Ta – inspirowana losami bohaterki podczas II wojny światowej – debiutancka powieść amerykańskiej pisarki łączy w sobie historię niecodziennej miłości, opowieść o odkupieniu i skrywanej przez wiele lat przerażającej tajemnicy.


Liliowe dziewczynyCaroline Ferriday to bywalczyni nowojorskich salonów i bliska współpracownica konsula Francji. Gdy w 1939 roku Niemcy napadają na Polskę, życie młodej Amerykanki zmienia się na zawsze.

Daleko za oceanem, w okupowanej Polsce nastoletnia Kasia Kuśmierczyk coraz bardziej angażuje się w działania na rzecz podziemia.

Młoda i ambitna Herta Oberheuser odpowiada na opublikowane przez władze III Rzeszy ogłoszenie o pracy dla lekarza i trafia do zdominowanego przez mężczyzn świata władzy i hitlerowskich tajemnic.

Losy tych trzech kobiet zwiążą się nierozerwalnie, gdy Kasia zostanie wysłana do Ravensbrück, owianego złą sławą obozu koncentracyjnego dla kobiet. Tragiczna historia więźniarek, lecz także opowieść o ich triumfie trafia przypadkiem za ocean, by obudzić głębokie współczucie i potrzebę niesienia sprawiedliwości tym, o których historia zdaje się zapominać.

Opowieść o kobietach połączonych przez koszmar Ravensbrück

Martha Hall Kelly
Liliowe dziewczyny
Przekład: Julia Szajkowska
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 27 września 2016

