Życie w obozie koncentracyjnym, do którego autorka trafiła, mając kilkanaście lat, stanowi jedynie tło opowieści o powrocie do wolności i życia. To długa rozmowa z ojcem, który tam zginął, list pisany po wielu latach do jedynego człowieka, który potrafiłby zrozumieć.


I nie wróciłeś...“Może trudno ci będzie w to uwierzyć, ale mimo tego, co nas spotkało, byłam osobą pogodną. Pogodną w ten nasz specyficzny sposób – żeby zemścić się za to, że jestem smutna i jednak się śmiać. Ale się zmieniam. To nie gorycz, nie stałam się zgorzkniała. Jest po prostu tak, jakby już mnie tu nie było. Słucham radia, wiadomości, wiem, co się dzieje, i coraz częściej ogarnia mnie strach. Nie znajduję w tym wszystkim swojego miejsca”.

Wzbudzająca wiele kontrowersji francuska dziennikarka w nietypowy sposób dołącza do grona piszących o obozach koncentracyjnych.

To nie jest relacja z miejsca, w którym trzeba było staczać walkę o każdą chwilę życia, ale opowieść o niemożliwym powrocie do świata, który stał się obcy i nieprzychylny, o tęsknocie za tymi, którym niczego nie trzeba by tłumaczyć. O życiu na zawsze naznaczonym tragedią.

Marceline Loridan-Ivens – dziennikarka, działaczka polityczna, reżyserka, urodzona w Polsce w rodzinie żydowskiego pochodzenia, w 1919 roku wyemigrowała do Francji. Podczas II wojny świtowej wraz z ojcem bierze czynny udział w walce przeciwko hitlerowskim Niemcom. Zostaje schwytana i uwięziona w obozie koncencentracyjnym, z którego zostaje uwolniona dopiero w maju w 1945 roku.

Judith Perrignon jest dziennikarką, pisarką i eseistką.

Marceline Loridan-Ivens, Judith Perrignon
I nie wróciłeś…
Przekład: Krystyna Szeżyńska
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 22 września 2016

