Zaraz po tym, jak naukowiec i zegarmistrz Christiaan Huygens stworzył w XVII wieku pierwszego Klakiera, Holandia powołała do życia mechaniczną armię…


Mechaniczny. Wojny alchemiczne. Tom INie trzeba było długo czekać, żeby legion mosiężnych piechurów pomaszerował na Westminster. Królestwo Niderlandów stało się supermocarstwem dzierżącym niepodzielną władzę w Europie.

Trzy stulecia później stan rzeczy nadal się utrzymuje. Jedynie Francja zawzięcie broni swoich przekonań, że każdy powinien mieć prawo do wolności, niezależnie czy zbudowany jest z ciała, czy mosiądzu. Po dziesięcioleciach zawieruchy wojennej Holandii i Francji udało się osiągnąć kruchy rozejm.

Ale jeden zuchwały Klakier o imieniu Jax nie może już dłużej znieść geas – niewolniczych więzi ze swoimi panami. Jak tylko nadarzy się okazja, wyciągnie mechaniczną rękę po wolność, a konsekwencje jego ucieczki zatrząsną fundamentami Mosiężnego Tronu.

Ian Tregillis – pisarz amerykański, autor trylogii ‘The Milkweed Triptych”, prezentującej alternatywną historię świata. Doktor fizyki.

Ian Tregillis
Mechaniczny. Wojny alchemiczne. Tom I
Przekład: Bartosz Czartoryski
Wydawnictwo SQN
Premiera: 20 lipca 2016

Mechaniczny. Wojny alchemiczne. Tom I


Rozdzial 1

Była to pierwsza publiczna egzekucja od paru ładnych lat i dlatego, mimo zimnej mżawki, na rozległych przestrzeniach Binnenhofu tłoczyło się mnóstwo gapiów. Krople deszczu bębniły miękko o rozpięte parasole i rozłożone markizy, spływały za jedwabiste kołnierze, lizały wyłożony mozaiką plac Huygensa i wygrywały nieśpieszny rytm – ping, ping, ting – na mosiężnych pancerzach klakierów ustawionych z mechaniczną precyzją w równym rzędzie na drewnianej platformie. Szeptały na tle niecierpliwego szurania ludzkiego tłumu i, jak to zwykle bywa w Hadze, cichutkiego tik-tik-tak napędzanych mechanizmem zegarowym sług, zawsze gotowych, aby spełniać życzenia lepiej uposażonych obywateli. Mżawka stanowiła istny kontrapunkt dla nieustannego brzęku i szczęku wydawanego przez mechanicznych ludzi uwijających się jak w ukropie za sprawunkami Imperium, ludzi takich jak Jax, który ganiając po mieście na polecenie swoich państwa, nadłożył nieco drogi przez Binnenhof.
Plotka głosiła, że pośród skazanych na śmierć – prócz kwartetu papistowskich szpionów – znajduje się zbuntowany klakier. Żaden mechaniczny nie przepuściłby okazji, aby być świadkiem takiej egzekucji. O ile oczywiście plotki były prawdziwe.
Niesubordynowani klakierzy pojawiali się jedynie w bajeczkach opowiadanych przez matki niegrzecznym dzieciom na dobranoc, legendą, którą szeptem przekazywali sobie zniewoleni, chcąc pocieszyć jeden drugiego po nastaniu milczących godzin nocnych, podczas gdy ich panowie z krwi i kości spali, szlochali lub czynili inny użytek ze swoich ciał. Mimo to… niełatwo było oprzeć się gorszącemu dreszczykowi, o jaki przyprawiały historie o tajemniczych ślusarzach, złamanych geasa2 i niewolnikach na tyle zuchwałych, że otwierali zamki własnych dusz. Jeśli to wszystko prawda, byłoby to zaiste okropne, jak zdawało się sugerować naznaczone podenerwowaniem wyczekiwanie ludzkiej części tłumu.
Mechaniczni stali bowiem spokojnie.
