Finałowy tom rewelacyjnej “Sagi o Walhalli”, który otrzymał nominację do nagrody Davida Gemmella za najlepszą powieść fantasy.


Ścieżka bogówRok 996.

W Trondheim król Olaf, fanatyczny orędownik Białego Chrystusa, z trudem utrzymuje pokój wśród podstępnych lokalnych wodzów. Mimo chwil zwątpienia nie przestaje planować dalszych krwawych podbojów.

Ulfar i Audun wspólnie odkryli nowy cel – walczyć o to, żeby Północ pozostała w rękach czcicieli nordyckich bóstw. Dołączają do wojowników ze Stenviku pod wodzą Sigurda, a potem do oddziałów Jolawera Scota.

Stopniowo jednak zaczynają pojmować, że największym zagrożeniem dla ich świata wcale nie są zwolennicy Białego Chrystusa.

Na wietrznej i mroźnej Północy bowiem rośnie w siłę coś prastarego, złowrogiego i bardzo, bardzo rozgniewanego…

Snorri Kristjansson urodził się w 1974 roku w Rejkiawiku. Przez 7 lat mieszkał w Norwegii, gdzie nabawił się awersji do narciarstwa. Od 2005 roku mieszka w Londynie. Miecze dobrych ludzi, pierwszy tom „Sagi o Walhalli”, były jego debiutem literackim.

Snorri Kristjansson
Ścieżka bogów
Saga o Walhalli tom 3
Przekład: Paweł Laskowicz
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 27 września 2016

Ścieżka bogów


Prolog

Chmury się rozstąpiły i zimowe słońce na krótką chwilę oblało połacie gładkiego śniegu. To, co wcześniej mogło być pozostawionymi śladami, teraz było ledwie fałdami na sinobiałej powierzchni. Zagłębienie w zboczu pozwalało się domyślać, że kryje się tam grota, od dawna zasypana śniegiem. Potężne, niewzruszone wzgórza spoglądały z wysoka na domy, które niegdyś opierały się siłom natury, zapewniając ciepłe i bezpieczne schronienie na tej bezlitosnej ziemi.
Teraz stały opustoszałe.
Dołem doliny przetoczył się silny podmuch, podrywając białe płatki, unosząc je coraz wyżej i wyżej, formując z nich obłoki krystalicznych, połyskujących drobin.
Osiadały na dachach przykrytych cienką warstwą lodu.
Tańczyły wokół czarnych, obumarłych konarów.
Spowijały sine palce trupów leżących między domami, których zamarznięte ręce sterczały sztywno, wygięte pod nienaturalnym kątem. Z zasp wystawały odrąbane kończyny, oblepione czarną, zakrzepłą krwią. Gdzieniegdzie wyzierała twarz poorana bruzdami mrozu i strachu.
Grobową ciszę przerwało przeciągłe skrzypienie. Drzwi długiego domu uchyliły się powoli, jęcząc na wykrzywionych zawiasach.
Na stopień przed domem wyszedł wysoki mężczyzna. Szare, luźne odzienie wirowało wokół niego na wietrze, ale najwyraźniej nie dokuczało mu zimno. Zsunięty nisko kapelusz z szerokim rondem zakrywał mu prawe oko. Ale lewe błyszczało żywo, gdy ogarniał wzrokiem okolicę. Naraz pod białą, rzadką brodą poruszyła się wysuszona i spękana skóra. Na kamiennej twarzy pojawił się uśmiech.
– Ach, więc chciałeś, żeby było właśnie tak – powiedział do wiatru.
Wysoko na niebie, od południowej strony, pojawiły się dwa czarne punkty. Rosły z w oczach, szybując z rozpostartymi skrzydłami wprost na mężczyznę, i po chwili wylądowały u jego stóp z donośnym krakaniem. Mężczyzna spojrzał na kruki i podniósł brew. Ptaki zbliżyły się do niego krótkimi podskokami, potem rozłożyły skrzydła, wzbiły się w górę i przysiadły mu na ramionach. Za jego plecami znów skrzypnęły drzwi. Z długiego domu wybiegły dwa psy.
– Niechaj więc tak będzie – mruknął stary człowiek i ruszył na południe tropem sześciu par śladów.

