Książka “Cesarstwo to ty” jest zbeletryzowaną biografią cesarza Brazylii Piotra I (1798-1834), twórcy i pierwszego władcy Cesarstwa Brazylii.


Jest to również fascynująca saga rodzinna i epicka, autor doskonale łączy narrację na tematy rodzinne i historyczne. Akcja powieści rozgrywa się w czasie 30 lat, występuje w niej wiele prawdziwych i fikcyjnych, ale zawsze interesujących postaci.

Jest to opowieść o tworzeniu się niezależnego narodu, bo po raz pierwszy kolonia staje się siedzibą kolonialnego cesarstwa i zyskuje niepodległość pod hasłami ówczesnego liberalizmu.

Istotną częścią jest też życie osobiste Piotra I – zgodnie z obyczajami uwikłanego w małżeństwo z rozsądku, mające zapewnić międzynarodowe sojusze. Jego bujne życie uczuciowe i nieokiełznana energia towarzyszą mu przez całe życie. Poznajemy też jego austriacką żonę, która okazuje się wierną towarzyszką życia, choć trudno jej dostosować się do życia w nieprzyjaznym kraju i otoczeniu i znosić niewierność męża, poznajemy jego kochanki i najbliższą rodzinę, przeżywamy dramatyczne zwroty akcji, miłość, rozpacz i szukanie wyjścia z niezwykle skomplikowanych sytuacji. Ludwik XIV, władca absolutny, mówił: „Państwo to ja” – Pedro de Braganza musi rządzić w warunkach monarchii konstytucyjnej i ograniczać swe absolutystyczne ciągoty.

We wstępie ukazany jest pierwszy kontakt portugalskiego admirała Cabrala z plemieniem Tupi z Brazylii. Okazuje się, że wszystko, co dla niego jest cenne – złoto, luskusowe kobierce, tron – jest dla nich zupełnie bezwartościowe. Jest to zapowiedź ważnego wątku tej książki: do jakiego stopnia można wprowadzić instytucje i zwyczaje ze Starego Świata do rzeczywistości w Nowym Świecie.

Javier Moro urodzony w 1955 r. w Madrycie, pisarz hiszpański, za książkę “Cesarstwo to ty” uhonorowany prestiżową Premio Planeta w 2011 roku. Studiował historię i antropologię, współpracował z wieloma hiszpańskimi i międzynarodowymi tytułami prasowymi. Przed napisaniem swojej pierwszej książki (“Senderos de libertad”) podróżował przez trzy lata po Amazonii autobusami, kajakiem i piechotą.

Javier Moro
Cesarstwo to ty
Przekład: Maria Raczkiewicz-Śledziewska
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 16 czerwca 2016


