„Poeta, strażnik i więzień” to poetycka i plastyczna opowieść o sile literatury w walce o wolność i o słowach dających nadzieję w brutalnym więziennym świecie.


Poeta, strażnik i więzieńPowieść koreańskiego pisarza Lee Jung-Myunga, dotąd nieznanego polskim czytelnikom, to historia oparta na faktach z biografii poety Yuna Dong-ju, uważanego za jednego z najwybitniejszych koreańskich twórców i cieszącego się w rodzinnym kraju ogromnym uznaniem.

Tragiczne losy Yuna Dong-ju, który z powodu swoich wierszy był więziony w czasie II Wojny Światowej przez Japończyków okupujących Koreę jako wichrzyciel i wróg publiczny, posłużyły autorowi powieści do zbudowania ponadczasowej opowieści o potrzebie drzemiącej w każdym, nawet najbardziej brutalnym człowieku – potrzebie przeżyć dawanych przez sztukę – słowo, wiersz, muzykę, pieśń. To one dają siłę, wzmagają wolę przetrwania w najbardziej ekstremalnych warunkach.

W więzieniu Fukuoka to właśnie literatura – książki przemycane do tajnej biblioteki w podziemnym tunelu, wiersze Rilkego przekazywane z ust do ust czy wreszcie poezje głównego bohatera, stały się energią przetrwania dla więźniów i wyzwalaczem metamorfozy brutalnych strażników. Język i słowa, poezja i muzyka – niczym magia dawały siłę i nadzieję, odkrywały stłumione przez okrutną wojnę pokłady humanizmu.

Od strony formalnej książka jest kryminałem z fabułą osnutą wokół morderstwa japońskiego strażnika. Zadanie znalezienia sprawcy brutalnego mordu otrzymuje młody, niedoświadczony, niedawno wcielony do armii student, który będzie musiał zmierzyć się ze zmową milczenia koreańskich więźniów, japońskich wartowników i personelu medycznego, a przede wszystkim naczelnika więzienia, dla którego najważniejszym celem wcale nie jest znalezienie prawdziwego mordercy. W japońskim więzieniu nie jest bowiem problemem wymuszenie zeznań i przyznania się do winy dowolnego więźnia. Problemem więźniów jest dożycie do końca kary, a problemem strażników jest przetrwanie do końca wojny, uniknięcie wysłania na front i niebezpieczeństwa prowadzenia mętnych interesów kosztem towarzyszy, więźniów i państwa.

Poszukiwanie sprawcy przez młodego śledczego prowadzi jednak do nieoczekiwanego finału, gdyż młody Japończyk bynajmniej nie chce podążać najprostszą drogą, sugerowaną przez naczelnika. Wręcz przeciwnie – okazuje się on dociekliwym i wrażliwym człowiekiem, co wplącze go w ekscytującą i niebezpieczną grę i ujawni drzemiące w nim pokłady człowieczeństwa. Okaże się również, że bohaterowie, wrogo do siebie nastawieni i będący po dwu stronach barykady – na końcu razem stawią czoła wojennemu okrucieństwu. To sztuka – poezja i muzyka, okaże się niezłomną siłą w konfrontacji z brutalną siłą i terrorem fizycznym i psychicznym.

Intryga kryminalna, mimo że sama z siebie interesująca i pełna zaskakujących wydarzeń, jest tylko pretekstem do pokazania trudnych stosunków japońsko-koreańskich w latach czterdziestych XX wieku, a przede wszystkim zachowań małych zbiorowości i pojedynczych osób, wrogich sobie, brutalnych lub uległych, walczących pałką lub tylko słowem, zdolnych do mentalnej zmiany – w dobrą lub złą stronę, pod wpływem zaskakujących czynników.

powieść to hołd złożony przez autora pisarzom i poetom, którzy za oręż mając jedynie słowa, nie ustawali w walce o wolność

