Napisana z rozmachem, pomysłowa, ambitna, hipnotyzująca, jedna z najbardziej niezwykłych powieści XXI wieku. Nic dziwnego, że decyzję o przyznaniu Krótkiej historii siedmiu zabójstw prestiżowej nagrody Man Booker Prize jury podjęło jednomyślnie, w niespełna dwie godziny.


Krótka historia siedmiu zabójstwTa książka jest jak remake filmu Nierówna walka, w reżyserii Quentina Tarantino, do muzyki Boba Marleya, ze scenariuszem Olivera Stone’a i Williama Faulknera, doprawiony szczyptą marihuany najlepszego sortu! – tak o Krótkiej historii siedmiu zabójstw Marlona Jamesa napisała Michiko Kakutani, najważniejsza recenzentka „The New York Times”, umieszczając książkę w czołówce zestawienia 10 najważniejszych powieści roku.

Jamajka, rok 1976. Siedmiu uzbrojonych w karabiny maszynowe gangsterów szturmuje dom Boba Marley’a. Gwiazda reggae przeżyje, ale napastnicy nigdy nie zostaną pojmani…

Ten głośny i jednocześnie osnuty tajemnicą zamach to punkt wyjścia niezwykłej powieści Marlona Jamesa. W Krótkiej historii siedmiu zabójstw jamajski pisarz odsłania kulisy tego ważnego w historii Jamajki zdarzenia, po mistrzowsku przeprowadza nas przez kolejne kręgi wtajemniczenia, nie szczędząc wulgaryzmów, nie stroniąc od krwi i przemocy, brutalnie wciąga w świat narkotyków i korupcji, sącząc do naszych uszu muzykę reggae i raz po raz dmuchając nam w twarz dymem o charakterystycznym, słodkawym zapachu. Obejmująca przeszło trzy dekady, przekraczająca granice kontynentów powieść Jamajczyka jest kroniką życia wielu niezapomnianych postaci – dzieci slumsów, baronów narkotykowych, dziennikarzy, prostytutek, gangsterów, a nawet agentów CIA.

Napisana z rozmachem, pomysłowa, ambitna, hipnotyzująca, jedna z najbardziej niezwykłych powieści XXI wieku. Nic dziwnego, że decyzję o przyznaniu Krótkiej historii siedmiu zabójstw prestiżowej nagrody Man Booker Prize jury podjęło jednomyślnie, w niespełna dwie godziny. Marlon James tym samym zdeklasował m.in. tak głośne tytuły ubiegłorocznej selekcji, jak Małe życie Hanyi Yanagihary.

***

To nadzwyczajna powieść o władzy, korupcji i kłamstwach. Nie przychodzi mi na myśl lepsza książka, którą przeczytałem w tym stuleciu.
– Irvine Welsh

Epicka w każdym znaczeniu tego słowa: wszechogarniająca, mitologizująca, przerysowana, przepastna i oszałamiająca czytelnika swoją złożonością. Bardzo gęsta, surowa, pełna agresji, ciętego dowcipu i czarnego poczucia humoru. Jednocześnie porywa i wciąga czytelnika, nie dając mu chwili wytchnienia – jest świadectwem olbrzymich ambicji autora i jego kolosalnego talentu.
– Michiko Kakutani, „The New York Times”

Marlon James w mistrzowski sposób naśladuje głosy i dialekty, nie stroni od tematyki nacechowanej brutalnością, podsycaną narkotykowym nałogiem, opisywania zbrodni popełnianych z zimna krwią w jamajskich gettach. (…) James tworzy w swojej powieści niezwykły obraz XIX-wiecznej i XX-wiecznej Jamajki.
– „Kirkus Reviews”

