Satyra Martina Amisa na angielski hedonizm i konsumpcjonizm lat siedemdziesiątych, utrzymana w poetyce czarnego humoru.


Martwe dzieciGrupa młodych ludzi zbiera się w rezydencji pod Londynem, by spędzić weekend na narkotyczno-alkoholowej orgii. Jeszcze nie wiedzą, że jeden z nich – w imię formy sztuki wyrażającej się w czystym, niemającym żadnego uzasadnienia geście – szykuje im coś naprawdę specjalnego…

Martin Amis zaliczany jest przez magazyn „Times” do grona największych powojennych pisarzy brytyjskich. Dwukrotnie nominowany do Nagrody Bookera. Jest uważany za niekwestionowanego mistrza „nowej nieprzyjemności”. Sam pozostając pod wpływem Bellowa, Nabokova i Joyce’a, a także swojego ojca, Kingsleya Amisa, zainspirował nowe pokolenie pisarzy, w tym Zadie Smith. Krytycy dostrzegli u niego „zatrważająco kompulsywną obrazowość stylu”, tak charakterystycznego, że „amisowość Amisa widać w każdym jego dziele, jeszcze przed pojawieniem się pierwszej kropki”. Jest m.in. autorem opublikowanych przez REBIS: “Sukcesu”, “Martwych dzieci” i “Lionela Asbo”.

Martin Amis
Martwe dzieci
Przekład: Zbigniew Batko
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 20 września 2016

Martwe dzieci


Od autora
Wszystkie postacie i sytuacje w tej powieści, a także większość szczegółów technicznych, medycznych i psychologicznych to wytwór wyobraźni autora. Dewiza, jaka mi przyświecała, brzmi: Może nie wiem wszystkiego, ale wiem, co lubię.
Londyn, wrzesień 1974
M.A

