Podczas koncertu w klubie muzycznym Solitude Creek w Monterey dochodzi do tragedii. Widzowie – zaalarmowani o wybuchu pożaru – wpadają w panikę i próbując uciec, tratują się nawzajem. Są ofiary śmiertelne i wielu rannych…


PanikaKathryn Dance, agentka biura śledczego Kalifornii, przeprowadza kontrolę dokumentów ubezpieczeniowych w Solitude Creek i dowiaduje się, że nie było tam żadnego pożaru – ktoś chciał wzbudzić w ludziach strach, nad którym nie sposób zapanować.

Komuś zależało, by oszalały z przerażenia tłum, w którym każdy walczy o życie, sam dla siebie stanowił zagrożenie.

Okazuje się, że sprawca na tym nie poprzestał i nikt na półwyspie Monterey nie może się czuć bezpiecznie – wchodząc do kina, restauracji czy nawet windy.

Kathryn Dance postanawia odnaleźć i powstrzymać przebiegłego przestępcę, który nie zostawia śladów. W prowadzonym przez funkcjonariuszy służb stanowych wielowątkowym śledztwie musi ona polegać przede wszystkim na swoich umiejętnościach wykrywania kłamstw oraz intuicji.

***

Deaver jest mistrzem manipulacji. Jego historie są tak umiejętnie skonstruowane, że praktycznie niemożliwe do rozwiązania i diabelsko trudne do śledzenia. Czyli takie jak lubimy najbardziej.
„New York Times Book Review”

Deaver jest mistrzem suspensu!
„Crimespree Magazine”

Deaver jest geniuszem … Ta historia to Deaver w najlepszym wydaniu!
„Huffington Post”

Jeffery Deaver – z wykształcenia dziennikarz i prawnik. Przez kilka lat współpracował z dziennikami „New York Times” i „Wall Street Journal”. Był także doradcą prawnym jednej z większych firm na Wall Street. Zaliczany jest do grona najbardziej poczytnych pisarzy amerykańskich. Światową sławę przyniósł mu „Kolekcjoner Kości” – pierwsza powieść, w której pojawiła się para detektywów: Lincoln Rhyme i Amelia Sachs. Książkę zekranizowano, a w głównych rolach wystąpili Denzel Washington i Angelina Jolie.

Jeffery Deaver
Panika
Przekład: Łukasz Praski
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 20 września 2016

