł do mnie, widać miał dowody w ręku… Poprzedniego wieczoru zamyśliłem wyjazd do Dawida. Przygotowałem się do drogi z zachowaniem wszelkiej tajemnicy. Przed północą wyszedłem z domu, wysławszy uprzednio człowieka z osiodłanym koniem ku bramie Świętego Idziego. Zastałem go w miejscu umówionym. Drżał z zimna i lęku. Noc była chłodna, wiał porywisty wiatr, roztrącając liście spadłe z drzew. Z największym zdumieniem dostrzegłem, że brama była szeroko otwarta, a most nieodwiedziony. Strażnicy grali w kości nieopodal. Zajęci grą zdawali się nie zwracać najmniejszej uwagi na przejście. Wietrzyłem pułapkę. Mijał czas pełen osobliwej grozy. Koń niecierpliwie uderzał kopytem w ziemię. Wzeszedł księżyc, ogromny i biały jak kula śniegowa. Nagle usłyszałem kroki, a po chwili dojrzałem mnicha od cystersów, który jawnie zbliżał się do bramy miejskiej. Jeden ze strażników uniósł głowę, spojrzał bez ciekawości na przechodnia i wrócił do gry. Mnich minął bramę, wlazł na most. Jego kostur uderzał głucho w ciemności. Odszedł z miasta, przez nikogo niezatrzymywany. Odczekałem kilka chwil, a potem wróciłem do domu, polecając odprowadzić wierzchowca do stajen.
W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Miasto spłatało mi raz jeszcze diabelskiego figla… Odchodzić stąd przy szeroko rozwartych bramach byłoby niegodziwością! A przecież intencje miałem zacne. Zdecydowałem na koniec powiadomić Dawida o wszystkim, co się działo w Arras. Przekonany o szaleństwie, w jakie popadło miasto, pragnąłem oszczędzić mu dalszych cierpień i sprowadzić człowieka, którego mądrość i zdrowy rozsądek natychmiast położyłyby kres powszechnym diabelstwom. Zdawało mi się przecie, że spotka się to z oporem obywateli. Wszyscy wiedzieli, że potępiałem decyzje Rady. Wydawało się, że Rada nie poprzestanie na usunięciu mnie ze swego grona, lecz podejmie surowsze środki. Przez kilka poprzednich nocy nie zmrużyłem oka. Aresztowania odbywały się zwykle po zachodzie słońca. Z zapadnięciem mroku modliłem się żarliwie, aby los oszczędził mi cierpień. Kiedym tak trwał w gorzkim oczekiwaniu, wróciłem do zbawiennej myśli, która nurtowała przecież Arras. Sprowadzenie do miasta Dawida byłoby ocaleniem dla całej rzeszy obywateli, którzy popadli w szaleństwo. Zdawałem sobie oczywiście sprawę z ryzyka tego przedsięwzięcia, byłem jednak gotowy na wszystko. Liczyłem się z możliwością pojmania w czasie ucieczki, dlatego też wybrałem najlepszego konia i wtajemniczyłem człowieka zaufanego. Lecz oto zastałem bramy kusząco otwarte, a strażników przychylnie obojętnych.
Sądząc, że pragnąłem męczeństwa i cofnąłem się wobec łatwości, jesteście w błędzie. Zniewoliła mnie barbarzyńska wiara Rady w moją lojalność! Jeśli przedtem mogłem jeszcze wątpić w szaleństwo miasta, to po owej nocnej wyprawie do bramy Świętego Idziego nie miałem już żadnych złudzeń.
Kiedy pod wieczór zjawił się w moim domu Albert, wiedziałem doskonale, że tylko w jego umyśle zrodzić się mógł plan tak chytry, jak otwarcie na ścieżaj bram miejskich.