CZĘŚĆ PIERWSZA
PIĄTEK

I Wejdźmy

Sypialń było pięć.
W głównej, najbardziej okazałej, Giles Coldstream, przyciskając obie dłonie do ust, pełznął na czworakach w poszukiwaniu telefonu. Poskręcany zielony sznur zaprowadził go w końcu do stosu pustych butelek po dżinie, leżących pod biurkiem. Przyciskając wciąż lewą dłoń do ust, Giles pociągnął za kabel, przykucnął niezdarnie i wybrał dwucyfrowy numer.
– Proszę z doktorem Wallmanem. Prędko. Z panem doktorem Geraldem Wall…
Nie skończył jeszcze mówić, gdy ząb kształtu i koloru surowej frytki ześliznął mu się po języku i spadając, zadzwonił o bakelitową słuchawkę.– Proszę się pośpieszyć.
– Z jakim pan chciał numerem? – zapytał kobiecy głos.
– Bardzo panią proszę. Jestem… wszyscy sobie po…
Zęby, niczym paciorki z rozerwanego naszyjnika albo klawisze roztrzaskanego pianina, sypnęły się kaskadą z jego ust.
– Z jakim pan chciał numerem? – powtórzył głos.
Giles rzucił słuchawkę. Jego palce gmerały gorączkowo w ustach; usiłował zatrzymać zęby, wetknąć je z powrotem na miejsce. Twarz lśniła mu od łez, krwawa banieczka śliny wzbierała w kąciku ust.– Moje zęby – wybełkotał. – Niech mi ktoś pomoże, błagam. Wszyscy sobie poszli.
Sypialnia po przeciwnej stronie korytarza nie była może tak imponująca jak sypialnia Gilesa, ale przestronna, dobrze wyposażona, z całkiem przyjemnym widokiem na wiejską drogę i łagodnie falującą linię wzgórz w oddali. W niszy utworzonej przez trzy wykuszowe okna siedział przy stole jasnowłosy, szczupły sir Quentin Villiers w mokasynach z wężowej skóry. Okrywał go klosz chłodnego, przymglonego kurzem światła z kreślarskiej lampy, które rzucało na ściany za jego plecami smoliście czarne cienie, przysłaniające nagie ciało kobiety śpiącej na łóżku. Na jego złocistych udach spoczywała niczym w gnieździe Le neveu de Rameau Diderota. Quentin zamknął książkę, zgasił papierosa i wziął białą tabletkę z pudełeczka leżącego na stole. Podrzucił ją i odchylił głowę do tyłu, tak żeby jasny krążek wpadł mu prosto do ust. Potem odczekał chwilę, aż ślina spłucze gorzkawy posmak z języka.
Quentin Villiers wstał od stołu. Przez częściowo zasłonięte okno popatrzył na drogę szarzejącą w ciszy przedświtu. Jego odbicie w szybie – jasna plama falujących włosów, wąskie usta, nienaturalnie wielkie i błyszczące zielone oczy – rozmywało się z wolna. Kiedy zgasił lampę, odniósł wrażenie, jakby w pokoju nieco pojaśniało.
– Kochanie. Obudź się, kochanie – powiedział, masując plecy żony, żeby oprzytomniała. – To ja, Quentin… To ja.
Celia Villiers poruszyła się, zamrugała i napięcie znikło z jej twarzy – rozpoznała go. Quentin ostrożnie odwinął prześcieradło i przez chwilę przyglądał się z szacunkiem piersiom żony, pieszcząc jednocześnie jej szyję opuszkami niewidocznych palców.
– Kocham cię – szepnął.
– Dziękuję ci. Ja też cię kocham.
Po kilku minutach Quentin położył się na wznak obok Celii. Jej głowa z kasztanową grzywą włosów znikała stopniowo w mroku, ruszając w nieśpieszną, sakramentalną wędrówkę wzdłuż jego tułowia, najpierw ku piersiom, potem niżej. Z wyrazem nieco sztucznego spokoju na twarzy Quentin utkwił wzrok w suficie, gdy tymczasem ona obficie rosiła jego brzuch łzami.
Trzecia i najmniejsza z sypialń na piętrze była oddzielona od tej, którą właśnie opuściliśmy, tylko cienkim gipsowo-paździerzowym waflem ścianki działowej. W związku z tym nacechowane wysoką wiernością akustyczną odgłosy miłosnych uniesień Villiersów przechodzące przez tę przegrodę obudziły Dianę Parry, bardziej czujną z dwojga śpiących w przyległym pokoju.
Rozbudziwszy się na dobre, czyli osiągnąwszy stan, od którego i tak nigdy nie odchodziła zbyt daleko, Diana uniosła się na łokciu i z dziwnie ściśniętym sercem zaczęła się wpatrywać w pokrytą włosami równie czarnymi i lśniącymi jak jej własne potylicę Andy’ego Adorna i w jego szerokie plecy z ciemnym znamieniem. Gdy dynamika i częstotliwość pełnych uznania, wibrujących jęków Celii wzrosła, Diana zaczęła liczyć wągry na łopatkach Andy’ego. Była to z jej strony swoista złośliwość, bo Andy nie chciał się z nią kochać ostatniej nocy. Odgłosy dochodzące z sąsiedniego pokoju stawały się coraz bardziej zgrzytliwe, nieartykułowane. To zawsze brzmi przerażająco i jakoś tak nieludzko, pomyślała Diana.
Andy przewrócił się przez sen na drugi bok, wyzwalając tym ruchem charakterystyczną dla niego woń wilgotnych ręczników. Diana odnotowała z przelotną satysfakcją, że jego twarz ma kolor wanilii, a oddech jest chrapliwy. Uniosła prześcieradło, którym był przykryty, żeby spojrzeć na jego wydatny brzuszek opoja: unosił się i opadał spokojnie, miarowo.