Powieść Lee Jung-Myunga to niezwykła i liryczna – mimo że tocząca się w okrutnym i pełnym brutalności miejscu – opowieść trzymająca w napięciu aż do końca, hołd złożony przez autora pisarzom i poetom, którzy za oręż mając jedynie słowa, nie ustawali w walce o wolność, własną czy swojego kraju ojczystego, często płacąc najwyższą cenę. Pomimo że dotyczy historii odległego kraju, jest bliska i brzmi znajomo również dla polskiego czytelnika, jako że i w naszej historii nie brak twórców, słowem walczących z okupantem i zaborcą, przeżywających katusze i tortury, więzionych i mordowanych z powodu swoich dzieł. Robert Wiśniewski

Lee Jung-Myung, Poeta, strażnik i więzień, Przekład: Jan Kraśko, Wydawnictwo Świat Książki, Premiera: 14 września 2016

Poeta, strażnik i więzień

Lee Jung-Myung
Poeta, strażnik i więzień
Przekład: Jan Kraśko
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 14 września 2016

PROLOG

RZECZY DAWNO MINIONE MIGOCZĄ
JAK ŚWIETLIKI

Życie może nie mieć celu. Śmierć jednak wymaga jasności – nie po to, by udowodnić, że w ogóle nastąpiła, tylko dla dobra tych, którzy przeżyli. Nauczka, jaką otrzymałem ubiegłej zimy, uczyniła mnie tym, kim teraz jestem.
Wojna wychłostała mnie jak burza piaskowa. Chociaż byłem wycieńczony, wyniszczony, powoli dorastałem. Dojrzałem, okrzepłem fizycznie, zdobyłem doświadczenie i pewnie można by mi pogratulować, lecz zapłaciłem za to wysoką cenę. Nie mogę stać się na powrót tym, kim byłem przedtem, w czasach, gdy nie zdawałem sobie sprawy z okrucieństwa świata, panoszącego się wśród nas zła czy potęgi wersetu.
Wojna skończyła się piętnastego sierpnia 1945 roku. Osadzonych uwolniono, ale ja zostałem. Zmieniło się jedynie to, że teraz ja jestem za kratami i zamiast brązowego munduru strażnika mam na sobie czerwony przyodziewek więźnia. Na mojej piersi widnieje numer wydrukowany wyraźnie ciemnym tuszem: D29745. Nie do końca rozumiem, dlaczego tu się znalazłem. Podczas wojny byłem żołnierzem, strażnikiem w więzieniu w Fukuoce. Obecnie Amerykanie uznali mnie za podrzędnego zbrodniarza wojennego. Siedzę dokładnie w tej samej celi, którą kiedyś nadzorowałem, w wielkim więzieniu za wysokim ceglanym murem zwieńczonym ostrym drutem kolczastym, w gmachu pełnym grubych krat i ceglanych pomieszczeń, które pochłonęły życie wielu tysięcy ludzi.
Blade promienie słońca padają na ciemną drewnianą podłogę, w którą jeszcze niedawno wsiąkała ropa i krew. Na prostokątnym kawalątku światła, jak na papierze, piszę palcem kilka słów. Mam prężne mięśnie, gładką skórę i czerwoną krew, lecz moje oczy widziały zbyt dużo okrucieństwa. Skończyłem dopiero dwadzieścia lat. Amerykańscy wojskowi oskarżyli mnie o maltretowanie więźniów. To chyba logiczne, bo nawet ja nie powiem, że jestem niewinny. Tak, maltretowałem więźniów, czasem z rozmysłem, czasem nie zdając sobie z tego sprawy. Krzyczałem na nich i biłem ich. Muszę ponieść za to karę. Ale jeszcze większą winę ponoszę za coś innego: za zbrodnię bierności. Za to, że nie zapobiegłem niepotrzebnej śmierci tylu ludzi. Że milczałem w obliczu szaleństwa. Że zatykałem sobie uszy, by nie słyszeć krzyku niewinnych.
Historia, którą zaraz usłyszycie, nie jest o mnie: to opowieść o tym, jak wojna niszczy naszą rasę. Opowieść o istotach pozbawionych człowieczeństwa i o najczystszych z ludzi. O jasnej gwieździe, która przemknęła przez nasz mroczny wszechświat dziesięć tysięcy lat temu. Naprawdę nie wiem, gdzie ta historia się zacznie, jak się skończy ani nawet czy uda mi się ją zamknąć. Po prostu wszystko spiszę. Będzie to opowieść o dwóch mężczyznach, których poznałem w Fukuoce. W kiszkowatej celi wspominam ich życie za wysokimi ceglanymi murami, na zalanym słońcem dziedzińcu i w cieniu strzelistych topól.
Życie więźnia i strażnika, poety i cenzora.