Nie było w Arras mądrzejszego i bardziej dostojnego człowieka. Wychowałem się w jego cieniu lub raczej w jego blasku. Umysł tego świętego starca rozświetlał ścieżki mojego życia. Przybyłem do Arras jako człowiek bardzo młody, nie ukończywszy jeszcze szkół, bez znajomości pisma, bez żadnej ogłady. Oddano mnie pod jego opiekę, kiedym miał lat dwadzieścia i w gruncie rzeczy niczego, poza tępym klepaniem pacierzy, nie potrafiłem czynić samodzielnie. Zajął się mną serdecznie, otaczając nie tylko opieką, ale uczuciem tkliwego przywiązania, jakie mężczyźni dorośli i doświadczeni zwykli przelewać czasem na młokosów, w których widzą przedłużenie swoich życiowych ambicji. Klnę się na Boga żywego, że widział we mnie swojego następcę!
Po prawdzie, nie miałem nigdy podobnych skłonności. Gandawa uczyniła mnie cokolwiek kapryśnym i choć w miarę jak lata płynęły, obrazy przeszłości zacierały się w mojej pamięci, to przecie pozostała we mnie ochota do swawoli i niezależności. W Gandawie ludzie biorą rzeczywistość dość lekko. Należąc do tamtejszej bogatej młodzieży, oddawałem się nieraz zabawom mało przystojnym. Nie stroniłem ani od uciech miłosnych, ani od dobrego stołu, ani nawet od rozrywek, które umysłom surowym wydawać się mogą bluźnierstwem. Nie o to jednak idzie. Pobyt w Gandawie dał mi pewność, że choć może w istocie nie jestem panem swego losu, winienem przecież zawsze czynić starania, by nim być! Chastell, który był mi wtenczas mentorem i cieszył się względami księcia, zwykł mawiać, iż nie istnieje nic bardziej zdrożnego jak przekonanie, jakoby człowiek nie był wolny. Chastell mawiał, najczęściej przy suto zastawionym stole, iż zwątpienie w wolność nakazuje myśleć tyłkiem zamiast głową. „Tyłek – powiadał Chastell – zdaje się być wówczas ze szkła. Człowiek o niczym innym nie myśli, jak tylko o ochronie swojego siedzenia, które jest kruche i arcydelikatne. Tymczasem – dodawał zwykle – dobry Bóg dał nam tyłki, aby w nie kopano!”… Rubaszność tego poglądu wcale nie oznaczała płytkości. Pośród przepysznych uczt, w towarzystwie ładnych kobiet i dowcipnych panów, dojrzewałem do przekonania, że jestem godzien tego, by myśleć po swojemu i na swoją miarę.
Opuszczałem więc Gandawę jako młodzieniec wprawdzie, ale nie bez chełpliwej pewności, że jestem na tyle roztropny, by chadzać własnymi ścieżkami. Lecz prawdę rzekłszy, kiedy ujrzałem się samotnym, bez towarzystwa moich biesiadników i przyjaciół, bez Chastella i jego możnej opieki, popadłem rychło w zwątpienie. Pierwsze tygodnie w Arras spędziłem na modlitwach, postach i pokorze. W czasie rozmowy z Albertem, niebawem po przybyciu do Arras, przeżyłem głęboki wstrząs. Zadał mi pytanie, z pozoru proste, które jednak nigdy przedtem nie przychodziło mi do głowy. „Gdzież pewność i skąd się ona w tobie bierze, że bardziej godzi się ufać własnemu umysłowi niźli objawieniu? Wierzysz w Boga?” Odparłem żarliwie i z całą mocą, że wierzę w Boga. Zapytał wtenczas, czy wierzę w diabła. Odparłem, że wierzę w diabła. Zapytał więc, czy wierzę, że Bóg i diabeł walczą o moją duszę. Odparłem, że i w to wierzę gorąco. Zapytał, wciąż tonem miękkim i jakby radosnym, czy wierzę, iż zarówno Bóg, jak diabeł wpływają na moje myśli. Odrzekłem, że tak jest bez wątpienia. „A zatem – rzekł – postęp twojego umysłu stanowi coś, co zdaje się być nieustanną walką. Łaska niebieska zmaga się w tobie z podszeptami piekła. Gdzież odnajdujesz potwierdzenie, że twoja chroma myśl, spętana tysiącem zależności, wpływów, gustów, lubieżnych zachceń, obaw i kaprysów, może być bardziej jasna i skuteczniejsza w poznawaniu zamiarów Boga niźli nauka Kościoła?