Przykryła go z powrotem. Andy miał źrebięcy półwzwód, jaki miewają często alkoholicy. Diana parsknęła pogardliwie.
Ostrożnie podniosła się z łóżka, sięgnęła po swój jedwabny wiśniowy szlafroczek i szkatułkę z pachnidłami i kosmetykami. Przestąpiła przez pękniętą gitarę i prześliznęła się wężowym ruchem pomiędzy perkusją a statywem mikrofonu. W sąsiadującej z sypialnią łazience postawiła kosmetyki na zamkniętej desce sedesu, napuściła wody do umywalki i zaczęła myć twarz sztywnymi jak płetwy dłońmi.
Sypialnia na drugim piętrze nie miała jeszcze lokatora, więc nie ma potrzeby, byśmy zatrzymywali się tam na dłużej.
Typowe pomieszczenie mansardowe z nisko zawieszonym stropem wypełniała aura zaniedbania i melancholii, pomimo widocznych śladów podjętych ostatnio prób przywrócenia sypialni dawnej świetności. Pod maleńkim okienkiem stały dwa pojedyncze zsunięte razem łóżka z czystą pościelą. Obok, na nocnym stoliku stała butelka wody mineralnej i trzy szklanki. Niczym jakaś pamiątka spoczywała na poduszkach wielka turkusowowłosa kukła z nienaturalnie powykręcanymi kończynami i z ustami wykrzywionymi w idiotycznym, obłąkańczym uśmiechu.
W piątej, ostatniej „sypialni” – a właściwie zatęchłej klitce o wymiarach dziewięć na dziewięć stóp, usytuowanej pomiędzy garażem i pomieszczeniem na bojler z gorącą wodą – leżał na szorstkich jak papier ścierny kocach Keith Whitehead i pierdział jak nawiedzony.
Wejdźmy.
Whitehead jest wręcz niedorzecznie i groteskowo paskudnym młodym człowiekiem – właściwie, powiedzmy to wprost, karłem. Kiedy ludzie chcą powiedzieć coś miłego o jego powierzchowności, mówią zwykle: „Jest pan ciekawy kolorystycznie”, co jest aluzją do jego ciemnej oprawy oczu przy żółtawym odcieniu rzadkich włosów. Poza tym nie ma już u tego wysoce nieapetycznego osobnika nic godnego komplementu – cała reszta to mizerny placek słomianych włosów na czubku głowy, wymięta, gąbczasta i wiecznie skwaszona twarz z trądzikiem, toporny, krępy tułów i odstręczająco krótkie członki. Do tego wszystkiego trupia karnacja.
W miarę jak opadają z niego kolejne sztuki garderoby, widok staje się coraz bardziej szokujący. Jego siostra (równie gruba, ale bardziej proporcjonalnie zbudowana) dostała ataku histerii, kiedy któregoś dnia weszła przez przypadek do łazienki i zaskoczyła go w kąpieli. Kiedy innym razem wparadował na miejski basen w Wimbledonie, dwie nastolatki kąpiące się w płytszym końcu zwymiotowały spontanicznie do wody (pytane o przyczynę tak gwałtownej reakcji wyjaśniły, że torsje wywołał widok kępek włosów na kopulastych piersiach Keitha; w rezultacie Whiteheadowi zabroniono wstępu do publicznych kąpielisk i łaźni). Podczas okresowych badań w szkole lekarze zwykle nie tykali go palcem, a nauczyciel wychowania fizycznego zagroził, że zwolni się z pracy, jeśli noga Keitha postanie jeszcze kiedykolwiek w sali gimnastycznej. Jak gdyby dla pełnej harmonii z tymi ułomnościami cielesnymi, Keith jest człowiekiem całkowicie pozbawionym inteligencji, wielkoduszności i jakiegokolwiek uroku osobistego. Ponadto Whitehead jest absolutnie świadom tego stanu rzeczy i wie, że zdaniem innych byłoby lepiej, gdyby nie żył.
Przetrawiał to teraz w myślach, gdy obudziwszy się po raz setny w tym domu pełnym wysokich i ważnych ludzi i wyplątawszy się z koców, usiadł na pryczy w swojej szorstkiej piżamie, kiwając się w przód i w tył. Keith był głodny; w żołądku burczało mu tak głośno, że musiał nań co chwilę wrzeszczeć, żeby się uciszył. Była ósma. Prawdopodobnie pozostali lokatorzy jeszcze nie wstali, a więc miał kuchnię do swojej dyspozycji. Wstał i po krótkim namyśle włożył szlafrok, brunatne, szorstkie okropieństwo, zakupione przez rodziców natychmiast, gdy tylko się upewnili, że syn nigdy z niego nie wyrośnie. Państwo Whiteheadowie zakładali przy tym, a nawet mieli całkowitą pewność, że syn może jeszcze urosnąć parę cali, co okazało się nadmiarem przezorności; ciężki, obfity tren ciągnął się teraz za chodzącym Keithem jak kilwater. Ale Keith był głodny i bardziej przerażała go myśl, że ktoś mógłby go zobaczyć w ubraniu, niechlujnych, miniaturowych szmatkach, które, jak wiedział, były na niego za ciasne, niż ewentualne ryzyko, że przyłapią go na dreptaniu po domu z dupskiem przy ziemi, bez butów na wysokim obcasie. A zatem w domowych pantoflach na nogach Keith Whitehead otworzył drzwi swojej „sypialni” i przemknął chyłkiem przez garaż do głównego budynku.