Jax wiedział, że jego pobratymcy odczuwali to samo tęskne podniecenie co on, niecierpliwą tęsknotę zaszczepioną im przez ludowe opowieści o królowej Mab i jej zbieraninę zwaną Zagubionymi Chłopcami, żyjącą w zimowym pałacu Nibylandii. Mechaniczni potajemnie wymieniali się podobnymi baśniami od całych stuleci.
Podmuchy wiatru niosły ze sobą zapach Morza Północnego, rozlewając po całym placu przemieszane aromaty soli i drewna z rozbitych statków. Bujały się puste jeszcze pętle zwisające z szubienicy. Trzepotały proporce zatknięte na szpicach bliźniaczych gotyckich wież starodawnego Ridderzaalu, niegdysiejszej sali rycerskiej, którą przemieniono na siedzibę Gildii Zegarmistrzowskiej. Jaskrawy oranż flag przełamywał szarość nieba. Łopotały także i chorągwie marchewkowego koloru porozwieszane po Binnenhofie. Takie same wciągnięto zresztą na maszty w całym holenderskojęzycznym świecie z okazji dwieście pięćdziesiątej rocznicy Het Wonderjaar, Cudownego Roku Christiaana Huygensa.
Deszcz zamglił ogromne rozetowe okno Ridderzaalu. Krople skapywały z maswerku na witraż przedstawiający trybik i spływały po kolorowych szybach na oculus i czterolistny ornament, herb Imperium: różany krzyż otoczony mniejszymi emblematami wielkich rodów, a wszystko to otoczone zębami Uniwersalnego Trybu. Na północnym krańcu Binnenhofu wiatr i deszcz zgodnie siekły powierzchnię Hofvijveru, dworskiego stawu, rozrzucając unoszące się nań papierowe stateczki niczym niechciane prezenty noworoczne.
Kolejny podmuch przyniósł ze sobą zapach świeżych, gorących wypieków zwanych banketstaaf, który zawirował pośród tłumu, wywołując westchnięcia i ożywione podzwanianie otwieranych naprędce portmonetek. Sprytny piekarz otworzył swój kramik tuż przy fontannie i stamtąd prowadził sprzedaż marcepanu, ciastek speculaas i drożdżówek wypełnionych słuszną porcją pasty migdałowej, serwując je spragnionej krwi tłuszczy kłębiącej się na placu. Zbierał zamówienia i wydawał resztę, podczas gdy jego klakierzy pracowali przy piecu, ugniatali ciasto, formowali je i przygotowywali kolejne porcje masy migdałowej, wykrawali kolejne drewniane foremki na speculaas (małpy z Indii, okręty, nawet bizony z Nowego Świata) i kroili morele z charakterystyczną dla siebie płynnością i szybkością, poruszając się z niezmiennie precyzyjną choreografią mechanicznych. Brzdęki ich siatkowych wychwytów zlewały się w kastanietowy grzechot słyszalny mimo przekrzykujących deszcz handlarzy. Dym z płonących szczap drewna unosił się z komina sporego ceglanego pieca piekarskiego, który klakierzy przynieśli bez gadania ze sklepu oddalonego o prawie dwa kilometry.
Dzieci przedzierały się przez ciżbę, stając tak blisko miejsca egzekucji, jak to tylko było możliwe. Mniej zasobni mieszczanie, ci bez mechanicznych sług, którzy mogliby trzymać nad nimi parasole, trzęśli się z zimna na deszczu. Część osób miała ze sobą teatralne lornetki albo inne przyrządy optyczne, żeby móc lepiej widzieć, co dzieje się na wzniesionej tuż przez budynkiem Gildii Zegarmistrzowskiej szubienicy. Dobre egzekucje nie trafiały się często z powodu zawieszenia broni i wykluwającego się w Nowym Świecie pokoju. Teraz liczono na prawdziwe widowisko, bo jeśli faktycznie sprawiedliwość miała dosięgnąć buntownika, oznaczało to, że Główny Horolog po raz pierwszy od wielu lat otworzy Wielką Kuźnię.