… Żyjemy w okrutnych czasach, drogi Janie. Ludzie nie chcą już być zacnymi chrześcijanami, biorą przykład z rozwiązłych książąt i głupich biskupów, oddają się cudacznym zboczeniom, poszukują boskiej obecności w życiu codziennym i starają się wyśledzić zamysły Boga, aby wyjść im naprzeciw. Lecz Bóg sobie nie życzy, by ludzie tak gorliwie zabiegali o zbawienie. To oczywiste, że każdy pragnie wiecznej szczęśliwości, ale niechże odda swój los w ręce Pana naszego Jezusa Chrystusa i niechże go nie zastępuje… Janie, zaufaj mi! Strawiłem życie wśród ksiąg i rozpraw najmądrzejszych autorów. Jest to śmiechu warte! Gardzę tymi wszystkimi uzurpatorami, którzy pragnęliby – ufając rozumowi – ocalić Kościół święty. Najpotężniejszą siłą Kościoła są sakramenty, one bowiem stanowią wąską kładkę, po której Bóg zbliża się ku nam nad przepaściami życia. Dochowując wierności sakramentom, dochowujesz wierności Bogu. On jest wtedy z tobą, a ty jesteś z Nim. Jeśli ci dał umysł, to nie po to, abyś sięgał ku niebiosom, lecz wiedział, jak się poruszać po ziemi”.
Zapytałem wtenczas, gdzie mieści się dusza, a on dotknął mojej piersi i odrzekł, że tam jest dusza, oddech Boga, siła, dzięki której poruszam się, czuję spiekotę i chłód, śpię, jem, mówię i myślę. Spytałem, czy również dzięki tej sile pożądam kobiety, na co odrzekł, że tak jest bez wątpienia, bo Bóg nie domaga się wcale udręczeń, jest wspaniałomyślny i kocha mnie, a zatem stworzył kobietę, bym mógł jej pragnąć i ją posiadać. „Tylko głupcy sądzą – rzekł gniewnie – że kobieta jest naczyniem szatana. Ma ona duszę nieśmiertelną i powabne ciało. Gdyby stworzył ją szatan, byłaby ropuchą…”
Wtenczas ośmieliłem się go spytać, czy dusza, której uderzenia odczuwam w piersi, dana jest także wszystkiemu stworzeniu. Odrzekł, że nie wydaje mu się błędem sądzić, iż pies, kot, krowa, a nawet osioł obdarzone zostały przez Boga czymś w rodzaju świętej iskry, która dozwala im istnieć, cierpieć i radować się. Odczułem w tym jawną herezję i powiedziałem, że jego słowa nie wydają mi się zgodne z naukami Kościoła. Uśmiechnął się łagodnie. „Mój Janie – rzekł. – Nie wszystko, czego Bóg pragnie, zostało zapisane w księgach, i nie wszystko, co Bóg zamyślił, jest wiadome człowiekowi, choćby należał do książąt Kościoła. Wystaw sobie na przykład, że twoje wierzchowce i stada, pasące się na łąkach Brabancji, też mają jakieś zwierzęce niebo. Cóż w tym złego i jakaż to obraza nauk chrześcijańskich? Święty Franciszek powiadał o koniu: »brat mój, koń«, a o pająku: »brat mój, pająk«. Czyż nie można mniemać, że Stwórca w swej nieopisanej łaskawości i dobroci zsyła różne losy na konie, krowy, kozy i skowronki, by je doświadczyć w radości i cierpieniu?! To tylko jest pewne, że człowieka stworzył Bóg na swój obraz i podobieństwo, a także dał mu umysł, co uczyniło z nas najbardziej nieszczęśliwe istoty pod słońcem. Wymagania boskie wobec człowieka są tysiąckroć większe niżeli wobec szczura, ale to wcale nie znaczy, by szczur miał po wsze czasy zostać potępiony. Modląc się za siebie i za mnie, winieneś cząstkę swych strzelistych uczuć oddać na rzecz zwierząt, drzew i gwiazd, aby i one znalazły się w rejestrze niebieskim”.