Liliowe dziewczyny


Część pierwsza

Rozdział 1

Caroline

Wrzesień 1939

Gdybym wiedziała, że lada chwila poznam mężczyznę, który roztrzaska moje życie na drobne kawałki niczym szkliwo na terakocie, w ogóle nie wstałabym rano z łóżka.
Ale wstałam, a nawet więcej – zerwałam z łóżka pana Sitwella, który prowadził kwiaciarnię, żeby przygotował dla mnie bukiecik do butonierki. Nie miałam zamiaru zwalczać przyjętych reguł w czasie wydawanego przez konsulat pierwszego przyjęcia, za które byłam odpowiedzialna.
Dałam się porwać tłumowi sunącemu Piątą Aleją.
Mężczyźni w szarych filcowych fedorach przepychali się obok, niosąc w aktówkach poranne gazety z ostatnimi pogodnymi nagłówkami w tej dekadzie. Tego dnia nad horyzontem na wschodzie nie zbierały się gradowe chmury, nic nie zwiastowało tego, co miało nadejść. Jedynym złowieszczym zwiastunem nadciągającym od Europy była woń przypływu dolatująca znad East River. Gdy dotarłam do budynku stojącego na rogu Piątej Alei i Czterdziestej Dziewiątej Ulicy, poczułam na sobie wzrok Rogera. Zwalniał już ludzi za mniejsze przewinienia niż dwudziestominutowe spóźnienie, ale tego jedynego wieczoru w roku, kiedy nowojorskie elity otwierały portfele i udawały, że przejmują się losem Francji, nie warto było oszczędzać na butonierkach.
Skręciłam na rogu, a poranne słońce zatańczyło wesoło na złoconych literach wyciętych w narożniku: LA MAISON FRANÇAISE. Dom Francuski – siedziba konsulatu francuskiego mieszcząca się w jednym z budynków Rockefeller Center, nowego kompleksu wieżowców z granitu i piaskowca postawionych przez Rockefellera Juniora – stał tuż obok British Empire Building, spoglądając na Piątą Aleję. Nie był to zresztą jedyny konsulat, jaki mieścił się w tym budynku, przez co okolica aż kipiała od międzynarodowej dyplomacji.
– Proszę się cofnąć i stanąć twarzą do wyjścia – powiedział Cuddy, nasz windziarz.
Pan Rockefeller sam wybierał windziarzy, dbając, by każdy z nich miał nienaganne maniery i odpowiedni wygląd. Cuddy był przystojnym mężczyzną, choć jego ciemne włosy przyprószyła już siwizna, a po ciele widać było wiek.
Windziarz utkwił spojrzenie w świecących nad drzwiami numerach kolejnych mijanych przez nas pięter.
– Macie tam teraz niezły tłum, panno Ferriday. Pia mówiła, że przypłynęły dwa nowe statki.
– Wspaniale – oznajmiłam.
Cuddy strzepnął pyłek z rękawa granatowej marynarki munduru i zapytał:
– Kolejna nocka przed panienką?
Jak na jedną z najszybszych wind świata, ta wydawała się jechać całą wieczność.
– Wychodzę dziś przed piątą. Mamy przyjęcie.
Uwielbiałam swoją pracę. Tradycję pracy kobiet w naszej rodzinie zapoczątkowała babcia Woolsey, która własnoręcznie opatrywała, a później pielęgnowała rannych pod Gettysburgiem. Oczywiście mój wolontariat na stanowisku kierowniczki do spraw pomocy rodzinom przy konsulacie francuskim nie był prawdziwą pracą. Miłość do Francji miałam we krwi. Ojciec był wprawdzie w połowie Irlandczykiem, ale serce oddał Francji. Do tego mama odziedziczyła mieszkanie w Paryżu, gdzie spędzaliśmy każdy sierpień, więc Francja stała się dla mnie drugim domem. Winda się zatrzymała. Nawet przez zamknięte drzwi docierała do nas wrzawa podniesionych głosów. Przebiegł mnie dreszcz.
– Trzecie piętro – oznajmił Cuddy. – Konsulat francuski. Proszę uważać na…
Gdy drzwi się otworzyły, wszelkie grzecznościowe formułki zginęły we wszechogarniającym zgiełku. Korytarz przed naszym sekretariatem był tak wypełniony ludźmi, że ledwie dawało się między nimi przejść. Tego ranka do nabrzeża nowojorskiego portu przybiły oba reprezentacyjne liniowce oceaniczne Francji: „Normandie” i „Ile de France”, a każdy z nich miał na pokładzie setki zamożnych pasażerów uciekających przed niepewnymi czasami we Francji. Gdy tylko rozległ się dźwięk syreny zezwalający na zejście na ląd, pokładowe elity ruszyły szturmem na konsulat, by wyjaśnić kwestię wiz oraz wszelkie inne niewygodne sprawy.