PRZYBYŁEM JAKO OBCY I OBCYM
TEŻ ODCHODZĘ

Brzask. Dźwięk dzwonka rozdarł stężałe powietrze. Co się stało? Ktoś uciekł? Zerwałem się z twardej pryczy. Na dworze było jeszcze ciemno. Właśnie sznurowałem buty, gdy na długim korytarzu zamigotało światło. Z trzeszczących głośników popłynął naglący głos:
– Wszyscy strażnicy stawią się w swoich rejonach i sprawdzą obecność. Natychmiast meldować o wszelkich nieprawidłowościach. Strażnik z Oddziału Trzeciego: zająć stanowisko przed wejściem do głównego korytarza!
Nocny obchód, który zaczynał się punktualnie o dziesiątej wieczorem, zawsze odbywało nas dwóch. Inspekcja wszystkich cel po obu stronach długiego korytarza oraz sprawdzenie wszystkich zamków trwały dwie godziny bez dziesięciu minut. Zmienialiśmy się o północy, o drugiej i czwartej nad ranem. Sugiyama Dozan, z którym miałem służbę, był starym, ponadczterdziestoletnim weteranem. Gdy po obchodzie o drugiej wróciłem do wartowni, siedział na łóżku i zakładał owijacze. Wyszedł z pokoju bez słowa, z pałką u pasa. Zniknął za drzwiami i w ciemności majaczył przez chwilę upiorny zarys jego pleców. Ciężkie ze zmęczenia powieki pociągnęły mnie w czarne trzęsawisko snu – snu, z którego właśnie mnie wyrwano.
Z trudem otworzyłem oczy i wypadłem na główny korytarz, który prowadził do biura. W ciemności za czerwonym ceglanym murem szczekały psy. Światło reflektora z wieży strażniczej przecinało noc jak ostry nóż. Do moich uszu docierały niecierpliwe krzyki strażników z zewnątrz. Zza krat po obu stronach wąskiego korytarza wyglądali więźniowie o zaczerwienionych oczach pełnych rozdrażnienia i urazy. Strażnicy otwierali drzwi, żeby ich policzyć. Z dźwiękiem dzwonka mieszały się głosy wyczytujące numery oraz odpowiedzi osadzonych. Biegłem, uciekając przed dudniącym echem własnych kroków. Zatrzymałem się gwałtownie dopiero przed wejściem do głównego korytarza Oddziału Trzeciego. Na widok tego, co zobaczyłem, zapragnąłem na powrót uciec w sen. To było gorsze niż koszmar nocny. Na podłodze promieniste rozbryzgi czarnoczerwonej krwi wciąż kapiącej z poręczy na piętrze, nagie ciało zwisające na linie z dźwigara pod sufitem. Przywiązane do poręczy, szeroko rozłożone ręce. Krople krwi, które z lewej części piersi spływały powoli na brzuch i uda, wisiały chwilę na czubku palucha i spadały. Miał nisko pochyloną głowę. Patrzył z góry prosto na mnie. Sugiyama Dozan.
