Nowa powieść Anny Klary Majewskiej „Melanżeria” to historia trójki przyjaciół, których beztroskie i frywolne życie zakłóca tragedia. Do tej pory szafowali swoimi punktami w codziennej grze, pozwalali sobie na lekkomyślność, trwonienie szans, blichtr i życie ponad stan. Aż nastąpiło gorzkie otrzeźwienie.


MelanżeriaIza urodziła się na Podlasiu, matka wybrała jej imię na część Izabeli Łęckiej (tej filmowej, nie powieściowej) i oddała pod opiekę dziadkom, ojciec zapił się na śmierć. Przyrzekła sobie, że nie będzie harować na parówkową i swetry z lumpeksu – miała zostać lekarką, ale przerwała studia i jak wielu jej równolatków na początku transformacji pojechała szukać szczęścia w Warszawie.

Tam poznała Anitę, „placówkowe dziecko”. Anita od zawsze miała wszystko, a czego nie miała, potrafiła zdobyć. Nie musiała zabiegać o zainteresowanie mężczyzn, dobrze wyszła za mąż, co nie przeszkodziło jej w prowadzeniu bujnego życia pozamałżeńskiego. Podczas przygotowań do ślubu Anity i Jerzego dziewczyny poznają Tomka, wówczas wedding planera z wielkimi ambicjami, wokół którego ogniskuje się cała opowieść.

Tomek jest synem księgowej i milicjanta, co niezmiennie go dziwiło: jak to możliwe, że on – esteta i elegant – jest dzieckiem tak pospolitej pary. Plotki o jego orientacji pojawiły się już w szkole średniej, już wtedy ktoś napisał na ścianach w toalecie TOMEK TO PEDAŁ, i to była prawda, Tomek jest gejem.

Na kartach powieści jak w kalejdoskopie przewijają się kolejne epizody burzliwego życia trójki przyjaciół rozciągające się na przestrzeni czterdziestu lat. Akcja rozgrywa się w dwóch planach czasowych. W maju 2013 roku Tomek z niepokojącymi objawami trafia do szpitala. Kolejne etapy jego choroby a wreszcie walki o życie poznajemy z smsów wymienianych z Izą, która właśnie staje przed dylematem, czy przedstawić poznanego w Paryżu młodego, czarnoskórego kochanka matce.

Współczesne problemy bohaterów przeplatane są lapidarnymi, fotograficznymi wręcz wspomnieniami z ich życia. Krótkie, oznaczone datą epizody z dzieciństwa, młodości i dorosłości zbiegają się w chwili, gdy Tomek, Iza i Anita staną w cieniu nadchodzącej tragedii. Wyrywkowe elementy biografii, niemal pocztówkowe i nieostre wspomnienia – wakacje w wojskowym ośrodku nad morzem, krzywo przyszyta tarcza na szkolnym mundurku, kradzież chińskiej kolorowej gumki z piórnika koleżanki, inicjacje seksualne, pogoń za sukcesem, karierą i miłością – wszystko to tworzy pełną, dojrzałą opowieść o nieprzewidywalności życia i zaskakujących konsekwencjach ludzkich decyzji.

***

Melanżeria to imprezowo-towarzyska gra karciana, podczas której wyłania się prawdziwa gwiazda imprezy. Na początek każdy z graczy otrzymuje taką samą liczbę punktów, które podczas gry może jednak stracić. Wygrywa ten, któremu uda się do końca gry zachować najwięcej punktów – reszta graczy do końca imprezy musi spełniać jego zachcianki.

