W Roku Sienkiewiczowskim, ustanowionym przez Sejm i Senat RP dla uczczenia setnej rocznicy śmierci Pisarza i sto siedemdziesiątej rocznicy Jego urodzin, PIW oddaje do rąk Czytelników wybór listów skierowanych do rodziny i najbliższych przyjaciół.


Widziałem wszystko, com chciał i potrzebował widzieć“Widziałem wszystko, com chciał i potrzebował widzieć” to bogato ilustrowany tom korespondencji Henryka Sienkiewicza, w którym czytelnik znajdzie nieznaną do tej pory twórczość epistolarną autora Trylogii.

Wśród adresatów znalazły się tu osoby z kręgu najbliższych krewnych i przyjaciół pisarza, m.in. Jadwiga Janczewska, Karol Potkański, Stanisław Witkiewicz czy Maria Skłodowska-Curie.

Pełne wydanie listów ukazało się w Państwowym Instytucie Wydawniczym w latach 1977– 2009. Korespondencja ta – napisana z prawdziwym artyzmem i pełna ogromnego uroku – stanowi integralną część twórczości Sienkiewicza, przynoszącą atrakcyjne i osobiste świadectwo czasów, w których żył i tworzył.

Dopełnieniem książki jest “Pokłosie epistolarne – listy niepublikowane”, które wypłynęły na światło dzienne już po wydaniu pięciotomowej edycji.

W stulecie śmierci Pisarza wybór listów oraz pokłosie epistolarne do druku podała Maria Bokszczanin, materiał ilustracyjny przygotowała Zofia Dernałowicz.

Henryk Sienkiewicz
Widziałem wszystko, com chciał i potrzebował widzieć
Państwowy Instytut Wydawniczy
Premiera: 19 września 2016

Widziałem wszystko, com chciał i potrzebował widzieć


Wstęp

W Roku Sienkiewiczowskim 2016, ustanowionym przez Sejm i Senat Rzeczypospolitej dla uczczenia setnej rocznicy śmierci Pisarza i sto siedemdziesiątej rocznicy Jego urodzin, oddajemy do rąk czytelników tom zawierający oprócz nieodzownego materiału ilustracyjnego wybrane listy z pięciotomowej edycji Listów Henryka Sienkiewicza opublikowanej przez Państwowy Instytut Wydawniczy w latach 1977–2009.
To pierwsze pełne wydanie listów Henryka Sienkiewicza przyniosło korespondencję w znacznej mierze niedrukowaną. Z piętnastu tysięcy listów napisanych w ciągu całego życia zachowało się zaledwie trzy tysiące adresowanych do paruset osób, a nadsyłanych z różnych stron Polski, Europy i Ameryki przez „wiecznego tułacza”, piszącego swe powieści po hotelach i pensjonatach górskich i nadmorskich. Dostarczyły one cennych informacji o biografii Sienkiewicza, gdyż przyniosły wypowiedzi o własnej twórczości i o kulturze literackiej czasów, w których żył, ukazywały szeroki zasięg działalności społecznej człowieka, który w okresie unicestwienia państwowości polskiej stał się instytucją podtrzymującą istnienie swego narodu i ambasadorem kultury polskiej w świecie.
Listy napisane z prawdziwym artyzmem i pełne ogromnego uroku – wielki pisarz był bowiem zarazem wybitnym epistolografem – stanowią integralną część twórczości laureata Nobla.
Wybranie niewielkiej z konieczności części korespondencji było bardzo trudne. Nie zamieszczamy listów skierowanych do żon i syna, ograniczyliśmy też krąg najbliższych przyjaciół Pisarza.
Skromny wybór otwierają listy do Mścisława Godlewskiego, warszawskiego prawnika, związanego przyjaźnią i kolejami życia z Sienkiewiczem. Z bardzo obfitej, obejmującej 563 listy, korespondencji z powiernicą i szwagierką Jadwigą Janczewską publikujemy listów czternaście. Następni adresaci to: Kazimierz Morawski, historyk literatury rzymskiej, Karol Potkański, historyk mediewista, taternik i wychowawca Henryka Józefa Sienkiewicza, Maria Radziejewska, dziennikarka z Bytomia i sympatia Sienkiewicza, Jadwiga Sienkiewiczówna-Korniłowiczowa, córka Pisarza, malarka i tłumaczka arcydzieł literatury francuskiej i angielskiej na język polski, Kazimierz i Wanda Szetkiewiczowie, teściowie Pisarza, Wanda Ulanowska, przybrana córka Bolesława Ulanowskiego, wieloletniego sekretarza Akademii Umiejętności w Krakowie, i Stanisław Witkiewicz, artysta malarz, krytyk sztuki i twórca stylu zakopiańskiego, dozgonny przyjaciel Sienkiewicza.
Mamy nadzieję, że lektura ta zachęci czytelników do poznania pełnej edycji listów, które są tak ważnym świadectwem świadomości pisarskiej Sienkiewicza. Dzięki realizmowi tej korespondencji otrzymujemy sugestywny i plastyczny opis życia w Europie przełomu XIX i XX wieku, dzięki jej liryzmowi poznajemy bogatą osobowość Pisarza, a dzięki humorowi – Jego przekorną żartobliwość, nadającą listom nieprzeparty wdzięk.
Maria Bokszczanin