Panika


SZAŁ
WTOREK, 4 KWIETNIA


ROZDZIAŁ 1

W przydrożnym klubie było wygodnie, przyjemnie, niedrogo. To dobrze.
I bezpiecznie. Jeszcze lepiej.
Zawsze należało robić rozeznanie, kiedy zabierało się nastoletnią córkę na wieczorny koncert.
Michelle Cooper w każdym razie brała to pod uwagę. Przede wszystkim bezpieczeństwo, jeśli chodziło o zespół i jego muzykę, klientów oraz personel.
Ważny był także sam klub, parking – dobrze oświetlony – wyjście ewakuacyjne i instalacja przeciwpożarowa z systemem gaśniczym.
Zawsze to wszystko sprawdzała. Też ze względu na nastoletnią córkę.
Solitude Creek przyciągał rozmaitą klientelę – mężczyzn i kobiety, młodszych i starszych, białych, Latynosów i Azjatów, od czasu do czasu paru Afroamerykanów – odzwierciedlającą różnorodność mieszkańców wybrzeża zatoki Monterey. W tej chwili, tuż po wpół do ósmej, rozglądając się po sali, patrzyła na setki klientów, którzy przyjechali z tego oraz sąsiednich okręgów i wszyscy byli w świetnych nastrojach, niecierpliwie czekając na grupę, która zdobywała coraz większą popularność. Jeśli nawet dręczyły ich jakieś troski, dziś ukryli je głęboko, mieli w perspektywie piwo, wymyślne koktajle, skrzydełka z kurczaka i muzykę.
Zespół, który przyleciał z Los Angeles, był kiedyś grupą garażową, potem grał jako support, by dzięki Twitterowi, YouTube’owi i Vidsterowi stać się gwiazdą koncertów w przydrożnych klubach. Dzisiaj miejsce na rynku zdobywało się dzięki wiadomościom przekazywanym z ust do ust oraz talentowi, a szóstka chłopaków z Lizard Annie tak samo ciężko jak na scenie pracowała przy telefonach. Nie byli O.A.R. ani Linkin Park, ale, być może, przy odrobinie szczęścia niebawem osiągną podobny format.
Z pewnością mogli liczyć na wsparcie ze strony Michelle i Trish. Sądząc po składzie widowni, uroczy boysband miał dość liczną grupę stałych fanów, złożoną z matek i córek – najbardziej nieprzyzwoite teksty zaliczano do kategorii „za pozwoleniem rodziców”. Na koncert przyszła publiczność w wieku mniej więcej od szesnastu do czterdziestu lat. No dobrze, przyznała Michelle, może czterdziestu kilku.
Dostrzegła samsunga w dłoni córki i powiedziała:
– Później będziesz esemesować. Nie teraz.
– Mamo.
– Do kogo piszesz?
– Do Cho.
Sympatyczna dziewczyna, z którą Trish chodziła na muzykę.
– Dwie minuty.
Klub powoli się wypełniał. Solitude Creek był czterdziestoletnim parterowym budynkiem, wyposażonym w prostokątny parkiet taneczny z porysowanych desek dębowych, otoczony wysokimi stolikami ze stołkami barowymi. Scena wysokości metra znajdowała się na północnym końcu sali; bar naprzeciwko niej. W kuchni po wschodniej stronie przygotowywano regularne dania, co eliminowało ograniczenie wieku widowni: dzieci miały wstęp do lokali sprzedających alkohol, pod warunkiem że w menu było także jedzenie. W zachodniej ścianie znajdowały się trzy wyjścia ewakuacyjne.
Na boazerii z ciemnego drewna wisiały plakaty i zdjęcia z koncertów oraz prawdziwe i fałszywe autografy wielu wykonawców, którzy wystąpili na legendarnym festiwalu w Monterey w czerwcu tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego roku: Jefferson Airplane, Jimiego Hendriksa, Janis Joplin, Raviego Shankara, Ala Koopera, Country Joego. I kilkudziesięciu innych. W gablotce za przybrudzonym pleksiglasem umieszczono szczątek gitary elektrycznej, podobno tej samej, którą Pete Townshend z The Who zniszczył na festiwalowej scenie po występie zespołu.
Stoliki w Solitude Creek, zajmowane zgodnie z zasadą, kto pierwszy, ten lepszy, były już okupowane – koncert zaczynał się za dwadzieścia minut. Kelnerki z tacami uniesionymi wysoko na nieruchomych, płasko rozłożonych dłoniach krążyły po sali, roznosząc ostatnie zamówienia, wielkie hamburgery, skrzydełka i drinki. Zza sceny dobiegały miaukliwe dźwięki strojonej gitary, arpeggio saksofonu, mięsiste A na basie. Panował nastrój oczekiwania. Podniecające chwile, jakie przeżywa publiczność, zanim da się zaczarować i uwieść muzyce.
Rozlegały się donośne głosy wypowiadające niewyraźne słowa, gdy goście, którym nie udało się dopaść stolika, walczyli o jak najlepsze miejsca stojące. Estrada nie była wysoka, a parkiet płaski, nie wszystkim udało się znaleźć punkt z dobrym widokiem na scenę. Doszło do drobnych przepychanek, ale padło niewiele ostrych słów.
To był klub Solitude Creek. Żadnej agresji.
Bezpiecznie…
Jedno tylko nie podobało się Michelle Cooper. Klaustrofobia. Niski sufit w klubie pogłębiał wrażenie ciasnoty. Ciemna sala niezbyt przestronna i niezbyt przewiewna, mieszanina zapachu potu, płynów po goleniu i perfum, jeszcze silniejsza od aromatów grilla i oleju z frytownic, potęgowały poczucie zamknięcia, poczucie, że ludzie są stłoczeni jak sardynki w puszce. Nie, za tym Michelle Cooper nigdy nie przepadała.
Musnęła z roztargnieniem blond włosy przetykane jaśniejszymi pasemkami, jeszcze raz spojrzała na wyjścia ewakuacyjne – całkiem niedaleko – i to ją trochę uspokoiło.
Wypiła łyk wina.

 
Wesprzyj nas