Moja książka jest jak pralinka z cierpkim nadzieniem. Szybko i przyjemnie rozpływa się w ustach, ale jednak smakuje gorzko. To opowieść o ludziach, którzy chcieli podbić świat, a ledwie dobili do „warszawki”. O pogoni za blichtrem i wygodnym życiem, o zmarnowanych szansach, kłamstwie i konfrontacji ze śmiercią. I o dwu wielkich tabu – seksualnej odmienności i „nieeleganckich” chorobach – sprawach, których nie da się ukrywać wiecznie.
– Anna Klara Majewska

Anna Klara Majewska – pisarka, dziennikarka i felietonistka, córka nieżyjącej już znanej fotografki, Zofii Nasierowskiej, i reżysera, Janusza Majewskiego. Autorka poradnika „Jak dobrze wyjść za mąż po czterdziestce” i „Sekretów” napisanych wspólnie z Hanną Bakułą i Anną Ibisz. W wieku trzydziestu pięciu lat wyprowadziła się z synem na Majorkę, gdzie spędziła ponad dwa lata. Efektem tego pobytu są dwie bestsellerowe powieści „Rok na Majorce” i „Powrót na Majorkę”, którymi zdobyła dużą popularność wśród czytelniczek.

Anna Klara Majewska
Melanżeria
Wydawnictwo Wielka LItera
Premiera: 28 września 2016

Melanżeria


Może ta nieprawdziwa historia wydarzyła się naprawdę. A może to prawdziwa historia, która wydarzyła się na niby.
(Wszelkie podobieństwo do postaci i zdarzeń jest przypadkowe).

18 kwietnia 2015 roku, Warszawa

Izuś, może pójdziemy do muzeum żydów polskich? Podobno jest super. Wstęp wolny, nie wydasz na mnie grosza, obiecuję! 😉

Z kim pójdziemy? Sami?

Najlepiej z jakimś przystojnym, młodym żydem… na przykład takim jak na focie 😉

To chcę!

🙂 Ja tez chce. Zadzwonię jak bede mógł. Lecę w miasto. CMOK

Lipiec 1972 roku, Łeba

Powietrze pachnie smażoną rybą i olejkiem do opalania, który sprzedają w kiosku przy plaży. Czasami pachnie watą cukrową albo oranżadą w plastikowych woreczkach, a jak spadnie deszcz, to mchem, grzybami, czarną kawą i perfumami Coty, którymi matka stara się zagłuszyć woń carmenów bez filtra. Tomi uwielbia te zapachy innego, niecodziennego świata, aromaty letnich wakacji w Łebie. Dlatego w czasie długiej podróży nad morze siedzi grzecznie między ciotką i matką, zjada kanapki z mortadelą, której nie znosi, popija słodką herbatą z żółtego termosu i udaje, że wcale nie musi tak często, jakby się wydawało, chodzić do toalety położonej niebezpiecznie na końcu wagonu.
Matka i ciotka zawsze trzymały się razem. W kieleckim sierocińcu Jadwisia i Basia zasypiały przytulone w jednym łóżku i marzyły o takich samych sukienkach z szerokimi falbanami. Potem skończyły to samo technikum, znalazły pracę w Iskrze i przez kilka lat wspólnie wynajmowały mieszkanie na Mostowej. Dopiero ślub Jadwigi i Zdzisława Morszczuka w 1966 roku zachwiał odwiecznym porządkiem świata. Jadwiga wyjechała do Warszawy za mężem, Barbara gniewała się jakiś czas, ale Zdzisław wynagradzał siostrom rozłąkę, jak tylko mógł. A jako pułkownik milicji mógł i wciąż może wiele. Już czwarty rok z rzędu załatwia dla nich wczasy w ośrodku wypoczynkowym, w domku z umywalką i widokiem na morze. To dla tego widoku Jadwiga dyskretnie wręcza enerdowskie pończochy albo majtki z nadrukiem „Montag-Sonntag” pani Bożenie z recepcji i odbiera klucze do ich ulubionej szesnastki. W tym magicznym momencie, mimo zmęczenia podróżą kobiety odzyskują siły, jakby duży klucz z drewnianym breloczkiem, na którym wypalono cyfrę 16, miał jakąś kosmiczną moc. Obydwie kruczoczarne i zwaliste, mimo że obarczone bagażem, zdają się unosić nad ziemią, gdy zmierzają asfaltową alejką do ostatniego w rzędzie domku. „Ich” domku. Na pamięć znają ten zgrzyt klucza w zamku i zapach wilgoci, który je za chwilę powita.
– Przynajmniej wiadomo, która gdzie śpi! – mówi ciotka Basia, kładąc walizkę na stojące pod oknem drewniane łóżko. – Jak ostatnio, ja tu, a wy, królewny, tam! – Pokazuje brodą na przykryty kocem w brązowo-pomarańczową kratę tapczan. Tomuś zaraz po nim skacze i kręci piruety.
– Tylko ostrożnie, żeby jakiej krzywdy nie było! – upomina matka. – Lepiej zobacz, co ci ciocia pięknego przywiozła! No, rozbieraj się, przymierzymy.
Dziecko posłusznie podnosi ręce i Jadwiga jednym mocnym ruchem ściąga z niego błękitny sweterek. Długie, ciemne loki natychmiast stroszą się naelektryzowane anilaną.
– Aua! Boli!
– No wkładaj! Jeszcze zapniemy guziczek z tyłu… Gotowe! Idź się przejrzyj, jak cudnie wyglądasz!
Tomuś podchodzi do szafy i spogląda w zaśniedziałe lustro, krzywo przyklejone na jej drzwiach. Pulchnymi rączkami wygładza falbany czerwonej sukienki.
– No widzisz, jak pięknie, Tomusinko moja ty kochana!
– Pięknie – przytakuje chłopiec.
– A teraz ciocia Basia zaplecie ci warkoczyki. Chodź, Tomusia, do mnie! Jaka ty śliczna jesteś!