2. Rutynowy początek dnia

Tak więc, kiedy Giles Coldstream wszedł do kuchni, Whitehead już tam był. Wymienili krótkie, spłoszone spojrzenia. Keith siedział zaczerwieniony przy stole; był zdyszany – właśnie przed chwilą skończył bić Mandaryna, astmatycznego perskiego kota Celii.
– Dzień dobry – powiedział Giles, uderzony, nie po raz pierwszy zresztą, całkiem niezłym wyglądem zębów Whiteheada.
– Cześć – sapnął Keith.
Giles usiadł ostrożnie obok niego i przez chwilę wpatrywał się w twarz karła, po czym odwrócił wzrok.
– Znów miałem dzisiaj ten swój koszmarny sen – powiedział, sam zaskoczony tym, że w ogóle to mówi. Nigdy dotąd nie opowiadał nikomu swoich snów. Dlaczego więc zwierza się teraz temu kurduplowi Keithowi? Jak na razie nie zanosiło się na to, żeby poranek był czymś więcej niż zwykłym, powszednim, wręcz rutynowym początkiem dnia. Giles obudził się po prostu przed chwilą, poruszył językiem, który prześliznął się niczym ryba wzdłuż zębów, obejrzał swe uzębienie w stojącym na szafce nocnej lusterku i pośpieszył do ogromnej, rozdygotanej lodówki, gdzie czekała na niego poranna lufa krwawej Mary. Postanowił, że wypije dziś trochę więcej, zanim zejdzie na dół. Trzeźwość zawsze czyniła go niedyskretnym.
– I co się stało? – zapytał Keith. – Znaczy, w tym powracającym śnie?
– Ach, znów wypadły mi wszystkie zęby.
Zadowolony Whitehead zmarszczył brwi.
– To ma na pewno coś wspólnego z lękiem przed niepowodzeniem w sprawach seksu. To seksualny sen, kiedy wypadają człowiekowi wszystkie zęby.
– Nic podobnego – mruknął Giles. – Nie w moim wypadku.
– A co to oznacza w twoim wypadku?
– Że wypadły mi wszystkie zęby.
– Aha. A skąd wiesz?
– Bo zawsze to robią.
– Co?
– Wypadają.
Giles wstał, podszedł do zlewu i uchwycił się go oburącz. Oczy mu się zaszkliły.
– Rozumiem – powiedział Keith.
Giles wzdrygnął się lekko.
– Nie rozmawiajmy już o tym – powiedział. – I to nigdy, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
Keith wzruszył ramionami.
– W porządku – rzekł. – W porządku, ja mogę nie rozmawiać.
Woda w czajniku elektrycznym zabulgotała. Giles powoli odsunął się poza zasięg pióropusza pary skraplającej się na jego ramieniu.
– Ach, moja kawa gotowa – rzekł Keith Whitehead.
Keith płukał filiżankę po kawie, kiedy Mandaryn zbliżył się do niego wolnym, majestatycznym krokiem. Whitehead westchnął, słysząc jego przyjazne miauczenie. Wiedział, że Mandaryn myśli o jednym: o karmie Jellymeat Kat. Z pogardliwą miną wycierał filiżankę ściereczką. Byłby naprawdę pieprzonym frajerem, gdyby miał karmić kota Celii.
I właśnie wtedy Mandaryn popełnił straszliwy błąd. Z głębokim, trzewiowym pomrukiem wetknął nos pod tweedową połę szlafroka i zaczął kręcić ósemki wokół stóp Keitha, łaskocząc go miękkim futrem.
Ręce Whiteheada zaczęły dygotać nerwowo.
– Dobra – powiedział.
Uwięziwszy delikatnie Mandaryna między grubymi, białymi łydkami, skręcił ścierkę i zmoczył jej koniec wodą z kranu. Potem rozchylił szlafrok; kot wilgotnymi oczami spojrzał w górę na niego z oddaniem, a wtedy Keith strzelił go ścierką w sam nos. Kiedy przerażony Mandaryn wyprysnął z tweedowego wigwamu, Keith wykonał półobrót i potężnym kopniakiem z woleja posłał go w kąt kuchni, a potem zaczął się do niego zbliżać, wywijając skręconą, namoczoną ścierką. Dwie minuty później, waląc kota ścierką i kopiąc go jak piłkę dookoła kuchni, wyekspediował nieszczęśnika za drzwi czubkiem pantofla, zbyt zziajany, by kontynuować akcję.