Nagroda Bookera 2015 – mocny jamajski głos na literackiej mapie świata

Marlon James (ur. 24 listopada 1970) – pisarz jamajski. Urodził się w stolicy wyspy, Kingston. Oboje rodzice pracowali w tamtejszej policji (matka jako detektyw, ojciec jako prawnik). W 1991 roku ukończył studia w dziedzinie języka i literatury na University of the West Indies, a w roku 2006 uzyskał tytuł magistra w zakresie creative writing na Wilkes University, prywatnej uczelni w stanie Pensylwania. Od roku 2007 uczy języka angielskiego oraz kreatywnego pisania w Macalester College w Saint Paul w stanie Minnesota. Jako pisarz zadebiutował w 2005 roku powieścią “John Crow’s Devil” opisującą historię biblijnych zmagań w realiach odległej jamajskiej wioski połowy XX wieku. Jego druga książka, “The Book of Night Women” z 2009 roku, opowiada o buncie niewolnic na jamajskiej plantacji na początku XIX wieku. “Krótka historia siedmiu zabójstw” to trzecia i najgłośniejsza powieść w dorobku Jamesa. Autor otrzymał za nią w 2015 roku American Book Award oraz – jako pierwszy Jamajczyk w historii nagrody – Man Booker Prize. Powieść została też ogłoszona Książką Roku przez m.in.„The New York Times”, „Chicago Tribune”, „The Washington Post”, „The Boston Globe”, „Time”, „Newsweek”, „The Huffington Post”, „The Seattle Times”, „The Houston Chronicle”, „Publishers Weekly” oraz „Library Journal”.

Marlon James
Krótka historia siedmiu zabójstw
Przekład: Robert Sudół
Wydawnictwo Literackie
Premiera: 26 października 2016