Styczeń 1974 roku, Białystok

Kondukt żałobny liczy zaledwie kilka osób. Wojciech Stróżak miał małą rodzinę i paru kolegów z zakładów zbożowych, gdzie dorywczo pracował. Kumpel z parkowej ławki, na której Wojciech zamarzł w sylwestrową noc, na pogrzeb nie przyszedł. Pewnie znowu zapił albo najzwyczajniej bał się, że Halina Stróżak teraz mu nie daruje. Nieraz groziła, że go zabije, pokazywała pazury, a kiedyś nawet uderzyła go w twarz, gdy znowu przepili z Wojtkiem te jego marne osiem stówek. Halina jest zawzięta, od samego wesela latem 1970 roku, kiedy to z wielkim brzuchem szukała ślubnego po całych Kołpakach, na swojej ojcowiźnie. Ile to wstydu było! Szła wtedy w sukni z białego bistoru i w welonie sięgającym ramion, uczepionym na wysokim, tapirowanym koku, przez całą wieś, aż znalazła bydlaka w rowie, obrzyganego tak, że już na nic się jego garnitur by nie zdał. Zresztą na jaką okazję miałby go wkładać; pracy nie miał, dopiero co z wojska wyszedł, prawo jazdy jedynie co tam zrobił, a na gospodarstwo jakoś go nie ciągnęło. „Do miasta nam trzeba, na zakładach kierowców biorą, a i przydział na mieszkanie załatwią” – obiecywał Halinie, a ona też bardziej widziała siebie elegancką w kawiarni niż w gumiakach na polu.
Halina od trzech lat pracuje w pedecie na dziale AGD. Dobra fucha, zawsze dorobi sobie na deficytowych towarach. Starcza na życie, a jak coś zostanie, to rodzicom na wieś wysyła, gdzie wychowuje się jej córka Iza. Dała jej tak na imię, gdy zobaczyła w kinie piękną Tyszkiewicz, ale imię Beata nie wydało jej się tak wytworne jak Izabela, Izabela Łęcka.
Dziadkowie przywieźli Izę na pogrzeb. Dziewczynka szlocha i cała się trzęsie, aż matce serce się kraje. Ale Iza tylko z zimna dygoce. Nie lubi tych podlaskich mrozów, jakby nie z tego klimatu była. Nie rozumie, dlaczego musi tu stać, na wietrznym cmentarzu, czemu zabrali ją dziś rano z ciepłej chałupy i wieźli nysą sąsiada do miasta. Ojca przecież prawie nie znała, nigdy jej nie odwiedzał, a teraz patrzy, jak ciemna trumna zjeżdża do wykopanej w ziemi dziury, i poza zimnem nie czuje nic.