1


Rio de Janeiro, 1816

Pedro de Bragança e Burbon skończył właśnie osiemnaście lat i był zakochany. Szczupły i muskularny młodzieniec o wielkich, czarnych oczach i omdlewającym spojrzeniu. Kasztanowe loki okalały jego pogodną twarz, opaloną przez nieustanne przebywanie na powietrzu. Był porywczy, bardzo energiczny i jakby stworzony do ćwiczeń fizycznych. Dość lekkiej budowy, sprawiał wrażenie wyższego, niż był w rzeczywistości. Na bardzo feudalnym i dbającym o tradycję brazylijskim dworze wszyscy uważali go za wyjątkowo ekscentrycznego księcia: kąpał się nago w morzu, przyjaźnił ze stolarzami z warsztatów pałacowych i lubił prace ręczne, mimo że były one uznawane za odpowiednie tylko dla niewolników.
Wiedział, jak z pomocą czeladników okiełznać młode źrebię, a konie podkuwał lepiej niż kowal. Często wyjeżdżał na polowanie z bratem Miguelem, cztery lata młodszym od niego, żeby strzelać do kajmanów, którym zdarzało się zasnąć przy ujściu rzeki, albo ścigać jaguary i jelenie w ciemnej i gęstej dziewiczej puszczy, otaczającej Rio de Janeiro. Miguel był nieco niższy i bardziej przysadzisty, miał też lekko wyłupiaste oczy. Na pierwszy rzut oka nikt by nie odgadł, że są braćmi.
Dworzanie, główny cel ich żartów i przeróżnych wybryków, nie szczędzili chłopcom odpowiednich określeń: łotry, łobuzy, dranie, kanalie, szuje itp. Pewnego dnia admirał floty brytyjskiej podarował im w prezencie dwie odlane w brązie miniaturowe armaty na lawetach. Bracia spędzili w swoim pokoju długie godziny, strzelając w nogi wszystkich przechodzących pałacowym korytarzem. Niejeden dworzanin skończył wtedy z poparzonymi łydkami. Ani służący, ani rodzice chłopców nigdy nie dowiedzieli się, w jaki sposób zdobyli proch. W odróżnieniu od Pedra, który przyjmował wszystko z podniesioną głową, Miguel był tchórzliwym krętaczem. Kiedy tylko mógł, chował się za starszego brata, którego podziwiał, jednocześnie mu zazdroszcząc.
Pedro był starszy, a poza tym wszystko zawsze mu się udawało. Miguel nie miał żadnej nadziei wstąpić kiedyś na tron, był przecież o wiele niżej w hierarchii, więc nic nie powstrzymywało jego złośliwych zachowań: szczuł psy, żeby gryzły gości, był kapryśny, despotyczny i okrutny wobec służby. Lubował się w niebezpiecznych zabawach, poczucie zagrożenia podniecało go przez całe życie. Kiedy mieli po kilkanaście lat, urządzali dzikie wyścigi powozów po nowych drogach królestwa, wprawiając okolicznych mieszkańców w przerażenie. Pędzili jak szaleni, ryzykując utratę równowagi i wywrócenie wozu, zderzali się nawet kołami, żeby zmieść z drogi przeciwnika, poganiali konie, nie bacząc na to, czy kogoś potrącą, ile po drodze stratują straganów z owocami ani ile osób obryzgają błotem lecącym spod kopyt spienionych koni. Z wielu wypadków cudem uchodzili cało. Kiedy już opadły emocje, zaczynali od nowa, bo ryzyko było im potrzebne jak powietrze. Niezmiennie wygrywał Pedro, co wywoływało wściekłość Miguela.
— To normalne, że wygrywam — mówił Pedro, żeby pocieszyć brata. — Jesteś ode mnie młodszy. Poczekaj trochę, a zobaczysz, też będziesz zwyciężał.
Ale Miguel nie znosił, gdy mu o tym przypominano. Pokonać Pedra było jego największym marzeniem, które w dorosłym życiu zmieniło się w obsesję. W dzieciństwie, kiedy tylko udało im się wymknąć opiekunom i służbie, obaj znikali w ogromnym parku otaczającym pałac São Cristovão, siedzibę monarchii portugalskiej w Brazylii, położoną pięć kilometrów od centrum Rio de Janeiro. Bawili się w chowanego, wdrapywali na palmy i zrywali świeże orzechy kokosowe, które potem rozbijali kamieniem, żeby wypić mleko. Czasem natykali się na myśliwego, który niósł żywe irbisy albo małpy o dziwacznym umaszczeniu i wielkich oczach, i szli oglądać je przez kraty klatki.