Sam Jax, który został skonstruowany w sekretnych laboratoriach Gildii sto osiemnaście lat temu, musiał powstrzymać wzdrygnięcie. Każdy klakier słyszał o Kuźni: alchemicznym palenisku zdolnym wypalić pieczęcie i dusze, obrócić mosiądz i stal w niemyślący metal, stopić trybiki, sprężyny i łańcuchy klakiera, aż zostanie z nich pozbawiona magiji breja, wystarczająco gorąca, aby rozpuścić alchemiczny czar i obnażyć mechanicznego, zanim spustoszenie poczynią termodynamika i podstawowe prawa metalurgii.
Na tyle gorącym, że Jax nie potrafił znaleźć odpowiedniej metafory.
Zdolnym spopielić Wolną Wolę buntownika.
Bo taka była kara dla każdego niewolnika, który ośmielił się otworzyć zamek swej duszy – tak brzmiało najwyższe prawo Imperium jeszcze od czasu samego Huygensa.
Kilkoro dzieci – jak zauważył Jax, sami chłopcy – ścisnęło się na czele tłumu, tuż przy krawędzi drewnianej platformy, a ich przepychankom towarzyszyły niezadowolone prychnięcia i burknięcia. Byli hałaśliwą zbieraniną, podekscytowaną i nabuzowaną myślą o makabrycznym spektaklu, jaki miał się za chwilę rozegrać. Starannie obrali swoje posterunki z nadzieją, że z chwilą egzekucji buntownika na tłum spadną jakieś odłamki: fragment metalu, pęknięta sprężyna, może nawet niewielki trybik. Albo któraś połyskująca smarem część alchemicznego mechanizmu. A może kawałek metalu pokryty tajemnymi inskrypcjami zrozumiałymi jedynie dla trojga Arcymistrzów. I choć chłopcy mieli już tyle lat, że wiedzieli, iż takie rzeczy są zabronione, nadal byli wystarczająco młodzi, aby to, co zakazane, uznawać za pociągające, nie przerażające.
To jednak prędko by się zmieniło, jeśli faktycznie jakieś części poleciałyby z platformy. Królewscy nakręcacze nie słynęli z delikatności. Plotki mówiły, że nazwa tego stanowiska pochodziła od posiadanej przez owych mechanicznych umiejętności, lub, jak szeptali niektórzy, zamiłowania do odrywania, czy może raczej odkręcania ludzkiej głowy od szyi z taką łatwością, jakby oddzielali kwiat od łodygi.
Jax przystanął na skraju placu, a krople deszczu odbijały się dźwięcznie od jego lśniącego mosiężnego szkieletu. Każdej nocy go polerował, oczywiście gdy już uporał się ze sprzątaniem, szyciem, gotowaniem i pieczeniem – koniecznie w takiej kolejności, tak bowiem zarządził pradziad jego obecnego pana przed osiemdziesięcioma trzema laty. Obecne geas Jaxa, polecenia nałożone przez ludzkich właścicieli, nie zostały wyartykułowane z tak dobitną stanowczością, jak uzgodnione z Tronem warunki najmu na dziewięćdziesiąt dziewięć lat. Stąd poczucie obowiązku, które zdawało się niczym ciepłe ostrze tępego noża krojącego zakamarki jego jaźni; ból ten był lejtmotywem klakierskiej egzystencji – nie przypilał go na tyle, by nie mógł odegnać od niego myśli. Uznał, że uda mu się jakoś przetrzymać najgorszą udrękę. Ujdzie mu na sucho, jeśli dostarczy wiadomość pastorowi Luukowi Visserowi tuż po południu. A do tego nadal będzie, jak zwykle, oddanym i wiernym sługą rodziny Schoonraadów i, co za tym idzie, Tronu.
Kościół Vissera, słynny i stary Nieuwe Kerk, stał w odległości krótkiego sprintu od Binnenhofu – to zaledwie kilkaset metrów pokonanych sprawnymi susami wzdłuż rzeki Spui, a potem skok na drugą stronę kanału.