20 kwietnia 2015 roku

Heloł! Gdzieś Ty przepadł? Co z muzeum?

No heloł! Sorry, zabalowałem. PS. Na swoje usprawiedliwienie – z Żydem. No z tym, co ci zdjęcie wysłałem. NIEobrzezanym, więc nie wiem czy się liczy, he he :)))

Ładny chociaż? Uważałeś?

Oj ty znowu to samo! Nie musiałem uważać. Z dobrego domu był! Lekarskiego!

To co? Kiedy ślub? 🙂

Ślubu nie będzie. Nie był już dziewicą. Raczej dziwką. Coś mi się w bark stało, ale nie pamiętam co ;). Boli. Może sie gdzieś uderzyłem. tylko nie mów, że jestem hipochondrykiem

Bo jesteś! kiss

Wrzesień 1976 roku, Warszawa

Dochodzi ósma. Tomek, wypięty na cały świat pupą odzianą we włóczkowe spodenki, leży na łóżku i wali piąstkami w materac. Jego ostrzyżone na pazia ciemne loki są potargane, a twarz mokra od łez. Wczoraj, tak jak wszystkie dzieci z pierwszej B, kupił szkolną tarczę, którą pani kazała naszyć na lewy rękaw fartuszka. Długo wybierał najładniejszą, dokładnie przyciętą, z białymi gumowanymi literkami równo przyklejonymi do kawałka granatowego filcu. Różnie to przecież z tymi tarczami bywa. Widział nawet taką, gdzie syrence brakowało kawałka miecza! Kupiła ją gruba niechlujna dziewczynka, której Tomek nie lubił od pierwszego dnia szkoły, a teraz znielubił ją jeszcze bardziej. On starannie zapakował swoją idealną tarczę w bibułkę wyjętą z zeszytu, a wieczorem poprosił matkę, by przyszyła ją do jego niebieskiego stylonowego fartucha. Obiecała, że zrobi to po filmie, który właśnie leciał w telewizji, a Tomusia ma iść spać, bo już późno.
Rano Tomek szybko zakłada przygotowane wieczorem ubranie, w łazience ochlapuje twarz, myje zęby i czym prędzej leci do kuchni. Zapach śniadania roznosi się po całym mieszkaniu. Matka jak co dzień przygotowała mu posmarowaną twarożkiem waniliowym kajzerkę i kubek ciepłego kakao, z którego Tomek zawsze ostrożnie wyławia kożuch.
– Przyszyłaś? – pyta od progu, a oczy mu się przy tym iskrzą, jakby jakieś święta były, a nie zwykły czwartek.
Matka kiwa głową i pokazuje na wiszący na oparciu krzesła fartuszek.
Nie musi nawet podchodzić bliżej, nie musi go wcale zakładać, żeby zobaczyć, że tarcza przyszyta jest na rękawie krzywo, grubymi nićmi, w dodatku czarnymi, a nie granatowymi. Twarz Tomka natychmiast przybiera kolor barszczu, który pyka na kuchence.
– Nie pójdę w tym do szkoły! – krzyczy. – Zniszczyłaś mi tarczę! Nie lubię cię! Teraz będę musiał kupić nową!
Tomek dostaje gorączki i matka pozwala mu zostać w domu. Całuje go w rozgrzane czoło i ukradkiem wkłada fartuch do torebki. W drodze do pracy zostawi go u sąsiadki, która dorabia szyciem. Będzie gotowy na popołudnie.