Wcisnęłam się do zadymionego sekretariatu, mijając panie w sukniach prosto z paryskich pokazów mody, które wymieniały teraz ploteczki w chmurze unoszącego się nad nimi cudownego zapachu Arpège mieszającego się z morską bryzą nadal dającą się wyczuć w ich włosach. Ludzie tego pokroju przywykli, że krok w krok sunie za nimi lokaj uzbrojony w kryształową popielnicę i kieliszek szampana. Naprzeciwko siebie, jakby gotowi do walki, stali odziani w czerwone kurtki stewardzi z „Normandie” i mający na sobie czarne marynarki chłopcy z „Ile de France”.
Wbiłam się ramieniem w tłum, usiłując utorować sobie przejście do stojącego pod ścianą biurka sekretarki, gdy szyfonowy szal owinięty dookoła mojej szyi zahaczył o zapięcie sznura pereł jednej z tych uroczych istot. Próbowałam właśnie uwolnić się z tej pułapki, gdy na biurku zabrzęczał dzwonek nieodebranego interkomu.
Roger.
Naparłam znów na tłum i w tym momencie poczułam lekkie klepnięcie w tylną część ciała. Gdy się obróciłam, zobaczyłam wyszczerzone w uśmiechu, pokryte osadem zęby jednego z aspirantów.
– Gardons nos mains pour nous-mêmes – powiedziałam. Trzymajmy ręce przy sobie.
Chłopak uniósł rękę ponad tłum i pokiwał kluczami od własnej kabiny na pokładzie „Normandie”. Przynajmniej nie był jednym z tych sześćdziesięciolatków, których uwagę zawsze przyciągam.
Udało mi się dotrzeć do biurka sekretarki. Pia siedziała przy nim niewzruszona, pisząc coś na maszynie.
– Bonjour, Pia.
Kuzyn Rogera, osiemnastoletni chłopak o oczach jak owoce tarniny, siedział na biurku Pii ze skrzyżowanymi nogami. W palcach trzymał papierosa i przebierał zawartość bombonierki – ulubionego śniadania Pii. Stojąca na biurku skrzynka z moim nazwiskiem była już w całości wypełniona teczkami czekających na załatwienie spraw.
– Vraiment? A co w nim takiego dobrego? – odparła, nie unosząc nawet głowy.
Pia była kimś więcej niż tylko sekretarką. Każde z nas miało mnóstwo obowiązków, a do niej należało między innymi przyjmowanie nowych interesantów i zakładanie im teczek, odpisywanie na pokaźną liczbę listów, jaka napływała do Rogera, odszyfrowywanie zalewających nas szyfrowanych meldunków nadawanych morsem, które wytyczały rytm funkcjonowania naszego biura.
– Skąd tu taki rejwach? – zapytałam. – Pia, telefon dzwoni.
Pia wyłowiła kolejną czekoladkę z pudełka.
– Tak właśnie robi.
Pia przyciągała chłopców, jakby emitowała fale rejestrowane wyłącznie przez mężczyzn. Miała w sobie jakiś zwierzęcy urok, ale podejrzewałam, że swoją popularność zawdzięczała przede wszystkim obcisłym sweterkom.
– Możesz zająć się dziś częścią moich spraw?
– Roger powiedział, że mam się stąd nie ruszać ani na krok. – Przebiła spód czekoladki perfekcyjnie zrobionym paznokciem kciuka i zaczęła wyjadać krem truskawkowy. – Poza tym chce cię natychmiast widzieć, ale wydaje mi się, że ta kobieta na sofie przespała w korytarzu całą noc. – Pia pomachała mi przed nosem połową studolarowego banknotu. – A grubas z psami mówi, że da ci drugą połowę, jeśli przyjmiesz go w pierwszej kolejności. – Tu wskazała głową w kierunku dobrze odżywionych kobiety i mężczyzny, którzy ulokowali się niedaleko drzwi do mojego pokoju. Każde z nich trzymało w ręku smycz, a u ich nóg stały dwa szare jamniki w kagańcach.
Moja praca, tak samo zresztą jak Pii, obejmowała szeroki zakres obowiązków. Należało do nich między innymi zajmowanie się potrzebami obywateli francuskich, którzy przebywali w Nowym Jorku – często rodzin, które nie poradziły sobie w trudnych czasach – i nadzorowanie mojego Funduszu na rzecz Francuskich Rodzin, za którego pośrednictwem wysyłałam paczki z pomocą do francuskich sierocińców. W porównaniu z zakończoną właśnie prawie dwie dekady trwającą karierą na Broadwayu moje obecne zajęcia to była kaszka z mleczkiem. A na pewno nie wymagały ode mnie pakowania i rozpakowywania ogromnych ilości bagaży.
W tym momencie w drzwiach gabinetu stanął Roger Fortier, mój szef.