I nie wróciłeś…


Może trudno ci będzie w to uwierzyć, ale mimo tego, co nas spotkało, byłam osobą pogodną. Pogodną w ten nasz specyficzny sposób – żeby zemścić się za to, że jestem smutna, i jednak się śmiać. Ale się zmieniam. To nie gorycz, nie stałam się zgorzkniała. Jest po prostu tak, jakby już mnie tu nie było. Słucham radia, wiadomości, wiem, co się dzieje, i coraz częściej ogarnia mnie strach. Nie znajduję w tym wszystkim swojego miejsca. Może winne jest pogodzenie się z faktem, że kiedyś trzeba odejść, a może kwestia pragnień. Zwalniam. Wtedy myślę o tobie. Widzę ten liścik, który mi tam przekazałeś, ten skrawek wyświechtanego papieru, rozdarty z boku, prawie kwadratowy. Widzę twoje pochylone w prawo pismo i cztery czy pięć zdań, których nie pamiętam.
Jestem tylko pewna, że w pierwszej linijce napisałeś „Moja kochana córeczko”, a w ostatniej widniał twój podpis „Shloïme”. Nie przypominam sobie, co było między tymi dwoma wersami. Szperam w pamięci, jednak nie mogę sobie przypomnieć. Szperam, ale to jest jak czarna dziura, do której nie chcę wpaść. Dlatego skupiam się na innych pytaniach: jak zdobyłeś ten kawałek papieru i ołówek? Co obiecałeś człowiekowi, który przyniósł mi list? Mogłoby się wydawać, że dziś nie ma to już żadnego znaczenia, jednak ta złożona na czworo kartka, twój charakter pisma, każdy krok mężczyzny, który przyszedł do mnie od ciebie, dowodziły wtedy, że jeszcze wegetujemy. Dlaczego nie mogę sobie przypomnieć, co napisałeś? Został mi tylko Shloïme i jego kochana córeczka. Zostali razem wywiezieni. Ty do Auschwitz, ja do Birkenau.
Odtąd historia połączyła ich zwykłym myślnikiem.
Auschwitz-Birkenau. Niektórzy mówią po prostu Auschwitz, przywołując ten wielki obóz zagłady Trzeciej Rzeszy. Czas zaciera to, co nas dzieliło, wszystko zniekształca. Auschwitz przylegało do miasteczka. Birkenau założono na wsi. Tylko kiedy się wyszło przez szeroką bramę, idąc ze swoim komandem do pracy, można było zobaczyć ten drugi obóz. Mężczyźni z Auschwitz spoglądali w naszym kierunku, myśląc, że gdzieś tam zniknęły ich żony, siostry, córki – tam gdzie sami skończą w komorze gazowej. A ja wypatrywałam ciebie, zastanawiając się, czy to obóz, czy raczej miasto. Czy trafił do gazu? Czy jeszcze żyje? Dzieliło nas pole, baraki, wieże strażnicze, zasieki z drutu kolczastego, krematoria, ale przede wszystkim ta nieznośna niepewność, ta obawa o los, jaki spotkał to drugie z nas. Zupełnie jakby dzieliły nas tysiące kilometrów. W książkach piszą, że to tylko trzy kilometry.
Więźniów, którzy mogli przemieszczać się z obozu do obozu, było bardzo niewielu. On był elektrykiem, wymieniał nieliczne żarówki w ponurych barakach. Pojawił się któregoś wieczoru. A może przyszedł w niedzielne popołudnie. Tak czy inaczej, byłam, kiedy zajrzał do baraku; usłyszałam swoje nazwisko, Rozenberg! Wszedł i zapytał o Marceline. „To ja”, odpowiedziałam bez wahania. Podał mi karteczkę, mówiąc: „To wiadomość od twojego ojca”.
Mieliśmy tylko kilka sekund, już za samą rozmowę mogli nas zabić. A ja nie miałam ci jak odpowiedzieć – nie miałam ani papieru, ani ołówka, moje życie zostało odarte z rzeczy, które usypały się w góry w halach, gdzie pracowaliśmy; te rzeczy należały do zmarłych, a my byliśmy niewolnikami, nie posiadaliśmy niczego oprócz łyżki wsuniętej w szew, do kieszeni, za szelkę albo za pasek zrobiony z kawałka materiału oderwanego z dołu ubrania, albo z jakiegoś znalezionego na ziemi sznurka, którym można było przywiązać miskę. Dlatego wtedy wyjęłam złotą monetę, którą ukradłam, segregując ubrania. Znalazłam ją w zaszewce, ukrytą jak skarb biedaka, owinęłam w skrawek materiału, nie wiedziałam, co z nią zrobić, gdzie ją schować ani jak wymienić ją na obozowym czarnym rynku. Podałam ją elektrykowi, chciałam, żeby ci ją dał, bałam się, że ją ukradnie, bo w obozie wszyscy kradli, a w baraku raz po raz słyszało się krzyk: „Ukradli mi chleb!”, więc wydukałam w mieszaninie jidysz i niemieckiego, której nauczyłam się w obozie, że jeśliby chciał zatrzymać ją dla siebie, to proszę, żeby oddał ci połowę. Dostałeś ją? Już nigdy się tego nie dowiem. Jestem pewna, że przeczytałam twój liścik, kiedy tylko do mnie dotarł. Nikomu go nie pokazałam, ale mówiłam współwięźniarkom: „Ojciec do mnie napisał”.