Kwiecień 1979 roku, Białystok

Iza nie czeka, aż koleżanki ubiorą się w szatni, dziś wraca do domu sama. Nie będzie z nimi grała w gumę na podwórku ani wisiała na trzepaku. Teraz najważniejsze jest to, żeby nikt się nie poznał, żeby się nie wydało, żeby bezpiecznie dojść do bloku, wjechać windą na ósme piętro i zamknąć za sobą drzwi, a potem wreszcie wyjąć TO z tornistra.
Już od jakiegoś czasu miała te brzydkie myśli. Z kieszonkowego od matki wystarcza najwyżej na gumy balonówy raz w tygodniu, z których Iza wyjmuje historyjki, prasuje je przez szmatkę, a potem wkleja do dużego zeszytu. Każda dziewczynka w klasie ma taki zeszyt, a najładniejszy należy do Ewy, której rodzina z Ameryki przysyła najpiękniejsze podarki. A to kurteczkę z niebieskiego skaju podbitą białym futerkiem, a to podkolanówki z podobizną King Konga albo gumki do włosów zakończone kolorowymi kulkami. Iza musi wiązać swoje warkocze gumką recepturką i wstążką z metra. Zeszyt z naklejkami, który należy do Ewy, ma na okładce białego psa z rozwianymi uszami i jest bardzo zagraniczny. Zeszyt Izy był chropowaty, jakby zrobiony z makulatury, ale odkąd obłożyła go w plakat Abby wyjęty z gazety, „stał się cudny” – mówi matka. Iza jednak wolałaby zeszyt ze Snoopym.
Od dwóch lat Iza marzy o chińskim piórniku. Takim kolorowym, na przykład czerwonym, jaki ma Ewa, zamykanym na suwak. W środku musi mieć dużo przegródek, z jednej strony na flamastry i kredki, a z drugiej na długopisy, ołówki, krótką linijkę i temperówkę. A co najważniejsze – na pachnącą gumkę. Ostatecznie pogodziła się już z brakiem piórnika, ale nie mogła zrozumieć, czemu matka nie chce jej kupić chińskiej gumki. Nie mogły przecież być drogie, prawie każda dziewczynka w klasie taką ma. Tylko ona nie! A koleżanki chwaliły się coraz to nowymi kolorami: różowymi, wściekle zielonymi, żółtymi… Najrzadsze były niebieskie. Ewa ma je wszystkie. Iza zadowoliłaby się jedną, różową. Ewa pozwala jej czasem pobawić się taką gumką, powąchać, a raz nawet coś zezwoliła nią zetrzeć w zeszycie. Iza nie chce nadużywać jej uprzejmości, więc na ogół tylko gumki wącha. Uwielbia ten zapach, taki słodki, aż chciałoby się ugryźć. No ale tego przecież nie zrobi! Wystarczy, że Ewa nakrzyczała kiedyś: „Tylko mi jej całej nie wywąchaj, głupia!”.
Dziś nie wytrzymała i zrobiła to. A teraz zamknięta w łazience otwiera swój tornister i słyszy, jak wali jej serduszko. Z samego dna wyjmuje tę cudną pachnącą gumkę. Ogląda ją uważnie, z każdej strony, gładz palcami, wącha i zaciąga się wspaniałym zapachem coraz głębiej, jakby to były leśne fiołki. Odsuwa ją od nosa, otwiera usta i wbija w nią zęby. Gumka smakuje paskudnie. Iza pluje pogryzionymi kawałkami i zaczyna płakać. Takiej już nie odda. Teraz wszyscy ją będą mieli za złodziejkę.

24 kwietnia 2015 roku, Warszawa

Sorry, ze nie odbieram. Dziwnie się czuje. odezwe sie, pa

Koniecznie! Martwię się o Ciebie! Może masz tym razem migrenę po botoksie albo wrastającego tipsa. Hehe. Lofju :-*

Lofju też!