– Caroline, jesteś mi potrzebna natychmiast. Bonnet odwołał wystąpienie.
– Nie mówisz chyba poważnie, Roger? – Poczułam się, jakby ktoś zdzielił mnie obuchem. Już kilka miesięcy wcześniej zdołałam przekonać francuskiego ministra spraw zagranicznych, by wygłosił mowę powitalną na naszej gali.
– Teraz chyba nikt nie chciałby być francuskim ministrem spraw zagranicznych – mruknął przez ramię, wchodząc z powrotem do gabinetu.
Poszłam do siebie i szybko przejrzałam stojące na biurku koło z wizytówkami. Czy Ajahn Chah, buddyjski mnich zaprzyjaźniony z moją matką, miał dziś wieczorem czas?
– Caroline… – zawołał Roger. Chwyciłam koło z adresami i pośpieszyłam do jego gabinetu, zgrabnie omijając właścicieli jamników, którzy za wszelką cenę starali się wyglądać niczym wcielenie nędzy i rozpaczy.
– Dlaczego się dziś spóźniłaś? – zapytał Roger. – Pia jest tu już od dwóch godzin.
Roger Fortier, konsul generalny, zarządzał wszystkim z narożnego apartamentu z imponującym widokiem na Rockefeller Plaza i Promenade Cafe. Zimą ten najniżej położony punkt kompleksu zajmowało słynne lodowisko, ale teraz, latem, gdy było zamknięte, w tym miejscu stały kawiarniane stoliki. Między nimi uwijali się kelnerzy we frakach i fartuchach do kostek. Ponad nimi potężny złoty Prometeusz Paula Manshipa upadał na ziemię, trzymając nad głową skradziony ogień. Za nimi prosto w szafirowe niebo piął się wysoki na siedemdziesiąt pięter RCA Building. Roger miał wiele wspólnego z imponującym reliefem przedstawiającym Mądrość na frezie nad wejściem do budynku. Zmarszczone brwi. Broda. Gniewny wzrok.
– Wstąpiłam po kwiaty do butonierki Bonneta…
– Tak, to rzeczywiście odpowiedni powód, by kazać czekać połowie Francji. – Roger ugryzł pączka, a cukier puder osypał się mu na brodę. Mimo krzepkiej postury nigdy nie narzekał na brak zainteresowania płci pięknej.
Na jego biurku piętrzyły się teczki, poufne dokumenty i akta zaginionych Francuzów. Wedle Przewodnika konsulatu francuskiego Roger miał „pomagać obywatelom Francji w Nowym Jorku w razie kradzieży, poważnej choroby, aresztowania czy w sprawach związanych z wydaniem aktu urodzenia, przeprowadzenia adopcji, utraty lub kradzieży dokumentów; ponadto planować wizyty francuskich oficjeli i dyplomatów, pomagać w rozwiązywaniu trudności natury politycznej i w usuwaniu skutków katastrof naturalnych”. Niepokoje w Europie zapewniły nam mnóstwo pracy w związku z każdą z tych kategorii, jeśli zaliczyć Hitlera do katastrof naturalnych.
– Roger, mam dziś trochę do zrobienia…
Pchnął w moją stronę szarą teczkę, która przejechała płynnie po wypolerowanym blacie stołu konferencyjnego.
– Nie mamy prowadzącego, ale to nie wszystko. Spędziłem pół nocy, przepisując mowę Bonneta. Musiałem jakoś obejść to, że Roosevelt zgodził się sprzedać Francji amerykańskie samoloty.
– Francja powinna mieć prawo kupować samoloty, jakie tylko chce.
– Caroline, staramy się zebrać fundusze. To nie pora, by zrażać do siebie izolacjonistów. Szczególnie tych bogatych.
– Oni i tak nie wspierają Francji.
– Nie potrzeba nam więcej złej prasy. Czy USA nie czują się zbyt wygodnie z Francją? Czy to nie pchnie Niemiec i Rosji ku sobie? Nie jestem w stanie skończyć spokojnie trzeciego dania, żeby nie dopadł mnie jakiś reporter. A, i nie wolno nam wspominać o Rockefellerach… Nie potrzebujemy następnego telefonu od Juniora. Chociaż skoro Bonnet się odwołał, pewnie i tak tego nie uniknę.
– Roger, to tragedia.
– Może powinniśmy odwołać całą imprezę. – Roger przeczesał włosy długimi palcami, rzeźbiąc świeże jary w pokładach brylantyny.
– I zwrócić czterdzieści tysięcy dolarów? A co z Funduszem na rzecz Francuskich Rodzin? Ciągnę już resztką sił. No i zapłaciliśmy za prawie pięć kilo sałatki Waldorf…
– Oni nazywają to sałatką? – Roger przerzucił szybko swoje wizytówki, z których połowa była nieczytelna i koszmarnie pokreślona. – To pathétique… posiekany seler i jabłka. A do tego rozmoczone orzechy włoskie…