Mścisław Godlewski
(1846–1908)
Prawnik warszawski, radca Dyrekcji Głównej Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego i jeden z twórców Kasy im. J. Mianowskiego, redaktor „Słowa”, bliski przyjaciel Sienkiewicza. Listy do niego z komentarzem wydał E. Kiernicki, weszły one w r. 1977 do PIW-owskiej edycji Listów jako t. I, cz. 2, s. 5–281.

1

Bagamoyo, 2 marca 1891
Kochany Mścisławie,
jutro wyruszam z Bagamoyo na wycieczkę w głąb kraju. Idę w kierunku Mandera, Mhonda1, nie zaś do Mrogoro i Usagara, bo tam wojna. Niemcy zapraszali mnie, bym się przyłączył do wyprawy wojskowej, ale odmówiłem, gdyż idąc z nimi, musiałbym maszerować, jak im się podoba, nie polować, lecieć z wywieszonym językiem, a może i strzelać do czarnych, do czego nie mam najmniejszej ochoty. Odmowa była zresztą źle przyjęta – ale zresztą listy wyrobione przez Kościelskiego2 bardzo się przydały i bez nich wprost nie puszczono by mojej małej karawany w głąb kraju.
Po czterech dniach marszu wejdę w kraj ludożerców, którzy jednak białych nie jedzą i są przyjaciółmi misjonarzy, którzy mają między nimi misję. Obiecują mi tutejsi ludzie, że jutro w rzece Kingani zobaczę tyle hipopotamów, ile sam zechcę. Co na to popelio3 i Pułjanowski4, wielcy łowcy przed Panem? Pękną z zazdrości. Zdaje się, że to Tobie pisałem, iż do tej pory polowałem nader szczęśliwie… na moskity. Ale ja ich nie jadłem, one zaś mnie jadły. Gorąco jak pies i tu. Od kilku dni ulewy, choć massika, tj. pora potopu, zaczyna się niby dopiero za miesiąc.
Misja w Bagamoyo bajeczna. Misjonarze bajeczni. Przełożony5 żyje tu od 27 lat… i co rok ma febrę.
Lwa zabito przed moim przyjazdem. Wiedział, co go czeka, i wolał szukać schronienia w objęciach śmierci. Ten ostatni frazes pod adresem majora6. Pagazisów mam ośmnastu. Nie można dostać więcej, bo część zabrali Niemcy, reszta drapnęła. Są to ludzie z różnych krajów o mniej więcej fantastycznych nazwach złożonych z wielkiej ilości m m m i j j j j. Na tej podstawie możecie dla użytku „Słowa” skomponować całą geografię. Wszyscy mają miny nader głupie. U dam tutejszych nie mam powodzenia dzięki mej cnocie i ich zapachowi.
Ale oto dlaczego piszę ten list. Przedłużcie ubezpieczenie Wasze koniecznie jeszcze na pół roku. Ja je utrzymam dalej i za drugie półrocze Wam zwrócę – ale tymczasem bezpieczeństwo Waszego nakładu koniecznie tego wymaga. Rozumiesz, że w tych rozjazdach, kołysaniach się na morzu, wśród zabiegów i kłopotów w zanzibarskich hotelach, które są zarazem szynkami, a tym bardziej pod namiotem, wśród deszczów lub w słońcu, nie mogę tworzyć rzeczy artystycznych i że do pisania wezmę się naprawdę dopiero po podróży, a więc w końcu kwietnia. Wprost nie ma materialnego podobieństwa czynić inaczej. Otóż gdybym wypadkiem przywiózł z tej drogi jakie nasionka jakiej feberki i kłapnął po upływie półrocza, a przed przysłaniem Wam rękopismu, stracilibyście swoją sumę.
Ściskam Twą prawicę. Pozdrów ode mnie Stasia Ostrowskiego7 (akademika), Donimirskiego8, Łętowskiego9, Zarzyckiego10. O Antałku11 myślę często, że rozpłynąłby się jak masło. Uścisk ręki mu posyłam. Duchowieństwu12 czołem. Zginie z jadu zazdrości. Pannie Eugenii13 uściśnij rękę, a Pani Twojej ucałuj obie.
H.S.
Na ten list odpiszcie mi już do Egiptu: Kair, Hôtel du Nil14.