Rozdział 1


Południowa Szwecja,
grudzień roku Pańskiego 996

Przez moment wszystko zdawało się tkwić w bezruchu, wyryte szarością na czarnym tle: sylwetki majaczyły w półmroku, balansując na granicy ciemności i księżycowej poświaty. Na czele tej wpółwidocznej armii stali nad trupem jelenia Sigurd Aegisson i Sven. Przyglądali się dwóm wędrowcom. Wódz Stenviku i jego nieodłączny towarzysz wydawali się wątlejsi i dużo starsi, ale było w nich zdecydowanie więcej życia.
Ulfar, wyciągnąwszy do połowy miecz, zastygł i patrzył tylko tępym wzrokiem. Gdy umysł mu się wreszcie rozjaśnił, z wolna zaczął rozpoznawać kolejne twarze pamiętane ze Stenviku. Widział co najmniej pół setki ludzi, a w mroku czaiło się ich z pewnością więcej. Stojący na czele Sven odwrócił się do Sigurda.
– Widzisz? Mówiłem, że chłopakowi nic nie będzie! Od wieków nie widziałem tak doskonałego oblicza idioty.
Sigurd uśmiechnął się do niego blado, a potem skinąwszy głową do Auduna, przeszedł do ogniska i usiadł. Wojownicy za jego plecami w milczeniu wrócili do krzątaniny. Niewielka grupa bez słowa zniknęła w lesie. Dwóch ludzi Sven skierował do jelenia. Błysnęły noże i w kierunku ogniska poniósł się zapach świeżej posoki.
Ulfar, z największą swobodą, na jaką potrafił się w tej chwili zdobyć, porzucił bojową postawę i wydusił wreszcie:
– Co słychać… w Stenviku? – Wsunął miecz do pochwy i usiadł przy ognisku.
– Olaf zagarnął gród – odpowiedział Sven i również usiadł. – Darował nam życie, choć nie dzięki Haraldowi, ale zażądał, abyśmy ugięli karki i oddali cześć Białemu Chrystusowi. Nasi chłopcy mieli wystarczająco dużo rozumu, by skłonić przed nim głowy z uśmiechem.
– Nie chciał nas puścić, bo spodziewał się, że zaraz przysporzymy mu kłopotów – podjął Sigurd.
– Trzeba przyznać, że nie był w błędzie – rzucił Sven.
– Nie odważył się posłać nas do pracy, więc nas uwięził – powiedział Sigurd.
– Uciechy było co niemiara… – stwierdził Sven. – Jeżeli następnym razem dadzą mi do wyboru klatkę z wilkiem, to zdecyduję się na wilka, bez dwóch zdań.
Dał znak jednemu z milczących brodaczy. Mężczyzna wstąpił w krąg, rzucił więcej podpałki i dmuchał w żar, aż pojawił nowy, mały, ale nieustępliwy płomień. Gdy brodacz odszedł, ognik nieco przygasł, ale niemal natychmiast się podniósł, powiększył dwukrotnie i rósł z każdą chwilą, w miarę jak wojownicy zaczęli znosić z lasu kolejne drwa.
– Zatem jak to się stało, że was tu widzę? – zapytał Audun.
– Valgard nas otruł – wyjaśnił spokojnie Sigurd.
Audun i Ulfar wymienili spojrzenia, a potem wbili w Svena pytający wzrok. Oczy starego wojownika mówiły wszystko, co powinni byli wiedzieć.
– Jak…? – zapytał Audun.
Przy drugim ognisku na polanie zaskwierczało głośno i krótko potem Ulfar poczuł w nozdrzach woń pieczonego mięsa.
– Przyniósł nam posiłek. Zjedliśmy jak co dzień. Valgard dodał wyciąg z korzonków gnijącej trawy. Znakomicie go zamaskował przyprawami. Kiedy wyczułem ich smak, było za późno. Ocknęliśmy się, gdy ktoś nas wykopywał.
Audun poczuł zimny dreszcz na plecach. Mimowolnie obejrzał się za siebie.
– Kto was wykopał? – zapytał.
– Jakiś przygodny wędrowiec – odparł Sigurd. Ulfar spijał każde słowo, które płynęło z ust starego wodza. – Wysoki, siwy, z brodą. Na głowie miał wielki kapelusz z rondem.
Zamilkł, gdy ktoś podsunął mu nadziany na sztylet kawałek pieczonego jelenia. Dalej opowiadał Sven:
– Powiedział, że akurat przechodził w pobliżu i usłyszał, jak dwóch ludzi rozprawia o pozbyciu się jakichś ciał. Nie znam szczegółów, ale nie wątpię, że ten człowiek ocalił nam życie.
– Jestem tego pewien – mruknął Ulfar i zerknął na Auduna, który spoglądał na dwóch wojowników równie podejrzliwie. – Co było dalej?
– Mieliśmy do spłacenia pewien dług… – ciągnął Sigurd, a po tych słowach cisza na polanie się spotęgowała. – Spłaciliśmy go, a potem wyruszyliśmy szukać Widłobrodego. Teraz jesteśmy tutaj.
– Widłobrodego? – spytał zdziwiony Audun. – Po co?
– Ponieważ król Olaf wyprawił się na północ – odparł Sven. – Jest w Trondheim. Jeżeli tam zostanie, to podwoi armię, a wówczas trudno będzie go ruszyć. Haakon siedział na karkach swoich chłopów i było mu z tym dobrze, ale wątpię, by królowi to wystarczało. Musimy przekonać Swena Widłobrodego, że lepiej będzie, jeśli już teraz stawi czoło królowi Olafowi, zanim wypłynie na zachód po kolejne łupy. Jeśli Widłobrody tego nie zrobi, za dwa lata, a może nawet wcześniej, będzie musiał bronić brzegów Danii przed niosącymi krzyż szaleńcami z Północy.
– Zatem wszystkie drogi prowadzą na północ – mruknął Ulfar, biorąc do ręki podsunięty kawałek pachnącej pieczeni.
– Zawsze na północ, mój synu – westchnął Sven. – Zawsze na północ.