Przeglądałam zebrane w adresowniku wizytówki, szukając kogoś dobrze znanego, kto mógłby zastąpić ministra. Mama i ja znałyśmy Julię Marlowe, słynną aktorkę, ale ta odbywała akurat tournée po Europie.
– Może Peter Patout? Ludzie mamy korzystali z jego usług.
– Ten architekt?
– Od Wystawy Światowej. Mieli tam ponaddwumetrowego robota.
– Nuda – zawyrokował, stukając ostrzem srebrnego noża do papieru o wnętrze dłoni.
Dotarłam do litery L.
– To może kapitan Lehude?
– Z „Normandie”? Żartujesz chyba. Jemu płacą za to żeby był nudny.
– Nie możesz z góry odrzucać każdej propozycji, Roger. To może Paul Rodierre? Jeśli wierzyć Betty, to wszyscy o nim mówią.
Roger zagryzł wargi, a to zawsze dobry znak.
– Aktor, czy tak? Widziałem go na scenie. Jest dobry. Wysoki i przystojny, jeśli lubi się ten typ. Szybki metabolizm, oczywiście.
– On przynajmniej da radę zapamiętać treść wystąpienia.
– Jest z lekka nieprzewidywalny. No i żonaty, więc bez żadnych głupich myśli.
– Skończyłam z mężczyznami, Roger – odparłam.
W wieku trzydziestu siedmiu lat pogodziłam się już z myślą o staropanieństwie.
– Nie wiem, czy Rodierre da się namówić. Spróbuj coś ugrać, ale pamiętaj, że ma trzymać się scenariusza. Ani słowa o Roosevelcie…
– …ani o Rockefellerach – dokończyłam.
W przerwach między załatwianiem poszczególnych spraw obdzwoniłam kilka osób mogących nadawać się na ostatnią deskę ratunku, lecz ostatecznie została mi tylko jedna opcja. Paul Rodierre. Był w Nowym Jorku, występował tu w Broadhurst Theatre w rewii The Streets of Paris, którą debiutująca w Stanach Carmen Miranda szturmem zdobyła Broadway.
Zadzwoniłam do agencji Williama Morrisa, gdzie usłyszałam, że sprawdzą, co da się zrobić, i oddzwonią do mnie. Dziesięć minut później agent Rodierre’a powiedział mi, że tego wieczoru nie ma spektaklu i że jego klient, choć nie dysponuje strojem wieczorowym, będzie zaszczycony, mogąc prowadzić naszą galę. Postanowiliśmy spotkać się w hotelu Waldorf, żeby omówić szczegóły. Miałyśmy na Piętnastej Wschodniej, dosłownie rzut kamieniem od hotelu, apartament, więc szybko poszłam tam przebrać się w czarną sukienkę mamy od Chanel. Zastałam Rodierre’a siedzącego przy kawiarnianym stoliku w mieszczącej się w Waldorfie tuż przy hotelowym holu restauracji Peackock Alley. Gdy wchodziłam do środka, cudny dwutonowy zegar z brązu wybił właśnie połowę godziny. Zaproszeni na galę, wszyscy w najprzedniejszych strojach, zaczęli zmierzać do znajdującej się na piętrze Wielkiej Sali Balowej.
– Monsieur Rodierre? – zapytałam. Roger nie mylił się co do atrakcyjności. Pierwszym, co zauważało się w Paulu Rodierze, gdy tylko minął początkowy szok wywołany jego urodą, był uśmiech. – Jak mam panu dziękować, monsieur, że zgodził się pan uratować nas w ostatniej chwili?
Rodierre wstał z krzesła, prezentując się w całej okazałości, a trzeba było przyznać, że z taką sylwetką powinien raczej wiosłować w wyścigu Head of the Charles niż grać na Broadwayu. Chciał pocałować mnie w policzek, ale wyciągnęłam dłoń na powitanie, a Rodierre ją uścisnął. Miło było wreszcie spotkać mężczyznę mojego wzrostu.
– Cała przyjemność po mojej stronie.
Problemem był jego wygląd. Miał na sobie zielone spodnie, sportową marynarkę z fioletowego aksamitu, brązowe półbuty z zamszu i na dobitkę czarną koszulę. Czarne koszule nosili wyłącznie księża i faszyści. No i gangsterzy.
– Chciałby się pan przebrać? – Z trudem powstrzymałam się przed przygładzeniem mu włosów, które były tak długie, że mógł zebrać je na plecach zwykłą recepturką. – A może ogolić?
Jego agent utrzymywał, że Rodierre zatrzymał się w tym hotelu, więc jego brzytwa musiała leżeć zaledwie kilka pięter nad nami.
– Wystąpię tak – odparł, wzruszając ramionami. Jak to aktor. Mogłam to przecież przewidzieć. Strumień gości sunących do sali balowej rósł z każdą minutą: kobiety zachwycały elegancją, towarzyszący im mężczyźni mieli na sobie fraki i skórzane oksfordy lub lakierki.

 
Wesprzyj nas