2

Zanzibar, 27 III [18]91
Kochany Mścisławie,
od kilku dni jestem z powrotem w Zanzibarze – i w szpitalu. Niech Was to zresztą nie przestrasza, bo już jestem prawie zdrów, a oprócz tego szpital francuski jest zarazem najlepszym hotelem, o jakim można marzyć w Zanzibarze.
Byłem w głębi lądu u podnóża M’Pongwe1. Miałem 20 porterów niosących na głowie omnia mea2, ludzi tak dobrych i poczciwych, że nie było ani cienia potrzeby użycia kija. Zwiedziłem nie wiem ile wiosek ludożerców, gdzie nie ja się bałem, ale mnie się bali. Zresztą tak porządnych ludożerców ze świecą szukać. Gdyby umieli czytać, pisywałbym do nich z Europy, poczynając list do każdego od słów: „Dobry ludożerco” etc. Trzymałem się ze zdrowiem dzielnie i już myślałem, że unser einer3 mocniejszy od febry, gdy kilka forsownych pochodów w słońcu zbiło mnie z nóg. Pod karą śmierci nie wolno tu maszerować od dziewiątej do trzeciej. Ale czasem mus, bo gdy ci powiedzą: „Madi apana”, co się znaczy: „Wody nie ma”, trzeba iść aż do wody. Dwakroć zdarzyło mi się maszerować do pierwszej i dobrze, żem tego drożej nie przypłacił. Na szczęście febra chwyciła mnie przy końcu koła, które zatoczyłem w pochodzie.
Pierwszy naprawdę silny atak przyszedł w Gugurumu. Wyobrażasz sobie, że owo Gugurumu jest co najmniej wioską murzyńską. Bynajmniej. Jest to dół, na dnie którego znajduje się nieco wody koloru i gęstości żuru. Ale tam właśnie leżą terytoria myśliwskie, bo błota okoliczne i rzeka Kingani mają słoną wodę, więc co żyje, musi przyjść pić do tej dziury.
Otóż cieszyłem się na myśl, że pierwszą noc wszelki zwierz wytrzyma bez wody, na drugą musi przyjść do owej dziury, nad którą rozbiłem namiot. Tymczasem tego samego wieczora dostałem pierwszego ataku. Miałem 39,2 gorączki, przestałem widzieć dobrze i byłem bliski zemdlenia. Krzyże i stawy bolały okropnie. Ponieważ mam więcej energii postanowień od Płoszowskiego, postanowiłem wracać nazajutrz do dnia, jeśli będę żyw.
Wziąłem dużą porcję chi[ni]ny bez skutku. W nocy byłem coraz gorzej i zadawałem sobie pytania: Febra? – Tak. Ale zwyczajna, wątrobiana, czy tak zwana zgubna? Chwilami zawrót głowy odbierał mi przytomność. Siedząc na krzesełku myśliwskim przed namiotem, słyszałem w dali w ciemnościach jakby głębokie stękanie. Brat Oskar mówił mi potem, że tak stękają lwy, gdy im pragnienie dokucza. Rano podniosłem tabor, zostawiłem połowę porterów na miejscu, z drugą ruszyłem do Bagamoyo do misji.
Sześć godzin drogi na piechotę, z tych cztery błotami tak lepkimi, że całe kilo4 przywierają do nóg. Zdjąłem trzewiki i szedłem boso. O 10-tej zobaczyłem palmy misji – o 11-tej doszedłem półżywy.