Dostałem gęsiej skórki. Nigdy nie myślałem o śmierci, dla dziewiętnastolatka to jeszcze za wcześnie. Chociaż nosiłem mundur, wciąż byłem tylko chłopcem. Zwymiotowałem, kilka razy przełknąłem ślinę i wytarłem mokre oczy. Pozostali strażnicy kręcili się wokoło zdezorientowani, nie wiedząc, czy zostawić ciało na sznurze, czy je zdjąć. Podszedłem bliżej i oświetliłem latarką jego twarz. Miał zaszyte usta. Siedmioma równymi, delikatnymi szwami od dolnej wargi do górnej i z powrotem. Z trudem zapanowałem nad trzęsącymi się nogami.
Nadszedł oddziałowy Maeda i z twarzy odpłynęła mu cała krew.
– Zdjąć go – wykrztusił. – Przykryć i zanieść do izby chorych!
Kilku strażników pobiegło na piętro, rozwiązało supeł i powoli opuściło Sugiyamę. Dwóch innych przyniosło nosze i szybko zniknęło z ciałem.
Maeda rozejrzał się i spytał:
– Kto miał z nim służbę?
Stanąłem na baczność.
– Watanabe Yuichi! Na posterunku.
Maeda przeszył mnie wzrokiem i coś krzyknął. Otumaniony kwaśnym odorem wymiocin i przecinającym mrok jaskrawym światłem latarek słyszałem tylko syrenę wyjącą na zewnętrznej wieży i szczekanie psów. Wrócił strażnik, który miał przeszukać wejście do budynku.
– W nocy spadło piętnaście centymetrów śniegu – zameldował – ale nie ma ani jednego śladu. Nikt tu nie wchodził, nikt stąd nie wychodził.
Tyle wiedzieliśmy i bez niego. Na miejscu zbrodni nie było ani kałuż wody ze stopionego śniegu, ani śladów stóp. Jak morderca tu wszedł? Gdzie uciekł?
Jeden ze starszych stopniem strażników klepnął mnie w ramię. Wróciłem do rzeczywistości. Strażnik przekazał mi rozkaz Maedy, żebym zebrał rzeczy Sugiyamy i napisał raport o zdarzeniu. Pobiegłem na piętro. Tuż przy poręczy leżał jego mundur. Sugiyama zawsze chodził zapięty na ostatni guzik. Mundur był jego drugą skórą, bez munduru czuł się nikim. A teraz? Wywinięte rękawy, wywinięte nogawki, brak kilku guzików. Zauważyłem, że na kurtce nie ma żadnych rozcięć. Morderca zdjął ją z niego przed egzekucją. Dopiero wtedy wbił mu w serce długi stalowy pręt. Spodnie, wytarte i wybrzuszone na kolanach, leżały ciśnięte niedbale na bok, mimo to wzdłuż nogawek wciąż biegły starannie zaprasowane plisy. Sugiyama zaszył wszystkie kieszenie, żeby nie wkładać do nich rąk; mistrzowski styl był tajemnicą jego spokojnego kroku.
Wsunąłem dłoń do wewnętrznej kieszeni kurtki i zadrżałem jak chłopiec sięgający do ciepłego ptasiego gniazda. Czubkami palców dotknąłem czegoś mięciutkiego jak pióro pisklęcia: złożonego na pół kawałka lichego papieru. Rozłożyłem go. Rozszeptały się słowa, przytulone do siebie jak wiejskie chaty:


DOBREJ NOCY
Przybyłem jako obcy
I obcym też odchodzę.
Maj był życzliwy dla mnie,
Zsyłał naręcza róż.

Mówiła o miłości,
Jej matka i o ślubie…
Teraz świat tak ponury,
Drogi zasypał śnieg…

Nie mogę wybrać czasu,
By zacząć moją podróż.
Sam sobie muszę drogę
Odnaleźć w mroku tym.