Maj 1984 roku, Warszawa

Tomek z dalekiego Bemowa dojeżdża do liceum w Śródmieściu. Nie lubi tych długich dojazdów, najpierw zatłoczonym autobusem, a potem jeszcze parę przystanków tramwajem. Nie lubi ludzi, których tam widuje, ich zmęczonych szarych twarzy, niemodnych ubrań, niedomytych pach. W czasopismach, które ojciec przywozi matce do pooglądania, świat jest dużo piękniejszy i bardziej kolorowy. Tomek chce być nieskazitelny jak bohaterowie „Burdy” i „Bravo”, idealny jak chłopcy z reklamy fanty i coli o smaku cherry. Rano długo dobiera ubranie, prasuje spodnie w kant, a ze swojej stalowoszarej marynarki, przerobionej z ojcowskiego munduru, jest szczególnie dumny. Noszona z białym podkoszulkiem i dżinsami z Pewexu dodaje mu zachodniego szyku i męskości. Dziewczyny za nim szaleją, ale on wybrał Alinę, najmniej z nich wszystkich atrakcyjną, za to równie światową jak on. Jej ojciec pracuje w MSZ-ecie i przywozi jej zagraniczne ciuchy, o których inne dziewczyny mogą tylko pomarzyć. To niezwykle elegancki mężczyzna, przystojny, w południowym typie, i Tomek za każdym razem, gdy odwiedza Alinę w jej domu na Żoliborzu, nie może się na niego napatrzeć. Opowiada o nim rodzicom, ale staremu Morszczukowi wcale się to nie podoba. „Pewnie cybuch, skoro taką fuchę podłapał. Żydy co najlepsze między swoich rozdają!” – ucina.
Któregoś dnia nie idą do szkoły, bo tylko wtedy mogą być naprawdę sami, bez rodziców za ścianą, bez ściszania muzyki i głosu w jego małym pokoiku, bez ciągłego spoglądania na drzwi, czy za ich matową szybą nie pojawi się cień matki. To wszystko przeszkadzało Alinie, ale jemu nie. Wręcz przeciwnie – Tomkowi dawało to przyjemne poczucie bezpieczeństwa. Nie chciał „dowodów miłości” ani „pójścia na całość”, czym przechwalali się koledzy po lekcjach. Jemu nadal wystarczałyby pocałunki, czasem odważniejsze pieszczoty, kiedy zamykał oczy i pozwalał, żeby go dotykała, a sam gładził tylko jej drobne jak kwiatowe pączki piersi.
Ale zgodził się w końcu i teraz stoi pod prysznicem i zmywa z siebie Alinę. Długo się namydla, a jednak wciąż mu się wydaje, że ciało ma brudne i lepkie od ślimaczej wydzieliny. Zużył już pół butelki zagranicznego płynu Fa o zapachu zielonego jabłuszka. Matka się wścieknie, że tyle na raz poszło. Trudno, musiał się umyć. Musiał też zrobić to, o co Ala od dawna go prosiła. Trochę dlatego, że już wypadało po roku chodzenia, a trochę dlatego, że był ciekaw.
Nie, w ogóle mu się to nie podobało. Dziewczyny są tam wstrętne.
Zrywa z Aliną następnego dnia na dużej przerwie. Kocha ją, więc mówi jej prawdę. To wcale nie chodzi o nią, to jego wina przecież. Przeprasza i proponuje przyjaźń, ale ona krzyczy i pluje mu w twarz. Biegnie do swych koleżanek. Stoją w zwartym kółeczku, chichoczą, zasłaniając sobie usta dłońmi, a Tomek czuje ich spojrzenia. Wymyka się do domu i zjada kilka surowych ziemniaków, żeby dostać gorączki. Niewiele to pomaga, ale Tomek i tak choruje długo, choć lekarz nie umie postawić diagnozy. W szkolnym kiblu nad pisuarami ktoś maże: TOMEK TO PEDAŁ I RZYD. Dyrektor każe chłopakom szorować ścianę po lekcjach. Ale czarny flamaster wżarł się w tynk i kilka liter zostaje tam już na zawsze.