– Będziesz coś jadł, Giles? – zapytał Keith.
Giles rozważał przez chwilę, czyby nie zjeść średnio ściętego jajka na miękko, ale ten pomysł nie wydał mu się zbyt ciekawy. W tym momencie nie miał ochoty na nic treściwego.
– Nie, właściwie to zszedłem po limonę. – Giles zamierzał użyć owocu do przygotowania drinka na bazie dżinu; właśnie przeczytał gdzieś nowy przepis.
Keith, w odróżnieniu od niego, zamierzał coś zjeść. Wydawało mu się, że umrze, jeśli czegoś nie przekąsi. Nie jadł od trzech dni i dudnienie kotłów w jego żołądku stawało się z sekundy na sekundę coraz bardziej natarczywe.
– Jest tu mnóstwo boczku – kusił Keith. – Na opakowaniu jest napisane, że należy go spożyć do jutra, więc możemy go spokojnie dokończyć. Chcesz trochę?
Giles cofnął się raptownie, jakby przed fizycznym zagrożeniem. Boczek był jedną z rzeczy, których nie cierpiał najbardziej – nie tylko ze względu na jego łykowatość, lecz także strukturę: te małe gruzełki, chrząstki i skóry tak łatwo było pomylić z wyłamanymi koronkami, mostkami albo (kto wie?) prawdziwymi zębami. Nie. Giles lubił wiedzieć, co dzieje się w jego ustach, dziękuje uprzejmie. To przykre, ale połknął w swoim czasie kilka koronek i nie zamierzał dopuścić, żeby to się powtórzyło. (Pewnego dżdżystego marcowego popołudnia, kiedy utknął w Blackfriars, głodny jak wilk i bez kart kredytowych, wszedł chyłkiem do jakiejś kafejki, gdzie sprzedawali zdrową żywność, i tam przez prawie dwie godziny jadł sznycel z migdałów, przewracając językiem i wyodrębniając każdą jego drobinę, zanim uznał, że może ją przełknąć).
– Nie, dziękuję – powiedział. – Jakoś w ogóle nie chce mi się jeść.
– A ja trochę zjem – rzekł Keith głosem, który wprost ociekał tłuszczem.
– Gdzie tu może być… limona?
– Nie jestem pewien. – Whitehead położył pięć plastrów boczku na płycie. – Słuchaj, wiesz może, kto przyjedzie na weekend?
– Nie. Nie miałem pojęcia, że w ogóle ktoś ma przyjechać. A poza tym co dzisiaj mamy?
– Piątek. No tak, mają przyjechać jacyś znajomi Quentina – ciągnął Keith. – Zdaje się, że Amerykanie. No i… Lucy Littlejohn.
Giles przykucnął pod kredensem i zaczął myszkować wśród drewnianych pudeł.
– Naprawdę?
– Najprawdopodobniej. O Amerykanach nic nie wiem. A ty, Giles, znasz tę Lucy Littlejohn?
– Aha. Troszeczkę – mruknął Giles.
Keith dziobał boczek widelcem.
– Słyszałem, że to… Quentin i Andy mówili…
– Popatrz, przyszedł Mandaryn – powiedział Giles. Odwrócił się w przysiadzie i przeciągnął dłonią wzdłuż wygiętego w łuk srebrzystego grzbietu persa. – Co słychać, Mandaryn? Dałeś mu jeść, Keith?
– Aha.
– O nie, kotku. Dostałeś już swoją porcję. Keith cię już nakarmił.
Whitehead przeniósł ciężar ciała z jednej nogi na drugą.
– Bo Quentin i Andy mówią, że z tej Lucy to niezły numerek. Podobno to… straszna nimfomanka.
– Co przez to rozumiesz?
Keith odchrząknął.
– No, że pieprzy się z każdym.
– Och, nie wiem, czy z „każdym” – rzekł z powątpiewaniem Giles, który sam pieprzył Lucy.

 
Wesprzyj nas