Księżyca cień wędruje
Ze mną jak mój towarzysz,
Na śnieżnobiałych polach
Szukam jelenich dróg.

Czemu tu miałbym zostać,
By ludzie mnie wygnali?
Niech psy bezpańskie wyją
U dawnych domostw wrót.

Miłość kocha wędrować –
Taką ją Pan Bóg stworzył –
Z serca do serca krąży.
Dobranoc, miła ma.

Nie chcę Twych snów zakłócać,
Żal by Cię było zbudzić.
Kroków mych nie usłyszysz,
Cichutko zamknę drzwi…

Piszę tylko przechodząc
Na drzwiach Twych: Dobrej nocy,
Żebyś wiedziała, że ja
O Tobie myślę znów.*


* Gute Nacht – pieśń Franza Schuberta do słów Wilhelma Müllera z cyklu pieśni Podróż zimowa (Winterreise). Przekład Joanny Skórskiej (Aleksias). (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

Z każdej linijki bił smutek, rozpacz i głęboka miłość, każda strofa była jak smutny kochanek odchodzący w noc zaśnieżoną drogą. Uważnie obejrzałem papier: plamkę atramentu nieco rozlaną w miejscu, gdzie znieruchomiało wahające się pióro, kształt niezdarnych, szybkich i wolnych, pociągnięć, to płytsze, to głębsze rysy od stalówki. Sugiyama napisał ten wiersz czy tylko przepisał? Jeśli to nie jego ręka, to czyja? Czy ktoś tę kartkę podrzucił i dlaczego Sugiyama miał ją w wewnętrznej kieszeni kurtki?
Zanim powrócę do opowieści o jego śmierci, powinienem napisać coś o jego życiu. Na Oddział Trzeci przeniesiono mnie ledwie trzy dni wcześniej, po trzech miesiącach służby na Oddziale Czwartym. Dlatego prawie nic o nim nie wiedziałem. Nie stał się duchem po śmierci – dla mnie był duchem już za życia. Ze spisem więźniów w ręku, równym krokiem krążył po korytarzu Oddziału Trzeciego w jaskrawym świetle lamp. Osadzeni cichli wtedy i z bezpiecznych cel przyglądali się jego plecom. Miał niemal przezroczystą skórę i twarz zimną jak gipsowe popiersie. Nigdy się nie odzywał, jego usta były jak jaskinia Ali Baby, która zapomniała, co zrobić, żeby się otworzyć. Niezmiernie rzadko spomiędzy jego spieczonych warg wydobywał się chrapliwy głos. Sugiyama nie musiał krzyczeć, umiał siać strach cichym słowem. Miał sinawe od zarostu policzki i krzywy nos. Wśród strażników krążyły plotki o tym, kto mógł mu go złamać: legendarny leworęczny członek yakuzy, wysoki sowiecki żołnierz w bitwie pod Nomonhan, odłamek eksplodującego w pobliżu pocisku, a może kolba sowieckiej arisaki. Ale nikt nie znał prawdy. Czapkę nosił nisko naciągniętą na czoło, żeby ukryć oczy. W słońcu błyszczała czerwonawa blizna przecinająca mu twarz aż do ust. Niewielu wiedziało, gdzie się zaczynała; mogła sięgać za oko, aż do czoła.
Sugiyama był wszechobecny. Był tam, gdzie musiał, i robił to, co mu kazano. Miał w tym tak wielką wprawę, że rzadko kiedy ktoś coś zauważał. Wszyscy znali jego nazwisko – strażnicy i więźniowie, Japończycy i Koreańczycy – wszyscy się go bali i nim pogardzali. Nie chcę powtarzać tych niewiarygodnych historii tylko po to, żeby postawić go w ciekawszym świetle. Ale gdybym jednak miał coś o nim opowiedzieć, zacząłbym chyba właśnie od nich.