Poranek przyniósł niskie, ołowiane chmury i porywisty wiatr. Ludzie Sigurda starali się jak najmniej rozmawiać. Już z pierwszym brzaskiem byli na nogach i w pełnej gotowości.
– Weźcie to – powiedział Sven, gdy Ulfar i Audun wstawali z legowisk.
W wyciągniętej ręce starca znajdowały się spodnie i tuniki z grubej wełny.
– Wyglądacie jak chuchra z lichego miotu.
Ulfar, zerknąwszy na siebie i Auduna, nie mógł się z tym nie zgodzić. Wędrówka wiele ich kosztowała, ubrania wisiały na nich podarte i zakrwawione, a oni wyglądali, jakby byli o kopę lat starsi od dwóch młodych osobników sprzed ledwie czterech miesięcy.
– Dziękuję – powiedział Ulfar.
– Nie wam mają się przysłużyć – powiedział Sven. – Gdy człowiek jest zziębnięty, trudno go podtuczyć, a trzeba będzie coś rzucić Widłobrodemu, jeśli okaże się głodny.
– Rozumiem, przecież twój stary, kościsty tyłek to za mało – odparł Ulfar, wciskając się w nowe rzeczy.
– Mój kościsty tyłek bardziej się przyda niż twój – odgryzł się Sven. – Za moim stoi setka zatwardziałych łajdaków, a za twoim snuje się przygnębiony kowal.
Ulfar uśmiechnął się.
– Prawda, ale nie bój się, dołączy do ciebie więcej ludzi, a wtedy siły będą wyrównane. Myślę, że trzeba ci jeszcze około siedemdziesięciu chłopa.
Sven zarechotał i wyszczerzył w uśmiechu zęby do Auduna, który wzruszył ramionami.
Parę chwil później byli gotowi do drogi.
– Gdzie zamierzacie szukać Widłobrodego? – zapytał Ulfar.
– Sądzę, że będziemy robić tak jak do tej pory: odnajdziemy najbliższą puszczoną z dymem zagrodę i stamtąd będziemy tropić duńskiego króla – powiedział Sven.
Nikt już nie miał nic do powiedzenia, więc ruszyli przed siebie, klucząc między smukłymi brzozami.
Zasnute chmurami niebo zmieniało barwy, najpierw z ciemnej wełny w mleko, potem w brudny lód, ale słońce wciąż pozostawało w ukryciu. Gdy wyszli z lasu, zobaczyli przed sobą rozległą, zaprószoną bielą równinę, to wznoszącą się lekko, to opadającą. Białawy pejzaż przecinała niczym blizna wąska, wydeptana droga.
Było południe.
– Ta cisza mi się nie podoba – odezwał się Ulfar.
– Była zupełnie w porządku, dopóki jej nie zakłóciłeś – mruknął Audun.
– Gdzie są drogi, tam są ludzie. Tymczasem od świtu nie widzieliśmy żywej duszy – powiedział Ulfar. – Można by pomyśleć, że jesteśmy sami na świecie.
– Bez obaw, synu. Kłopoty same nas odnajdą – powiedział Sven z czoła pochodu. – Najczęściej tak właśnie jest.
Szli dalej w milczeniu, a chmury zbiły się w gęstą, ciemnoszarą masę.
– Lada moment… – burknął posępnie stary wojownik i rzeczywiście chwilę potem spłynęły z góry pierwsze płatki śniegu. – Cholerny śnieg – sarknął. – Jest zupełnie jak ty, Ulfar. Śliczny i bezużyteczny.
– Mów, co chcesz, ale ja przynajmniej umiem… Nie, masz rację. Choć zapomniałeś dodać: irytujący – dokończył Ulfar.
– Sven – rzucił nagle Sigurd.
Ton jego głosu sprawił, że ludzie wokół niego natychmiast wytężyli uwagę.
Dwieście kroków przed nimi wyszedł z gęstwiny lis. Zatrzymał się i zaczął węszyć. Nie zważając na ludzi, potoczył dookoła spokojnym wzrokiem. Można było odnieść wrażenie, że nasłuchuje jakiejś cichej melodii.
Orzeł uderzył tak błyskawicznie, że ledwo go można było zauważyć. Lis uskoczył i stawił opór, ale nie miał szans. Potężne skrzydła biły go po głowie, mocny dziób rozrywał uszy, grube jak palce szpony wpijały się w grzbiet i zaciskały na kręgosłupie. Orzeł naprężył mięśnie i lisie łapy oderwały się wolno od ziemi. Przenikliwy pisk rozdarł powietrze, gdy nadleciał drugi orzeł i również wbił szpony w przerażonego lisa.
Wojownicy ze Stenviku, zdumieni widokiem, patrzyli bez słowa. Potężne ptaki wzbijały się coraz wyżej, rozdzierając między sobą skamlące zwierzę. Na śnieg spadały z wysoka strużki krwi.
– Ruszać się! Jazda! – krzyknął Sigurd, a grupa stojących za nim wojowników drgnęła i powlokła się przed siebie.
Do uszu Ulfara dobiegały strzępy nerwowych szeptów.
– …nigdy nie widziałem czegoś takiego…
– …orły polują na lisy? Do tego dwa naraz…?
– …gwiazdy nie mówią prawdy, uwierz…
Po jakimś czasie rozmowy ucichły, ale Ulfar wyczuwał, że każdy z tych doświadczonych wojowników miał się odtąd na baczności.