Krótka historia siedmiu zabójstw


SIR ARTHUR GEORGE JENNINGS

Posłuchajcie.
Umarli nigdy nie przestają gadać. Może dlatego, że śmierć to nie śmierć, tylko raczej coś w rodzaju siedzenia w kozie. Wiemy, skąd przyszliśmy, i ciągle stamtąd wracamy. Wiemy, dokąd idziemy, chociaż nigdy nie docieramy do celu, po prostu jesteśmy martwi. Martwi. Brzmi to jak wyrok; to nie jest czasownik. Spotykamy ludzi nieżyjących dłużej niż my, snują się bez przerwy, ale zmierzają donikąd, słyszymy, jak wyją i syczą, bo wszyscy jesteśmy duchami, bo wszyscy uważamy się za duchy, ale rzecz w tym, że nie żyjemy. Że jesteśmy duchami, które wślizgują się w inne duchy.
Czasem kobieta wślizgnie się w mężczyznę i zawodzi, jakby na wspomnienie stosunku. Jęczą i lamentują głośno, lecz brzmi to jak szelest zza okna albo szmer pod łóżkiem, i wtedy małe dzieci myślą, że kryje się tam potwór. Umarli uwielbiają leżeć pod żywymi z trzech powodów: 1) najczęściej i tak leżymy, 2) łóżko od spodu wygląda jak wieko trumny, 3) wyżej jest ciało, ludzkie ciało, w które możemy się wślizgnąć i przybrać na wadze, słuchamy wtedy bicia serca i patrzymy na pompowaną krew, słyszymy szmer w nosie, gdy płuca tłoczą powietrze, i zazdrościmy nawet najbardziej ulotnego tchnienia. Trumien w ogóle nie pamiętam. Umarli nigdy nie przestają gadać i żywi czasem ich słyszą.
To chciałem powiedzieć. Gdy człowiek nie żyje, mowa jest manewrem, lawirowaniem, pozostaje więc się włóczyć, wałęsać przez chwilę. Tak przynajmniej robią inni. Zmierzam do tego, że martwi uczą się od martwych, ale to śliska sprawa. Mógłbym słuchać samego siebie, jak tłumaczę każdemu, kto mnie słyszy, że nie spadłem z balkonu w hotelu Sunset Beach w Montego Bay, tylko zostałem zepchnięty. I nie mogę kazać Artiemu Jenningsowi zamknąć japy, bo gdy budzę się co rano, muszę od nowa poskładać swoją głowę rozkwaszoną jak arbuz. I nawet w tej chwili, gdy mówię, słyszę, jak to wtedy brzmiało, kumacie, wy kukunamunie?, co znaczy, że życie pozagrobowe nie jest happeningiem, nie jest odjazdową bibką, stary, widzisz tych luzaków na materacu? Nigdy by nie skumali, nie pozostaje więc nic innego, jak czekać na człowieka, który mnie zabił, kłopot w tym, że on nie chce umrzeć, tylko się starzeje i zmienia żony na młodsze i płodzi całe czeredki mało rozgarniętych chłopaczków i doprowadza kraj do ruiny.
Umarli nigdy nie przestają gadać i żywi czasem ich słyszą. Zdarza się, że go porządnie dopadnę, i wtedy udziela mi odpowiedzi, oczy mu się poruszają we śnie, mówi, dopóki żona go nie szturchnie. Ale ja wolę słuchać tych, którzy nie żyją dłużej ode mnie. Widzę mężczyzn w rozprutych bryczesach i zakrwawionych kurtkach, próbują coś mówić, lecz z ich ust wydobywa się tylko krew, rany boskie, to powstanie niewolników było makabrą, a z królowej to oczywiście mamy cholernie wielki pożytek, odkąd Kompania Zachodnioindyjska spsiała w porównaniu ze Wschodnioindyjską, i dlaczego aż tylu Murzynów potrafi spać czujnym snem, kiedy tylko chcą, i żeby jeszcze bardziej skomplikować sprawy, to zdaje się, że zapodziałem gdzieś lewą połowę twarzy. Nie żyć to rozumieć, że śmierć nie oznacza odejścia, tylko przebywanie na polach umarłych. Czas biegnie dalej. Widzimy, jak płynie, ale sami pozostajemy w bezruchu, niczym obraz z uśmiechem Mony Lisy. W przestrzeni między gardłem poderżniętym przed trzystu laty a zgonem noworodka, który przyszedł na świat dwie minuty temu, śmierć jest taka sama.