Lecz gdy tylko ta myśl pojawiła się w prywatnych kwaterach mechanicznego umysłu Jaxa, aż się wzdrygnął. Bolesny dreszcz odbił się rykoszetem pomiędzy przekładniami kręgosłupa. Żar przymusu już rozgrzewał geas, które stawały się niczym rozpalone do czerwoności ostrza, co skutkowało nieprzerwaną fantomową agonią dręczącą spętaną duszę mechanicznego, póki nie spełni żądań swojego ludzkiego pana. Ból rósłby i rósł, aż wreszcie Jax dostosowałby się lub zginął. Naciągnął sprężyny w szyi i ramionach, co dla klakiera było ekwiwalentem zgrzytania zębami. „Proszę – pomyślał – niech no zdołam zostać chwilę dłużej. Muszę się przekonać, czy to prawda, czy takie rzeczy są możliwe: czy aby nasze marzenia nie są tylko mrzonką”.
Jax nie był jednym klakierem, który starał się z całych sił odwlec wykonanie danych mu poleceń. Praktycznie wszyscy zgromadzeni mechaniczni w mniejszym lub większym stopniu opóźniali załatwienie tego, za czym ich posłano, tak długo, jak tylko zdołali odpierać ból. Jeden po drugim odchodzili jednak, kiedy agonia stawała się nie do wytrzymania. Ludzie potrafili zdławić czyjąś osobowość z byle powodu. Mimo to Jax i paru innych wytrzymało. Byli niewidzialni, jak meble. Przez ostatnie dwieście lat nic się nie zmieniło.
Dołączył do paru sług stojących pod Torentje, Małą Wieżą. Delikatna redukcja napięcia w sprężynach szyjnych pozwoliła mu ukradkiem zagrzechotać powitanie. Towarzysze odpowiedzieli tym samym gestem. Lecz mimo siąpiącego deszczu i obojętności zgromadzonych na placu ludzi żaden z nich nie był w nastroju do rozmowy. Patrzyli w milczeniu na rozgrywającą się przed nimi scenę, kiwając się na swoich odwróconych kolanach.
Gigantyczny kurant na budynku Gildii obwieścił południe. Tuzin odzianych w cyrankowo-mandarynkowe królewskie liberie trębaczy stojących na północno-wschodniej ścianie Binnenhofu wygrał fanfary. Tłum zapiał z radości. Królowa Margreet miała osobiście zjawić się na egzekucji. Taki był jej zwyczaj jeszcze od czasu wojny, kiedy kolejni pojmani zdrajcy kończyli na stryczku, jak się zdawało, praktycznie co tydzień.
Przez Bramę Szafarską z zegarmistrzowską precyzją wmaszerował oddział elitarnej straży monarszej, wymachując mosiężnymi pięściami i wierzgając nogami, aby oczyścić swojej królowej drogę przejazdu. Dzień był wyjątkowy, co władczyni zamanifestowała, przybywając w Złotej Karecie: na poły obdarzonym zdolnością czucia środkiem transportu, niestrudzoną, samonapędzającą się maszyną z drewna tekowego przekładanego mosiądzem i złotem, zasilaną czarną alchemią i przekładaniami planetarnymi. Bo cóż innego przystoi najpotężniejszej kobiecie na Ziemi, królowej zasiadającej na Mosiężnym Tronie?
Osie karety znajdowały się na takiej wysokości, że wsparte na pedałach bezcielesne nogi klakierów dyndające pod podwoziem były doskonale widoczne. Pozłacany filigran i wykonane z niezwykłą dbałością o detal ręczne zdobienia powozu kryły pod warstwą ostentacyjnego przepychu miriady alchemicznych pieczęci, które wprawiały owe kończyny w ruch. Logika podpowiadała, że Złota Kareta królowej Margreet ma jakąś specjalną dziurkę od klucza. Jax się zastanawiał, gdzie też zegarmistrzom udało się ją ukryć. Jego, tak jak każdego klakiera, znajdowała się na środku czoła i obecnie, co było dość prozaiczną konstatacją, skapywała z niej deszczówka.