Księża przyjęli mnie jak brata, napchali chininą i położyli do łóżka. Leżałem trzy dni – potem zdarzył się statek do Zanzibaru, więc wróciłem – prosto do szpitala. Tu dali mi pokój monsignora5 i wygody takie, że się już wierzyć nie chciało w podobny luksus. Dość powiedzieć, że jest i lód. Siostry dogadzają mi jak jakiemu kardynałowi – więc też i przyszedłem do siebie. Od onegdaj wychodzę, ale szpitala nie porzucę aż do odjazdu, który nastąpi 3 kwietnia francuskim statkiem „Pei-Ho” (Mess[ageries] Maritimes6). Głowa jeszcze pobolewa, zresztą zdrów jestem. Język (który był straszny) oczyścił się i siły wróciły. Cieszę się na powrót, jak gdybym miał się na nowo urodzić, i znoszę cierpliwie upały, które stale dochodzą do 30 centigrada, tj. mniej więcej 26 R – nawet i w nocy. Okna mojego pokoju wychodzą wprost na morze, które podczas przypływu dochodzi do ścian szpitala, więc oddycham względnie zdrowym powietrzem.
Widziałem wszystko, com chciał i potrzebował widzieć.
Polowania moje w części chybiły, bo miały się rozpocząć na dobre dopiero w Gugurumu. W czasie pochodów widziałem z daleka antylopy, ale o 600 metrów. Zresztą w czasie pochodu, gdy człowiek zziajany, ręce i nogi się trzęsą, serce bije, a temperatura dochodzi do 30 R, człowiek strzela jak szewc. Zdarzyło mi się chybiać do ptaków siedzących, co nie zdarzyłoby mi się w Europie.
W rzece Wami zabiłem krokodyla, którego kula ze stalowym stożkiem przeszła na wylot (przez serce i płuca). Żył ze dwie godziny i gdyby nie to, że chciał iść przeciw prądowi, byłby przepadł. Ale wreszcie Murzyni przeszli w płytkim miejscu rzekę i sprowadzili go jak psa na sznurze, przebiwszy poprzednio dzirytem, bo kąsał jeszcze równie jak pies. Na początku pochodu bawiłem dwa dni w namiocie nad rzeką Kingani i widziałem całe stada hipopotamów. Strzelałem ośm razy i nie sądzę, żebym pudłował. Dwóch jestem pewien, że dostały. Jednego w nocy znosiła woda i słyszałem, jak stękał. Ale jest to zwierzyna, której się nigdy nie dostaje, chyba że się ją strzela na lądzie. Wigilią dalszego pochodu słyszałem jednego tak blisko namiotu, że słychać było, jak żuł trawę i chrapał, ale noc była bez księżyca, ciemna i trawy jak dwa razy człowiek. Ptaków zabiłem sporo. Małpy słyszałem, alem ich nie widział. Oto wszystko. Przywożę dużo ciekawych rzeczy, które sam zebrałem lub dostałem w misjach. Nie róbcie z tego listu użytku, bo popsulibyście mi temat do obszerniejszego opisu. Podróż dzięki bratu Oskarowi kosztowała bajecznie mniej, niż się spodziewałem, i pieniędzy nie potrzebuję. Misjonarze przechodzą w ogóle imaginację.
Przechodziłem Kingani dwa razy. Wami (pełną krokodylów) 4 razy. Wody miałem po pachy, prąd bardzo bystry. Na hipposy polowałem z łodzi. Jeden szarżował i tego mogłem mieć, ale uczyniłem to, co się zawsze zdarza memu teściowi, tj. pociągnąłem za cyngiel wystrzelonej lufki – i sekunda odpowiednia przeszła. Cieszę się na myśl odjazdu. W Egipcie muszę wysiąść, bo „Pei-Ho” nie zatrzymuje się nigdzie po drodze, dopiero w Marsylii. Z Egiptu przyjadę pewno Lloydem do Brindisi lub Triestu. Powietrze morskie powinno mnie wyleczyć do reszty.
Ściskam Ciebie i wszystkich. – Pani Twej uprzejme ukłony.
Henryk Sienkiewicz