Wtedy w uszach dźwięczały mi inne twoje słowa. Zagłuszały wszystko. Wypowiedziałeś je w Drancy, kiedy nie wiedzieliśmy jeszcze, dokąd zmierzamy. Powtarzaliśmy sobie jak wszyscy inni, że jedziemy do Pitchipoi, bo to słowo oznacza w jidysz nieznany cel i miło brzmi w uszach dzieci. Pamiętam, że powtarzały je, mówiąc o odjeżdżających pociągach. Jadą do Pitchipoi, mówiły, z namaszczeniem powtarzając to, co szepnęli im uspokajająco dorośli.
Ale ja nie byłam już dzieckiem. Byłam, jak się to mówi, duża. Zmieniłam wystrój swojego pokoju w zamku, skończyłam z marzeniami, pozbyłam się zabawek, narysowałam na ścianie krzyż lotaryński, a nad błękitnym biurkiem zawiesiłam portrety generałów z czasów pierwszej wojny światowej – Hoche’a, Focha, Joffre’a, porzucone przez dawnego właściciela na strychu. Pamiętasz? Dyrektorka szkoły w Orange wezwała cię z mojego powodu! Znalazła mój pamiętnik zapełniony mnóstwem plotek na temat wychowawczyni i niektórych profesorów i zarzutów wobec nich, ale przede wszystkim aż kipiący od gaullistowskich poglądów. „Pańska córka stanie przed komisją dyscyplinarną, lepiej będzie, jeżeli sam zabierze ją pan ze szkoły”, poradziła ci, chcąc nas chronić. I oddała ci mój pamiętnik. Podejrzewam, że ty też go przeczytałeś i dowiedziałeś się, że zakochałam się w pewnym chłopcu. Spotykałam go w autobusie, którym jeździliśmy po szkole do Bollène. Co tydzień oddawałam mu kartki na chleb, a on rewanżował mi się, odrabiając za mnie lekcje z matematyki. Nie był Żydem. Nie odezwałeś się do mnie ani słowem przez dwa miesiące. Osiągnęliśmy etap, na którym dochodzi do konfliktu między ojcem a piętnastoletnią córką.
Dlatego w Drancy doskonale zdawałeś sobie sprawę, że nie umykają mi wasze poważne miny, kiedy rozmawiacie w gronie mężczyzn na dziedzińcu, zjednoczeni w tym szepcie, we wspólnym przeczuciu, że pociągi jadą daleko na wschód, do krain, z których uciekliście. Mówiłam ci: „Będziemy tam pracowali, a w niedzielę będziemy się spotykać”. Kiedyś odparłeś: „Ty może stamtąd wrócisz, bo jesteś młoda, ja już nie wrócę”. Ta przepowiednia tak brutalnie i tak nieodwracalnie wżarła się w moją świadomość, jak zrobiony kilka tygodni później tatuaż 78750 na skórze lewego przedramienia. I wbrew mnie stała się moją nieprzyjazną towarzyszką. Czasami się jej chwytałam, podobały mi się te pierwsze słowa, gdy kolejno odchodziły moje przyjaciółki i te, z którymi się nie zaprzyjaźniłam. Potem odpychałam ją od siebie, nie mogąc znieść tego „ja już nie wrócę”, które cię skazywało, rozdzielało nas, wydawało się składać twoje życie w ofierze w zamian za moje. Ja jeszcze żyłam, a ty?
Aż nadszedł ten dzień, kiedy się na siebie natknęliśmy. Moje komando opuściło wtedy teren obozu, żeby tłuc kamienie, ciągnąć wagoniki i kopać rowy przy nowej drodze do krematorium numer 5; szliśmy, jak zawsze, piątkami, wracając do obozu, było po szóstej wieczorem. Wiesz, że ta chwila nie należy wyłącznie do nas? Że wpisała się we wspomnienia i ożyła w książkach tych, którzy byli jej świadkami i przeżyli? Bo wszystkie marzenia o odnalezieniu najbliższych nagle rozbudziły się w tej fabryce śmierci, wszystkie ciała tych, którzy jeszcze trzymali się na nogach, zadrżały, gdy się ujrzeliśmy, wyszliśmy z szeregu i zaczęliśmy biec ku sobie. Padłam ci w ramiona, wtuliłam się w nie całą sobą, twoja przepowiednia była fałszywa, żyłeś. Mogli uznać cię za nieprzydatnego tuż po przyjeździe, miałeś nieco ponad czterdzieści lat, paskudną przepuklinę pachwinową, przez którą musiałeś nosić pas, długą bliznę na kciuku zranionym kiedyś w fabryce, ale okazałeś się dość silny, żeby można było zrobić z ciebie niewolnika, tak samo jak ze mnie. Twoją rolą było żyć, a nie umrzeć. Czułam się taka szczęśliwa, że cię widzę!