Sugiyama został przeniesiony do Fukuoki latem 1939 roku. Naczelnik miał wysokie oczekiwania wobec bohatera mandżurskiego frontu; liczył na to, że człowiek o wojskowym sposobie myślenia zapanuje nad chaosem w więzieniu. Według pogłosek Sugiyama był sierżantem Armii Kwantuńskiej i służył w 28 Pułku Piechoty wchodzącym w skład 64 Brygady. Walczył, nie rozumiejąc dlaczego, i widział śmierć swoich towarzyszy. Kiedyś jego kompanię otoczyli żołnierze sowieckiego 9 Korpusu Zmechanizowanego. Na rozkaz sztabu dywizji Cesarskiej Armii Japońskiej każdy oddział miał przebić się przez pierścień wroga i wycofać na wschód. Sugiyama cały dzień leżał w zasadzce wraz z trzydziestoma żołnierzami i gdy z nadejściem nocy ustał nieprzyjacielski ostrzał, przeprowadził atak na sowiecką dywizję pancerną. Chociaż przez dwa tygodnie nie mieli kontaktu ze swoimi, udało im się przebić i wycofać. Ognisty kocioł pochłonął trzydzieści czołgów, sto osiemdziesiąt samolotów i życie dwudziestu tysięcy żołnierzy, a Sugiyama jako praktycznie jedyny wyszedł z niego cało.
Nikt nie wiedział, co wydarzyło się naprawdę. Potwierdzić można było jedynie to, że 28 Pułk Armii Kwantuńskiej stoczył bitwę z siłami sowiecko-mongolskimi pod Nomonhan. Pewne dość wiarygodne fakty zdawały się świadczyć, że Sugiyama rzeczywiście dokonał wielu heroicznych czynów. Strażnicy rozprawiali o tym starciu, jakby byli jego naocznymi świadkami. Jeden z nich widział podobno siedem ran postrzałowych na ciele Sugiyamy. Inny twierdził, że ten bohater jest zupełnie głuchy na lewe ucho, odkąd tuż obok niego wybuchła bomba. Mówiono również, że w jego ciele tkwi szrapnel wielkości pięści. Plotki te, w połączeniu z jego powściągliwością, tworzyły pozory prawdy.
Kilku strażników było świadkami kolejnej historii. Kiedy Sugiyama przybył do więzienia, lekko kulał od rany postrzałowej w prawej nodze. Miał rozczochraną brodę i oczy błyszczące jak ślepia dzikiego zwierzęcia. Zdawało się, że więzienie jest dla niego nowym polem bitwy i chociaż nie było tu wrogów, traktował wszystkich jak nieprzyjaciół. Hojnie rozdzielał ciosy pałką, kontrolując każdy czyn i każde słowo więźnia. Był brutalny i przebiegły. Osadzeni bali się go, a strażnicy unikali. Jego zła sława wzrosła z dnia na dzień dzięki sposobowi, w jaki stłumił bunt Koreańczyków.
Trzech koreańskich więźniów zamknęło się w warsztacie, przeciągnęło na swoją stronę kilku studentów skazanych za uchylanie się od poboru i razem zaczęli wszystko demolować. Buntownicy wzięli trzech japońskich zakładników i zażądali, żeby naczelnik przyznał im status jeńców wojennych. Chociaż tego rodzaju incydenty należało zgłaszać Specjalnej Wyższej Policji, naczelnik postanowił tego nie robić, uważając, że za czerwonymi murami więzienia rządzi tylko on. Wezwanie tajnej policji byłoby poniżeniem. Dlatego otworzył zbrojownię i wydał strażnikom karabiny. Wtedy z szeregu wystąpił Sugiyama i zaproponował, że wejdzie do warsztatu i poskromi buntowników sam. Naczelnik