Jadwiga z Szetkiewiczów Janczewska
(1856–1941)
Szwagierka Sienkiewicza, żona Edwarda Janczewskiego, profesora botaniki na Uniwersytecie Jagiellońskim, przyjaciółka i powiernica Pisarza, adresatka jego ponad pół tysiąca listów, skierowanych do niej z różnych stron świata i zawierających informacje o życiu i twórczości Sienkiewicza w latach 1879–l916. Listy te stanowią najcenniejszy zespół epistolograficzny Sienkiewicza tak pod względem informacyjnym, jak i artystycznym. Na jego podstawie profesor Julian Krzyżanowski sporządził Kalendarz życia i twórczości Sienkiewicza (1954, 1956, 2012).

1

[Kraków], sobota, 31 lipca 18861
Dzinka jest najpoczciwsza i najmilsza z mgieł za to, że napisała. Do odpowiedzi jestem podobno bardzo leniwy, lecz tym razem uczucie wdzięczności wrodzone Czerwonoskórym przemogło, więc zasadzam nowe pióro w białą obsadkę i poczynam od błogosławieństw. Niech wiatry zakopiańskie zostawią Cię w spokoju, o Nefele2! niech zimne powiewy nie rozpraszają Twych kształtów, niech zorze nasycą Twą przejrzystość różanym blaskiem, a wieczór niechaj Cię do snu kołysze żabia kapela3. Oby nie spotkał Cię nigdy los świętej Perpetuy4. Niech najdziksze krowy przypadają do nóg Twoich, a niech natychmiast pobodą wszystkich Twych nieprzyjaciół. Obyś co krok spotykała młodego kota i obyś nigdy nie przyszła z wizytą do Afa-Parku5 w chwili, gdy w tamtejszej spiżarni nie ma śmietanki. Na tym kończę życzenia, o Nefele!
Wyjeżdżam dziś wieczór do Wiednia, a przez drogę będę się pytał swej duszy ponurej6, gdzie mam jechać dalej. I prawdopodobnie Gastein7 wykreślę z liczby projektów. Mniejsza już z tym, że tam bawi elektor brandenburski8, zbuntowany lennik Rzeczypospolitej, bo od złego towarzystwa można się uchronić – ale to daleko i tej drogi do Salzburga się boję. W każdym razie napiszę, gdzie będę, a żeś się obrała sekretarzem całego towarzystwa, bądźże i moim – zatem napiszę do wszystkich przez Ciebie – o Nefele!
Pochwalski9 portret skończył. Czekał tylko na bransoletkę, która nie przyszła dotąd. Dziś przyszli do mnie z Gujskim10 i zabrali mnie na obiad „Pod Różę”. W Sukiennicach spotkałem Twego żebrzącego modela i obsypałem go złotem… austriackim. Wrócisz mi to! sobie potężnie kolano na karuzeli w ogrodzie, do którego zaciągnął go Koźmian13. Ja nie mogłem dotrzymywać im kompanii, bo pisałem ciągle i napisałem dużo. Przerwy pewnie nie będzie. Już w następnym rozdziale (X) będzie bitwa pod Prostkami i pogrążenie Bogusława. Za miesiąc skończę niewątpliwie, choćbym miał po rozdziale na dzień pisać, bo nie chcę, by mi cokolwiek w Zakopanem przeszkadzało. Wolę czytywać w hamaku, przy hamaku, w lasach i na dolinach Odyseję… i mieć to poczucie swobody, którego dawno nie zaznałem.
Krótkiej kuracji dopełnię w Jaszczurówce, jeśli termometr pozwoli. Na dobrą sprawę należałoby zaczynać od Jaszczurówki, a kończyć na hydropatii14. Życie w Zakopanem miałoby swój dawny wdzięk, ponieważ bawi tam znowu najhumorystyczniejsza mieszanina mgły, apetytu, dystynkcji, ujemnych entuzjazmów, reakcji, kotofilstwa, krowofobii, sympatyczności – artyzmu, słowem: najdziwniejsza z istot, której przymioty – o Nefele! – wprawdzie się ceni, ale przepada się prawdziwie za wadami. –
A teraz jedno skromne pytanie: prawda, jaki jestem miły? Mówię to, widzisz, dlatego, żeby Ci dowieść, że opłaci się do mnie pisać. A odpowiedź zawsze wszystkim przyrzekam. Oj! przypomina mi się, żem nie odpisał Helence15, ale za późno! bo musiała już na wieś wyjechać. Odebrałem także kilka listów z Warszawy z redakcji16 – między innymi od Abakanowicza17, który rozpytuje się o Brazylię18. Nie pojadę, wolę Wschód19 i angorskie koty.
W tej chwili przerwano mi. Przyszedł chłopiec od krawca i przyniósł mi granatową wojskową kurtę, którą kazałem na wzór białej sobie zrobić. Jestem Żydem, jeśli za pomocą niej nie pogrążę do reszty… panny Józefy20. To „do reszty” odnosi się nie do mojej osoby, ale do białej kurtki. Zresztą servus!
Za cztery tygodnie wracam. Po Odysei nastąpi Don Kichote21. A czy zaczęłaś tłumaczyć? Weź się do tego, Dzinku, będziesz miała rozrywkę i zrobiemy na współkę arcydzieło przekładu. Zatem do widzenia. A przedtem pamiętaj o mnie i pisuj. Ojca może zobaczę w Wiedniu.
Mateczki ręce całuję. Dzieciom głowy głaszczę. Dembowskim22 serdeczne pozdrowienie. Bądźże i Ty zdrowa, kochana Dzinko. Przed powrotem zapytam miłego radcy kolejowego23, jak wracać, by ominąć Kraków. Good bye, frog!24 Całuję Twoje ręce
Henryk Sienkiewicz

 
Wesprzyj nas