Odzyskaliśmy zmysły i dotyk kochanego ciała, na tę chwilę, za którą przyszło nam drogo zapłacić. Ale to nic, skoro przerwała choć na kilka bezcennych sekund twardy scenariusz, jaki dla nas napisano. Esesman uderzył mnie i wyzwał od kurew, bo kobiety nie mogły kontaktować się z mężczyznami. „To moja córka!”, krzyczałeś, jeszcze mnie podtrzymując. Shloïme i jego ukochana córeczka. Oboje wciąż żyliśmy. Twoje rozumowanie okazało się błędne, wiek niczego nie przesądzał, w obozie nie istniała żadna logika, liczyła się wyłącznie ich obsesja liczb, a umierało się albo natychmiast, albo trochę później, stamtąd się już nie wychodziło. Zdążyłam tylko podać ci numer mojego baraku: „Jestem w 27B”.
Zemdlałam pod razami esesmana, a kiedy odzyskałam przytomność, ciebie już nie było, ale w ręce miałam pomidora i cebulę, które dyskretnie mi w nią wsunąłeś. To musiał być twój obiad… Natychmiast schowałam te skarby. Jak to możliwe? Pomidor i cebula. Te dwa warzywa ukryte pod ubraniem przywracały właściwy ład – znów byłam dzieckiem, a ty ojcem, opiekunem, obrońcą, żywicielem, cieniem tego przedsiębiorcy, który produkował trykotaże w fabryce w Nancy, cieniem tego trochę szalonego mężczyzny, który kupił dla nas wszystkich mały zamek na południu Francji, w Bollène, i pewnego dnia, robiąc tajemniczą minę, zawiózł mnie tam konnym powozikiem. Tak bardzo cieszyłeś się z tej niespodzianki, że zapytałeś: „Marceline, czego pragniesz najbardziej na świecie?”.
Następnego dnia nasze komanda znowu się mijały. Ale nie odważyliśmy się ruszyć z miejsca. Widziałam cię z daleka. A więc byłeś tu, tak blisko mnie, wychudzony, pływający w pasiaku, a jednak wciąż obdarzony czarodziejską mocą, która sprawiała, że wytrzeszczałam oczy ze zdumienia. Jak zdobyłeś tego pomidora i cebulę, które wprawiły w zachwyt mój żołądek i żołądek mojej przyjaciółki? Dawali nam tylko brunatną wodę z rana, a ja zostawiałam sobie jej część, żeby się trochę umyć, potem w południe zupę i porcję chleba wieczorem, a do tego raz w tygodniu albo szary plasterek czegoś, co miało być kiełbasą, albo łyżeczkę do kawy powideł buraczanych, albo kawałek margaryny – tyle, żeby posmarować cieniutko dwa plasterki chleba.
Skąd wziąłeś papier, żeby do mnie napisać? Nie mieliśmy nawet czym się podetrzeć w latrynie, więc darłam na kawałeczki poplamione męskie kalesony, które rzucili mi w twarz po przyjeździe do obozu, i cieszyłam się, że je skracam, a równocześnie mogę się nimi podetrzeć. Tak bardzo wstydziłam się w nich chodzić! Nie mam pojęcia, ile czasu minęło od tego pierwszego sygnału do drugiego, ale to były ostatnie znaki od ciebie. Wydaje mi się, że upłynęły całe miesiące. A może nie. Zapamiętałeś numer mojego baraku, pierwszego w rzędzie najbliżej krematorium, i przysłałeś mi wiadomość.
Ale nie podpisałeś jej „tata”, tylko imieniem, i to w jidysz – Shloïme, chociaż we Francji przybrałeś imię Salomon. Znów znalazłeś się na tej ziemi, gdzie przyszedłeś na świat i skąd przepędzano Żydów, nie czekając na nazistów, i zapewne zapragnąłeś potwierdzić swoją tożsamość, swoje żydowskie pochodzenie – właśnie tu, w świecie, w którym sprowadzono nas do roli Stücke, sztuk. Być może odnalazłeś nawet krewnych – kuzynów z Polski, którzy trafili do obozu. To oni tak cię nazywali – Shloïme. Jeszcze dziś, kiedy słyszę, jak ktoś mówi „tata”, podskakuję, chociaż minęło już siedemdziesiąt pięć lat, chociaż mówi to ktoś, kogo nie znam. To słowo tak wcześnie zniknęło z mojego życia, że sprawia mi ból i mogę je wyszeptać tylko w głębi ducha, nigdy nie wypowiadając go na głos. Nie mogę go również napisać.