Królewska Straż truchtała przed powozem, torując monarchini drogę przez ciżbę niczym starotestamentowi prorocy przeprawiający się przez Morze Czerwone, choć czynili to kopniakami i pięściami, a nie za sprawą mocy nadanej im przez bóstwo. Nawet klakierzy umykali przed gwardzistami. Członkowie elitarnego oddziału mechanicznego byli o dobrą głowę wyżsi niż zwykli posługacze, tacy jak Jax. Mieli pozbawione wyrazu, gładkie twarze i oczy bez powiek barwy błękitnego diamentu. Zaprojektowano ich na żołnierzy i wyposażono w ukryte ostrza, a na ich pancerz, przy herbie, naniesiono wyjątkowy, staranny filigran, który informował, gdzie służą.
Królowa i jej małżonek, książę Rupert, pozdrawiali poddanych z powozu. Geas dokuczały Jaxowi coraz bardziej, jak zawsze zresztą, kiedy znajdował się w pobliżu członków rządzącej rodziny i innych oficjeli wyższego szczebla. Był to szept metageas, które odciskano każdemu klakierowi podczas procesu konstrukcji: miały przypominać, że mechaniczni są własnością Tronu. Do tego Jax niezmiennie słyszał szczebiotanie poczucia obowiązku wobec jego państwa, a ból z rozgrzanego do czerwoności przeszedł do palącej bieli. Będzie musiał się dostosować, i to szybko. Chciał jednak zobaczyć egzekucję. Kable w jego plecach zaskrzypiały, kiedy opierał się cierpieniu. Znowu zadrżał.
„Proszę, jeszcze tylko chwilę. Muszę się przekonać”.
Kareta zatrzymała się przy specjalnych stopniach ustawionych dla królewskich stóp. Dwaj gwardziści z parasolami dopadli do powozu, gotowi chronić monarsze ciało przed deszczem. I nareszcie ze swego cudownego pojazdu wyszła Margeet Druga, królowa Niderlandów, księżna Oranje-Nassau i Prowincji Centralnych, błogosławiony suweren Europy, obrończyni Nowego Świata, światło cywilizacji i łaskawa władczyni Imperium Holenderskiego, prawowita monarchini zasiadająca na Mosiężnym Tronie.
Geas nałożone przez tymczasowych właścicieli Jaxa uległy wyciszeniu. Oficjalnie każdy klakier na świecie służył innym tylko za przyzwoleniem danym przez królową. Obecność władczyni była słońcem, wokół którego orbitowało posłuszeństwo mechanicznych.
Suknia królowej opadła swobodnie, uwolniona z ciasnej karocy; rozłożyła się wokół niej niczym spływający wodospad bordowego brokatu. Gorset ozdabiał sznurek malutkich jak łezki pereł, które zalśniły, kiedy władczyni się wyprostowała. Dzisiaj królowa zaplotła włosy (tak jasne, że równie dobrze mogłyby być utkane z tych samych srebrzystych nici co jej ubiór) w warkocze o spektakularnie skomplikowanych wzorach.
Ramki okalające szkiełka oczu Jaxa tykały jak stopery, kiedy przybliżał i ustawiał ostrość. A jednak to, co mówili na temat tęczówek królowej Margeet, nie było przesadzone. Nigdy nie widział takiej zieleni, nie licząc alchemicznych lodów i obrazków przedstawiających indyjskie klejnoty. Począł się zastanawiać, ile w takim razie jest prawdy w tym, co na temat władczyni szeptali poddani.