Jeśli nie będziecie czujni, kiedy śpicie, zobaczycie siebie tak samo, jak widzieli was żywi. Ja leżę na chodniku, głowę mam rozkwaszoną jak arbuz, prawa noga wykręcona za plecy, obie ręce wygięte tak, jak ręce się nie wyginają, a z góry, z balkonu, przypominam martwego pająka. Jestem tam w górze i tu na dole i stamtąd widzę siebie tak, jak widział mnie mój zabójca. Umarli odtwarzają ruch, działanie, krzyk, znowu tam są, pociąg jedzie i jedzie, dopóki się nie wykolei, parapet na szesnastym piętrze, bagażnik samochodowy, w którym zabrakło powietrza. Ciała rudeboyów pękające jak przekłute balony, pięćdziesiąt sześć kul.
Nikt tak nie spada, jeśli nie został zepchnięty. Wiem to. I wiem, co się wtedy czuje i jak to wygląda, człowiek przez całą drogę na dół boksuje się z powietrzem, chwyta się źdźbeł niczego, błaga, tylko ten jeden raz, ten cholerny raz, Jezusie, ty mimozowaty synu parszywej kurwy, tylko ten raz spraw, żeby można się było czegoś złapać. I lądujesz w rowie głębokim na półtora metra albo na marmurowej posadzce pięć metrów niżej, ciągle stawiasz opór, gdy podłoga się unosi i wali w ciebie z impetem, bo już się jej znudziło czekanie na krew. I nadal jesteśmy martwi, ale się budzimy, ja zgruchotanym na miazgę pająkiem, on spalonym karaluchem. Żadnych trumien nie pamiętam.
Posłuchajcie.
Żywi czekają i patrzą, bo oszukują samych siebie, że mają czas. Umarli patrzą i czekają. Pewnego razu spytałem nauczycielkę ze szkółki niedzielnej: skoro niebo jest krainą życia wiecznego, a piekło jego przeciwieństwem, to czym w takim razie jest piekło? Miejscem dla takich paskudnych brązowych urwisów jak ty, odparła. Ona wciąż żyje. Widuję ją w domu opieki Eventide, bardzo starą i otępiałą, nie pamięta już, jak się nazywa, mówi takim cichym charkotliwym szeptem, którego nikt nie słyszy, mówi, że boi się zmierzchu, bo wtedy szczury wychodzą i polują na jej stopy. Widzę więcej. Wystarczy spojrzeć uważniej, może odrobinę w lewo, i zobaczy się kraj taki sam jak wtedy, gdy go zostawiłem. Nic się nie zmienia, a będąc blisko ludzi, przekonuję się, że są tacy sami jak wtedy, gdy odszedłem, upływ czasu nie ma znaczenia. Człowiek, który był ojcem narodu i który dla mnie był ojcem w większym stopniu niż mój ojciec, rozpłakał się jak owdowiała kobieta, gdy usłyszał o mojej śmierci. O tym, jak bardzo marzenia innych wiążą się z nami, dowiadujemy się dopiero wtedy, gdy odchodzimy, i nic już nie można poradzić, pozostaje tylko patrzeć, że oni konają inaczej, stopniowo, kończyna za kończyną, narząd za narządem. Zawał serca, cukrzyca, powoli postępujące choroby o powoli wymawianych nazwach. W ten sposób zniecierpliwione ciało garnie się do śmierci, krok po kroku. On dożyje czasów, kiedy zrobią z niego bohatera narodowego, a umierając, jako jedyny pomyśli, że nie sprostał zadaniu. Tak to jest, gdy się swoje nadzieje i marzenia utożsamia z jedną osobą. Wtedy ktoś taki zostaje zredukowany do rangi symbolu.
To historia kilku zabójstw, zabójstw chłopaków, którzy nic nie znaczyli w tym wciąż wirującym świecie, ale każdy z nich, mijając mnie, wydziela smrodliwie słodką woń człowieka, który mnie uśmiercił.
Pierwszy wrzeszczy tak, że byłoby mu widać migdałki, gdyby go nie zakneblowali, więc krzyk więźnie u wrót ust, a szmata ma smak rzygowin i kamienia. Ktoś skrępował mu mocno ręce za plecami, ale chłopak czuje, jakby miał swobodę ruchów, bo skórę sobie starł do żywego mięsa i sznury zrobiły się śliskie od krwi. Wierzga nogami, obiema naraz, bo są związane, aż kurz się wzbija na półtora metra, potem na dwa, ale nie może wstać, spada deszcz ziemi i pył, pył, z prochu w proch, i kamienie. Jeden kamyk wali go w nos, drugi trafia w oko, gałka pęka, a on krzyczy, ale krzyk dociera tylko do ust, a potem wraca w głąb, coś jak refluks, i ziemia jest wzbierającą, wzbierającą powodzią i już nie widzi swoich stóp. Potem obudzi się martwy i nie będzie chciał mi powiedzieć, jak się nazywa.