W tamtym liście prawdopodobnie prosiłeś, żebym żyła, żebym wytrwała. To byłoby naturalne, bo takie słowa podpowiadał instynkt – jedyne, czym mogą się kierować rozsądni ludzie, którzy nie widzą przed sobą jutra. Prawdopodobnie użyłeś tych czasowników w trybie rozkazującym. A ja prawdopodobnie nie uwierzyłam w to, co napisałeś. Nie tak jak w pomidora i cebulę. Bo słowa nas opuściły. Byliśmy głodni. Wokół trwała rzeź. Zapomniałam nawet twarz mamy. A może twój liścik zalał mnie nagle nadmiarem ciepła i serdeczności, nadmiarem miłości, połknęłam więc te słowa zaraz po przeczytaniu, jak maszyna, którą dręczy głód i pragnienie. A potem je wymazałam. Gdybym za dużo o nich myślała, dopuściłabym do siebie tęsknotę, a ta czyni człowieka bezbronnym, budzi wspomnienia, osłabia i zabija. W życiu, tym prawdziwym, także się zapomina, gubi się gdzieś wiele faktów i wrażeń, dokonuje się ich selekcji, zawierza się uczuciom.
Tam było odwrotnie – najpierw zatracało się miłość i wrażliwość. Człowiek popadał w wewnętrzną hibernację, żeby nie umrzeć. Dobrze wiesz, że tam dusza zastygała, że przyszłość oznaczała pięć najbliższych minut, że zatracało się świadomość samego siebie. Nigdy nie wzywałam cię na pomoc. A kiedy o tobie myślałam, stawałeś mi przed oczyma prowadzony przez mojego małego, czteroletniego braciszka, którego imienia już nie pamiętałam.
Michel… Przed naszym aresztowaniem nie odstępował cię ani na krok, dokądkolwiek szedłeś, albo niosłeś go na rękach, albo prowadziłeś, drepczącego obok ciebie, z rączką w twojej ręce, jakby się bał, że się zgubi. Być może w jakiejś mierze próbowałam się ukryć za tym malcem. W ten sposób usiłowałam cię przywołać. Byłam twoją ukochaną córeczką. Bo mając piętnaście lat, wciąż jest się jeszcze córeczką tatusia. Jest się nią zawsze, bez względu na wiek. Miałam tak mało czasu, żeby zgromadzić zapasy ojcowskiego uczucia.
Z mojego baraku widywałam dzieci idące drogą, która prowadziła do komór gazowych. Przypominam sobie pewną dziewczynkę, która kurczowo trzymała się swojej lalki. Miała zagubione spojrzenie, a za sobą prawdopodobnie długie miesiące życia w strachu tropionego zwierzęcia. Teraz w dodatku rozdzielili ją z rodzicami, wkrótce mieli zedrzeć z niej nawet ubranie. Już wyglądała jak ta bezwładna lalka. Patrzyłam na nią. Wiedziałam, że ta mała dziewczynka ma w głowie mętlik, że jest przerażona, ale w jej małej rączce, która kurczowo trzymała lalkę, jest determinacja. Przecież nie tak dawno – kilka lat wcześniej – to ja szłam z walizką, w której miałam kostium kąpielowy i pudełeczko z moimi skarbami.
W tym liście napisałeś na pewno, że jeszcze jesteś, i to całkiem niedaleko. I na pewno zapewniałeś mnie, że koniec wojny jest coraz bliższy, tak jak nasze oswobodzenie. Kiedy to było, kiedy mogłam dostać ten list? Latem czterdziestego czwartego? A może trochę później? Wiedzieliśmy już o desancie i o walkach. Wieści docierały do obozu z ostatnimi transportami. Za każdym razem któraś z nas próbowała przekraść się do Lager A, między nowo przybyłe odbywające jeszcze kwarantannę, zawieszone między gazem a przymusową pracą. Szukałyśmy tam znajomych twarzy. Wracałyśmy zawsze z wiadomościami. Tak dowiedziałyśmy się o wyzwoleniu Paryża i o tym, że dywizje generała Leclerca defilowały po Champs-Élysées. Nazajutrz odśpiewałyśmy po cichu, a cappella, Marsyliankę, przechodząc przed naszą orkiestrą, która rano i wieczorem grała marsze wojskowe albo muzykę klasyczną, towarzysząc w ten sposób komandom ruszającym do pracy i wracającym do obozu. Ale to był tylko epizod, wieść ze świata, do którego już nie należeliśmy. Nam wciąż groziła komora gazowa. Wszyscy staliśmy nad przepaścią. Żyliśmy już tylko teraźniejszością, myśląc o najbliższych minutach. Nic nie było w stanie rozbudzić w nas nadziei. Bo nadzieja umarła.

 
Wesprzyj nas