Mówił długo i tak zacnie, że łzy płynęły mi po twarzy, a moje serce przepełnione było wdzięcznością i szacunkiem. Nie znaczy to jednak, abym bez wahań i wątpliwości przyjmował jego nauki. Głowę miałem wprawdzie pustą, ale w kościach nosiłem jeszcze gandawskie swawole, co skłaniało mnie do pewnej przekory. Gadaliśmy wtedy całą noc, aż słońce wyjrzało spoza wzgórz i rozjaśniło zaułki miasta. Pytałem go o równość ludzi wobec Boga, ale także wobec egzystencji ziemskiej. „Czemże gorszy jest pasterz twoich trzód od ciebie? – odrzekł Albert. – To pewne, że gorszy jest urodzeniem. Przyszedłeś na świat w dobrej rodzinie, powołanej przez niebiosa, aby świeciła przykładem cnót i sprawiedliwości. Ludzie prości mają prosty żywot. Niepodobna od nich oczekiwać czynów, które są twoim przeznaczeniem. Lecz nie oznacza to nic innego, jak tylko większe ciężary. Nie po to masz stada tłustych krów i dobre konie, abyś żył w plugastwie, ale po to, abyś był wystawiony na bardziej bolesne próby. Kiedy Pan chce doświadczyć żebraka – zsyła na niego zarazę. Kiedy chce ciebie doświadczyć – także zsyła zarazę. Wystaw sobie cierpienie żebraka, skulonego u wrót świątyni, którego ciało pokryte jest wrzodami, i wystaw sobie cierpienie bogacza, konającego w rozkładzie i zaduchu wspaniałych komnat, pośród służby, dostojnych opiekunów i pięknych nałożnic. Jeśli ci dano wysokie urodzenie, to tylko po to, abyś spadł z wysoka. Z wyroku boskiego tak się dzieje, że cała dogodność i subtelność twojej egzystencji służyć ma tym cięższej i smutniejszej śmierci. Bowiem rozstawać się z nędzą nie jest trudno”.
Prawdę rzekłszy, miałem ochotę wykpić tę naukę, bom nie gustował w podobnych zawijasach słownych. Mierził mnie u Alberta kunsztowny rytuał myślenia, a także jego gadatliwość wywodząca się z dawnych czasów, kiedy ludzie o niczym innym poza Panem Bogiem i Jego świętymi rozmawiać nie potrafili. Ach, wierzyłem gorliwie i byłem pobożnym chrześcijaninem, ale nie chciałem trawić całego życia na tropieniu zamysłów bożych i zabiegach, aby Mu się spodobać. Co Bóg pragnął ze mną uczynić – było Jego sprawą. Sądziłem, że moją sprawą jest żyć w zgodzie z taką naturą, jaką zostałem obdarzony. Jeśli chcecie, uważajcie mnie za trutnia! Bo, doprawdy, tylko jednego pragnąłem nade wszystko – wolności! Jeśli Bóg stawał mi na drodze – wymijałem Go. Mam nadzieję, że w swej nieopisanej dobroci – wybaczył mi wspaniałomyślnie…
Wolność… W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Znaczy to być tym, kim nas niebiosa stworzyły. Jest to więc wolność głupoty i mądrości, swawoli i cierpienia, szczęścia i nieszczęścia. Przy całym szacunku, jaki żywiłem dla Alberta, zawsze uważałem, że siedzi w nim kawał tępego klechy. Ach, jakże on pragnął walczyć o zbawienie dusz… Nawet nad chrabąszczami się pochylał, ożywiony swoim posłannictwem. Właśnie to posłannictwo uważałem za rodzaj niewoli. Jeśli on czuł się dobrze w skórze proroka i nauczyciela – zapewne był wolny. Ale gdy usiłował tę skórę na mój kark naciągać – stawał się tyranem.

 
Wesprzyj nas