Późnym popołudniem zobaczyli z daleka gospodarstwo rolne. Pola ciągnęły się w każdym kierunku, ale przed nimi, z boku przy niewielkim młodniaku, stał dom.
– Zachodzimy z wizytą? – zapytał Sven.
Sigurd wzruszył ramionami.
– Nie zaszkodzi. Może się czegoś dowiemy. – Uśmiechnął się lekko i zerknął na Ulfara. – Wyślemy naszego miejscowego.
– Mówiłem, że nam się przyda – stwierdził wesoło Sven.
Ulfar przewrócił oczami i zaczął się już zastanawiać, jak wyjaśnić gospodarzowi, że staje u progu jego drzwi z setką zaprawionych w boju ludzi Północy. W połowie drogi do domu Sigurd dał znak, by się zatrzymali.
– Zaczekamy tutaj – oznajmił.
– Słusznie. Dalej idź sam, synu – powiedział Sven.
Ludzie zaczęli rzucać toboły i szukać miejsca do odpoczynku, czyszcząc ziemię ze śnieżnego puchu tam, gdzie tylko dawało się wygodnie spocząć.
– Weź wołu, jeśli chcesz – dodał Sven. – Byleś starał się robić przyjazne wrażenie.
Ulfar zdjął miecz i spojrzał na Auduna, który stanął przy nim bez słowa. Zostawili za plecami ludzi Północy i ruszyli w dół wąską, mocno wydeptaną ścieżką, pokrytą dywanikiem świeżego śniegu.
Z daleka gospodarstwo wyglądało normalnie, ale z bliska widać było, że panuje tu niezmącony spokój. Gołe konary drzew rzucały na ziemię długie cienie, a blaknące światło nie czyniło otoczenia ani odrobinę przyjemniejszym.
– Niewiele się dzieje, co? – odezwał się Ulfar.
– Niewiele – odpowiedział Audun.
Rozejrzeli się w poszukiwaniu śladów bitwy, ale nie zauważyli żadnych zniszczeń. Brama pozostawała otwarta i wydawało się, że od dłuższego czasu nikt jej nie ruszał. Podwórze świeciło pustkami, w pogrążonych w półmroku stajniach po lewej stronie nie było znaku życia, a drzwi do stodoły pozostawały uchylone. Dom wyglądał nawet na dość zadbany, ale nigdzie nie dostrzegli choć cienia płomyka, który wskazywałby na ślad człowieka i ciepła.
– Jest tu kto?! – zawołał Ulfar tonem, w którym, miał nadzieję, brzmiał absolutny brak chęci zabijania kogokolwiek.
Nikt nie odpowiedział. Spróbował jeszcze raz, ale jego głos znów odbił się echem od ścian. Już chciał ruszyć przed siebie, kiedy ciężka dłoń Auduna wylądowała na jego ramieniu i powstrzymała go z łatwością.
– Czekaj i patrz, Thormodssonie – mruknął.
Ulfar poczuł, jak włosy stają mu na karku.
W budynku coś się poruszyło, nastąpiła jakaś szamotanina, a potem na podwórzu dał się słyszeć odgłos upadku i stłumione przekleństwo. W ciemnym otworze drzwi pojawiła się jakaś sylwetka.

 
Wesprzyj nas