tylko na niego spojrzał. Sugiyama zdjął kurtkę od munduru i powiedział, że jeśli nie wyjdzie za dziesięć minut, strażnicy mają przypuścić szturm. Wszedł do środka, jakby go wessało. Drzwi zamknęły się cicho. Naczelnik nie odrywał wzroku od zegarka – długi, cienki sekundnik kroił mu serce jak precyzyjny nóż. Minęło pięć minut. Spocone dłonie strażników zaczynały ślizgać się na kolbach karabinów. Naczelnik szykował się do szturmu, dobrze wiedział, że nie uniknie strat w ludziach. W tym momencie usłyszeli głośny trzask i przytłumione krzyki. Otworzyli drzwi i wpadli do warsztatu. Sugiyama stał na wysokim stole roboczym z pałką u boku. A na podłodze, wijąc się jak robaki, leżeli Koreańczycy z zakrwawionymi głowami, rozciętymi ustami i podbitymi oczami.
Podobnie jak w innych, w tej historii też może być dużo przesady, prawdą jest jednak, że Sugiyama wszedł sam do kryjówki buntowników, a niezaprzeczalnym faktem, że opuścił ją bez jednego zadrapania. Po tym incydencie powrócił do życia w cieniu. Należał do tych, którzy istnieją tylko w pogłoskach. Jego obecność odczułem wyraźnie dopiero wtedy, gdy zginął. I dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że nic o nim nie wiem.
Głównego wejścia zakładu karnego w Fukuoce strzegła olbrzymia stalowa brama i potężny ceglany mur. Kompleks więziennych budynków przypominał leżącego na brzuchu człowieka z szeroko rozłożonymi rękami i wskazującą północ głową. Fukuoce nadano status więzienia krajowego ledwie trzy lata wcześniej, przedtem była więzieniem obwodowym. Gdy wybuchła wojna na Pacyfiku, w Japonii zapanował chaos. Antywojenni intelektualiści i kryminaliści zerwali się ze smyczy i policja straciła nad nimi kontrolę. Więzienie kilka razy rozbudowywano, mimo to nie mogło sprostać potężnemu napływowi skazanych. Władze uznały jednak, że niezbędne jest odizolowanie wrogich Japończykom Koreańczyków, którzy z byle powodu wzniecali bunty, i wybrały położoną na uboczu Fukuokę.
Biura, w tym gabinet naczelnika, znajdowały się w gmachu głównym. Japońskich więźniów, którym przysługiwały specjalne względy, przetrzymywano w Oddziale Pierwszym. Oddział Drugi i Trzeci rozwidlały się na końcu skrzydła administracyjnego. W Drugim przebywali złodzieje, bezwzględni mordercy i osadzeni z wieloletnimi wyrokami. Trzeci zarezerwowano dla koreańskich buntowników i skazanych na śmierć. Drobnych przestępców japońskich umieszczono w Oddziale Czwartym i Piątym, dobudowanych do Trzeciego od zachodu. Mimo tych dobudówek więzienie było przepełnione. Zwłaszcza w Trójce dochodziło do wielu incydentów, wypadków i zamieszek. Osadzeni ogłaszali strajki głodowe, akty przemocy zdarzyły się tam częściej, a egzekucje stały się powszechne. Uznano, że Koreańczycy są więźniami najbardziej brutalnymi i niebezpiecznymi, więc odpowiednio ich traktowano. Służbę pełnili tam najzdrowsi i najsilniejsi strażnicy, a każdemu ich rozkazowi towarzyszył cios pałką. W Trójce pobito na śmierć niezliczonych więźniów.