Listopad 1988 roku, Warszawa

Tego popołudnia zacina deszcz z pierwszym śniegiem. One biegną przez dziedziniec uniwersytetu, przyciskając do siebie teczki. Na przystanku przy Krakowskim ludzie tłoczą się ściśnięci jak szproty, parasolami zasłaniając się od samochodów, które rozbryzgują ciemne kałuże. One próbują wepchać się pod zadaszenie, ale nadjeżdża autobus i tłum rusza w jego kierunku. Wszyscy przepychają się, potrącają, lecą na złamanie karku, z teczki blondynki w czarnym trenczu wypadają podręczniki i lądują w błocie.
– Merde! – krzyczy. – Mam tego dosyć! Kurwa, dosyć!
Jej koleżanka o urodzie pryszczatego kaczątka nachyla się na książkami i szybko zbiera je z chodnika. Próbuje wytrzeć je rękawem ortalionowej kurtki, ale tylko rozmazuje na nich brud. Blondynka wyrywa jej książki z rąk, rzuca z powrotem na ziemię i z furią masakruje je obcasami swoich wyglansowanych oficerek.
– W dupie je mam! Nie będę zbierać tego syfu z tej syfiastej ulicy, i już! – wrzeszczy, aż ludzie odwracają głowy.
Gdy książki przypominają już tylko papier mâché, brzydula bierze ją pod ramię i mówi:
– Pechowy dziś dzień, Anitka, chodźmy lepiej na kawę!
Przechodzą na drugą stronę ulicy i pod arkadami Domu bez Kantów biegną do Europejskiego. Często wpadają tam na kawę z prawdziwego ekspresu i na tort hiszpański. Anita zawsze stawia. Lubi to miejsce, odnalazła tu namiastkę świata, za którym tęskni. Świata ładnie ubranych kobiet, zapachu amerykańskich papierosów, francuskich perfum, no i prawdziwych facetów, którzy nie obracają każdej złotówki, nim zamówią w Harendzie czarną oolong na smyczy. Odkąd dokłada do rachunku jednodolarowe banknoty, zawsze znajduje się dla niej najlepszy stolik przy oknie, a paczkę marlboro podają jej na firmowym talerzyku. Inni muszą chodzić po papierosy do szatniarza, ale nie ona, nie Anita – królowa kawiarni Europejska.
Dobiegają do rogu i jeszcze tylko mały placyk dzieli je od hotelu. Jak zawsze pełen jest samochodów, na które Anita patrzy z przyjemnością. Mercedesy, beemki, ostatecznie ople, a nie jakieś żałosne fiaty czy wartburgi. Tylko prychnęła, gdy ojciec chciał jej kupić w Baltonie malucha. Więc teraz jeździ autobusem. W Bengazi woził ich Dino, Filipińczyk, kierowca przydzielony inżynierowi z Polski. W Bengazi zawsze świeciło słońce, a pomarańcze rosły w ogródku. W Bengazi to było życie!
Przeciskają się między ciasno zaparkowanymi autami. Drzwi srebrnego audi otwierają się i uderzają ją w nogę.
– Kurwa! – krzyczy. – Ja to mam dzisiaj szczęście!
– Taka piękna dama i takie słowa! – Z auta wychyla się szpakowaty mężczyzna. Anita szybko zauważa jego porządną jesionkę i dobry zegarek, który wysuwa się z mankietu białej koszuli. Ich spojrzenia przez chwilę się krzyżują. – Przepraszam, nie widziałem pani. Taki deszcz… Halo, proszę pani!
Ale Anita nie słucha, tylko już biegnie dalej. Gdy potem w hotelowej szatni poprawia fryzurę i widzi w lustrze jego odbicie za swoimi plecami, uśmiecha się. Do siebie. Brawo, bambina! Jest twój!

 
Wesprzyj nas