ORIGINAL ROCKERS
2 GRUDNIA 1976

BAM-BAM

Miałem czternaście lat, tyle wiem. Wiem też, że za dużo ludzi za dużo gada, zwłaszcza Amerykanin, jadaczka mu sie nie zamyka, tylko co raz wybuha śmiechem, jak mówi o nas, i to brzmi dziwnie, bo łączy nasze nazwiska z ludźmi, o których śmy nigdy nie słyszeli, jakiś Allende Lumumba, co brzmi jak nazwa kraju, z którego sie wziął ten Kunta Kinte. Amerykanin prawie cały czas chowa gały za ciemnymi okularami, jak jakiś kaznodzieja z Ameryki, co przyjechał nauczać czarnych. On i Kubańczyk czasem przychodzą razem, a jak jeden mówi, drugi siedzi cicho. Kubańczyk sie nie pierdoli z bronią, bo broń zawsze koniecznie konieczna, tak mówi.
Wiem, że spałem na poluwce, wiem, że matka była kurwa, a ojciec był ostatni dobry człowiek w gecie. I wiem, że obserwujemy ten twuj duży dom przy Hope Road całe dnie i jednego razu to nawet wyszedłeś, żeby z nami porozmawiać jak Jezus, a my jak Iskariota, i kiwałeś głową, jakbyś mówił, żebyśmy zrobili, co mamy do zrobienia. Ale nie pamiętam, czy sam cie widziałem, czy ktoś mi mówił, że cie widział, aż pomyślałem, że sam cie widziałem, ty zeszłeś z werandy od tyłu, jadłeś kawałek chlebowca, ona wylazła jak spot ziemi, jakby miała sprawe do załatwienia na ulicy o tej porze i taka zeszokowana, zeszokowana była, że nie masz na sobie ubrania, aż wyciągnęła ręke po chlebowca, chciała zjeść, choć rasta nie lubią, jak kobieta za chętna, i zaczynacie nocne figle, a ja sie łapie za siebie i też figluje, bo albo to widziałem, albo słyszałem, a potem ty piszesz o tym piosenke. Już czwarty dzień będzie, jak o ósmej rano i czwartej po południu chłopak z Betonowej Dżungli przyjeżdża na tym samym dziewczyńskim zielonym skuterze po szarą koperte, aż wreszcie nowi ochroniarze go przepędzają. O tej sprawie też wiemy.
W Ośmiu Ulicach i Kopenhadze można tylko patrzeć. Słodki głos w radiu mówi, że przestępczość i agresja panoszą sie w kraju, a jeśli ma nastąpić jakakolwiek zmiana, to trzeba będzie poczekać i patrzeć, ale nam tutaj w Ośmiu Ulicach zostaje tylko patrzeć i czekać. I widze ścieki z kibla płynące ulicą, i czekam. I widze matke przyjmującą dwuh facetuw za dwadzieścia dolarów od głowy i jeszcze jednego za dwadzieścia pięć, bo chce zostać zamiast sie spulić, więc czekam. I widze, jak ojciec tak miał już jej dosyć, że zbił ją jak kundla. I widze cynk rdzewiejący na brązowo na dachu, a potem deszcz wybija w nim dziure jak w zagranicznym serze i widze siedem osób w jednym pokoju, jedna w ciąży, ale ludzie i tak sie ruhają, bo ludzie są tacy biedni, że nie stać ich nawet na wstyd, no i czekam.
Mały pokój robi sie coraz mniejszy i mniejszy, więcej bracisiótrkuzynów przyjeżdża ze wsi, miasto coraz większe i większe, nie ma miejsca, żeby odwalić rub-a-dub, skręcić jakieś gówno, zrobić kurczaka w curry, a nawet jak jest, to kosztuje za dużo, a ta mała oberwała kosą, bo wiedzieli, że co wtorek dostaje pieniądze na lunch, chłopaki jak ja coraz starsze, do szkoły rzadko hodzą, nie znają czytanek, ale znają Coca-Cole, chcą wejść do studia i nagrać dobry numer, robić hity i riddim riddim, pożegnać sie z getem, ale Kopenhaga i Osiem Ulic są za duże i za każdym razem jak sie dowleczesz do granicy, to granica sie przesuwa do przodu jak cień, aż cały świat jest getem, i tylko czekasz. Widze, że jesteś głodny i wyczekujesz, wiem, że to fart, sie wałęsasz po studiu, Desmond Dekker mówi facetowi, żeby ci odpuścił, no to ci odpuszcza, bo słyszy głód w twoim głosie nawet jak jeszcze nie słyszał, jak śpiewasz. Robisz piosenke, ale to nie jest hit, za ładna na geto, bo już mineły czasy, kiedy coś ładne ułatwiało ludziom życie. Widzimy, że kombinujesz, że sie sadzisz z gadką, i czekamy, żebyś sie potknoł. I wiemy, że nikt by nie chciał ciebie mieć za rudeboya, bo wyglądasz na kombinatora.
A jak przepadasz w Delaware, a potem wracasz, to prubujesz śpiewać ska, ale ska już wyszło z geta, zamieszkało na aptaunie. Ska lata samolotami zagranice, żeby pokazać sie białym jako drugi twist. Może z tego są dumni Syryjczycy i Libańczycy, ale jak ich widzimy w gazecie pozujących ze stewardesą, to my nie czujemy dumy, tylko tempy szok. Robisz następny numer, ten raz to hit. Ale jeden hit nie wyciągnie cie z geta, skoro nagrywasz hity dla wampira. Jeden hit nie zrobi z ciebie Skeeter Davis ani tego faceta, co śpiewał Gunfighter Ballads.
Jak matka wypluje takiego gluta jak ja na świat, to od razu kładzie lache. Kaznodzieja mówi, że w życiu każdego człowieka jest pustka, co ją zapełni bóg, ale ludzie z geta pustke mogą zapełnić tylko pustką. Siedemdziesiąty drugi to nie sześćdziesiąty drugi, ale ludzie ciągle szepczą, bo krzyczeć nie mogą, a jak zginął nagle Artie Jennings, to marzenia zabrał ze sobą do grobu. Marzenia o czym, to ja nie wiem. Ludzie są głupi. Marzenia nie odeszły, ludzie tylko siedzą w środku koszmaru i nawet sie nie umieją połapać.
Więcej ludzi sprowadza sie do geta, bo Delroy Wilson śpiewa, że muszą nadejść lepsze dni, a facet, który zostanie premierem, też to śpiewa. Muszą nadejść lepsze dni. Męszczyzna, co wygląda jak biały, ale potrafi gadać jak czarnuh jak potrzeba, śpiewa, że nadejdą lepsze dni. Kobieta, co sie ubiera jak królowa i co geto zaczyna ją obhodzić dopiero, jak wezbra i sie przeleje na Kingston, śpiewa, że muszą nadejść lepsze dni.
Ale najpierw nadhodzą gorsze.

 
Wesprzyj nas