Stanąłem na baczność w gabinecie i owiał mnie ciężki zapach tytoniu i mahoniowego drewna. Przez otwarte okno wpadało do środka rześkie powietrze. Na ścianie wisiał dyplom z cesarską pieczęcią, a pod nim, obok siebie, rodzinny herb samuraja i flaga Japonii. Na szafce z litego drewna, jak na wystawie, leżał długi wojskowy bagnet i błyszczący karabin. Naczelnik Hasegawa, z okoloną strzechą włosów łysiną na głowie, miał zamknięte oczy i machał długą pałką, jakby stanowiła przedłużenie jego ciała. Był w zaprasowanych w ostry kant brązowych spodniach, a na jego piersi błyszczały odznaczenia. W pokoju rozbrzmiewał śpiew, usłyszałem przepojony smutkiem potężny męski głos. Na przykrytym czerwonym aksamitem stole stał gramofon, na którym wirowała płyta. Gabinet ten, wraz z wysokimi aż do sufitu eleganckimi oknami, dźwięcznym śpiewem i oślepiającym porannym słońcem, stanowił jego azyl. Nie wiedziałem, że w tym ponurym ceglanym gmachu istnieje tak luksusowe pomieszczenie. Hasegawa podniósł ramię z igłą i gramofonowe trzaski ustały. Pocierając starannie wypielęgnowaną brodę, naczelnik delektował się przez chwilę pobrzmiewającym w gabinecie echem.
– Watanabe Yuichi, Oddział Trzeci, panie naczelniku!
Hasegawa przełożył pałkę do drugiej ręki i wstał. Uśmiech mu stężał, oczy pochłodniały – zamyślony, rozsmakowany w melodyjnej pieśni mężczyzna w średnim wieku szybko zmienił się w zimnego urzędnika.
– Już słyszałem o tym martwym strażniku, od Maedy.
Zastanawiałem się, po co mnie w takim razie wezwał. I nagle doznałem olśnienia: byłem ostatnim, który widział Sugiyamę żywego. Zacisnąłem zęby, żeby powstrzymać drżenie ust.
– Jesteś studentem? – Głos Hasegawy, ostry niczym szpony jastrzębia, wbił się we mnie jak w polną mysz.
Podejrzewał mnie o coś?
– Tak, panie naczelniku. Studiowałem sztuki wyzwolone w Trzeciej Szkole Wyższej w Kioto.
– Szczęściarz z ciebie. Twoich kolegów z poboru wysłano pewnie na południowy front. Ciebie zostawili w kraju, w dodatku skierowali cię do więzienia, nie trafiłeś nawet do wojska. – Otaksował mnie błyszczącymi oczami. – Weźmiesz to na siebie, ten incydent.
Chciał przez to powiedzieć, że mam zająć się pogrzebem? Czy próbował mnie wrobić w morderstwo? Wolałbym już chyba skierowanie na front.
– Zgłoszę tę sprawę Specjalnej Wyższej Policji – wykrztusiłem piskliwie.
Hasegawa kiwnął głową i przeszył mnie spojrzeniem.
– Właśnie. Tak mówi standardowa procedura. Ale tutaj, w Fukuoce, nie możemy przestrzegać standardowych procedur. Mamy tu najgroźniejszy element na całym archipelagu, ludzi, których trzeba wyeliminować ze społeczeństwa, którzy w ogóle nie powinni się byli urodzić. Zdrowy rozsądek nic tu nie pomoże. Wojsko też sobie z nimi nie poradzi, nie wspominając już o policji. Wszystko to, co się tu dzieje, jest bitwą i tylko my możemy ją wygrać. Dlatego nie wspominaj mi więcej o tej przeklętej policji!
Nie miałem na to żadnej odpowiedzi.
– Przejmiesz śledztwo. Dowiesz się, który z tych kryminalistów zabił Sugiyamę Dozana i dlaczego. Pójdziesz natychmiast do oddziałowego i zażądasz pomocy. Maeda dopilnuje, żebyś nie miał z tym żadnych kłopotów. Przekaże ci niezbędne dokumenty i przygotuje harmonogram przesłuchań. Jeśli odkryjecie coś nowego, chcę natychmiast o tym wiedzieć!
Całkowicie zagubiony strzeliłem obcasami i stanąłem na baczność. Zasalutowałem, odwróciłem się i szybko wyszedłem.

 
Wesprzyj nas