Stojąc na stopniu karety, królowa rozejrzała się po zgromadzonych, którzy wnet zamilkli. Ucichł nawet nieprzejednany deszcz. Nastała cisza tak głęboka, że szelest tkaniny, z której uszyto suknię władczyni, wydawał się głośny niczym grzmot i mężczyźni, jak na zawołanie, przyklękli, a kobiety dygnęły i pokłoniły się głęboko. Burmistrzowie i bankierzy, koniuszowie i plebejusze, wszyscy bez wyjątku zachowali się jak na lenników przystało. Szelest sukni, spodni i innych elementów garderoby mącił tylko trzask metalu uderzającego o płytki, kiedy każdy klakier znajdujący się na terenie Binnenhofu legł na ziemi, zwrócony ku swej królowej niczym pociągnięty chromem muzułmanin zwracający się w kierunku Mekki. Jax przyłożył czoło do kupki wypalonego tytoniu, który zdążył się skawalić od plwociny i deszczu. Mozaika wydawała mu się ciepła, co przywołało przyprawiające o mdłości myśli o Wielkiej Kuźni. Przez dłużą chwilę tłum trwał w zawieszeniu, jakby nastąpiła pauza w symfonii hołdu granej bez przerwy w samym sercu Europy. Martwa natura: Gwiazda Poranna w Deszczu.
Nareszcie królowa zakomenderowała:
– Powstańcie, moi ukochani poddani.
Ludzie wykonali polecenie. Jax nie mógł zobaczyć, co stało się potem, ale bezbłędnie rozpoznał skrzypienie świeżo ociosanego drewna, kiedy królowa i jej małżonek weszli na schodki. Skupił się na samotnej mrówce skubiącej farfocle wystające z kupki tytoniu. Przeniósł nieco swój środek ciężkości, tak żeby jego głowa nie spoczywała już na rozmokłej brei. Tymczasem mrówka podniosła kilkukrotnie większy od siebie zlepek i zawlekła go do szczeliny w zaprawie murarskiej pomiędzy dwiema płytkami. Królowa stanęła na platformie i pstryknęła palcami.
– klakierzy, powstańcie – rozkazała takim tonem, jakby coś jej się dopiero przypomniało, od niechcenia, i zaraz przestała o tym myśleć, jak o tytoniu wyplutym przez ramię.
Mechaniczni, którzy ją usłyszeli, dźwignęli się z ziemi, podskoczyli wysoko i stanęli na równych nogach, poganiani rozdzierającym bólem towarzyszącym królewskiemu dekretowi – bólem, na który istniał jeden tylko lek: natychmiastowe i niezachwiane posłuszeństwo. Plac jakby odetchnął, kiedy wiatr hulał w tuzinach szkieletowych służących takich jak Jax. Po Binnenhofie rozeszło się echo drażniącego pobrzękiwania metalowych stóp symultanicznie uderzających o płytki. Dzwony na szczycie Ridderzaalu aż się zatrzęsły i mruknęły, płosząc gołębie, które wzleciały ku niebu. Prześladowany przez ból Jax poczuł ulgę przy lądowaniu, kiedy wykonanie polecenia królowej ugasiło płonące geas, lecz zaraz na jego miejscu pojawił się mus przypilający go do wypełnienia zadania zleconego mu przez Schoonraadów i rozorał na moment tylko zagojoną ranę, jakby obrażony, że został wyparty. Jax wzdrygnął się, a jęk boleści przybrał formę grzechotu i brzdęku, co nie umknęło jego towarzyszom.
„Idź, bracie, zanim cię zezłomują!”.
„Nie, jeszcze nie. Chcę zobaczyć buntownika”.
Szubienica została postawiona w przeciągu niespełna godziny przez ekipę mechanicznych sług. Pracom towarzyszyły odgłosy piłowania i stukot młotka. Podmuchy wiatru wzbijały w górę trociny, które unosiły się na tle ściany siąpiącego za szubienicą deszczu, rysując i zmazując arabeski na platformie, gdzie niedługo mieli stanąć tajemniczy papiści. Aktualnie jednak przy szubienicy nie stał nikt prócz królowej, jej małżonka i straży. Monarchini posłała ciżbie lodowaty uśmiech. Złota nić na naramiennikach munduru marynarskiego księcia Ruperta połyskiwała nawet w mdłym świetle dnia, podobnie jak i medaliony na jego piersi.

 
Wesprzyj nas