Jednak najbardziej lubili bawić się w wojnę, nie podejrzewając nawet, że pewnego dnia będą musieli prowadzić ją naprawdę. W pobliskim lesie każdy z nich dowodził własną armią złożoną z dzieci niewolników. Toczyli zaciekłe bitwy, atakowali się nożami, kijami, kamieniami, procami i palmowymi liśćmi. Zajadłość, z jaką walczyli, była niezwykła, biorąc pod uwagę wiek walczących, a liczba rannych bardzo duża. Wielu chłopców kończyło ze złamanymi rękami, ranami kłutymi brzucha czy głowy, a jaskrawoczerwona krew barwiła ich czarną skórę. Niektórzy po kontuzjach głowy tracili przytomność, a Pedro i Miguel, jako generałowie, wydawali rozkazy, grupowali wojska, przemawiali do żołnierzy i zachęcali do walki, jeśli widzieli, że spada morale. Zawsze zwyciężały armie Pedra, ku wielkiej rozpaczy małego Miguela, który nie wahał się potem okrutnie karać swoich małych żołnierzy niewolników, bo to na nich oczywiście zrzucał winę za klęskę. Ta bezlitosna gra skończyła się, kiedy Miguel ciężko ranił z muszkietu jednego z niewolników. Wtedy już wtrącili się opiekunowie i nakazali rozwiązać dziecięce armie.
Obydwaj bracia dorośli nie wiadomo kiedy, w ich otoczeniu nikt nie przywiązywał wagi do nauki i wychowania, uważano powszechnie, że jest rzeczą zupełnie naturalną, by syn Europejczyka czy Kreola mógł mieć własną niewolnicę, która spełni jego erotyczne zachcianki, oczekiwano, że młodzi chłopcy wcześnie będą zdobywać kobiety, rozdziewiczając je bez wahania i posługując się sprośnymi gestami i słowami, żeby nikt nie mógł posądzić ich o zniewieściałość. Dotyczyło to wszystkich, zarówno plebejuszy, jak i dworzan.
Przed przybyciem do Brazylii, kiedy jeszcze mieszkali w Queluz niedaleko Lizbony, w pałacu, w którym się urodzili, brazylijskie służące o cynamonowej skórze i zuchwałych manierach wydatnie przyczyniły się do rozbudzenia ich zmysłów. Ofiarami przedwcześnie rozkwitłego Pedra stawały się pokojówki, które prały jego rzeczy, gdy był dzieckiem, ubierały go i stroiły w dni świąteczne. Rosa, brazylijska karlica, ulubienica jego babki, królowej Marii, pozwalała się czasem pieścić między nogami, kiedy nie było nikogo w pobliżu.
Chociaż w dzieciństwie robili wszystko, żeby uciec od ograniczeń, którym podlegali jako książęta, Pedro i Miguel musieli jednak brać udział w oficjalnych uroczystościach. Obydwaj się nudzili, choć Pedro znosił to lepiej. Zwykle naśladował ojca, wyciągając dłoń, żeby dorośli mogli złożyć na niej pełen czci pocałunek, ale biada dzieciom, które się do niego zbliżyły, bo wtedy podnosił się gwałtownie, uderzając je mocno w podbródek. Powstrzymywał z trudem śmiech, a rodzice zabierali oszołomioną latorośl w obawie przed skandalem.
Nazywano go dom Pedro, odkąd zaczął cokolwiek rozumieć. Z początku jako syn niepierworodny nie był pierwszy w linii sukcesji, miał bowiem starszego brata Antonia. Pewnego dnia, jako bardzo mały chłopiec, Pedro usłyszał krzyki: matka płakała, ojciec z pięścią wzniesioną ku niebu krzyczał coś o klątwie, jaka wisi nad rodziną Bragançów. Legenda o niej powstała przed wiekami, kiedy to jeden z królów Portugalii przegnał kopniakami franciszkanina, który prosił o jałmużnę. Mnich w zemście przysiągł, że od tej pory żaden syn pierworodny Bragançów nie dożyje wstąpienia na tron. I tak klątwa utrzymywała się od wielu lat, przez całe pokolenia, z przerażającą precyzją. Przez okno pałacu w Queluz mały Pedro widział, jak wysadzaną cyprysami aleją oddala się grupa ubranych na czarno ludzi, poprzedzona przez dworzan niosących na ramionach małą białą trumnę. Powiedzieli mu, że w tej skrzynce jego starszy brat idzie prosto do nieba. Zmarł na febrę w wieku sześciu lat. Z pałacu dochodziło zawodzenie jego babki, królowej Marii, już wtedy bardzo wiekowej. Później, kiedy dworzanie wrócili i zapanował większy spokój, czyjeś ramiona uniosły go w górę. Była to niania chłopca — głowę miała okrytą czarnym welonem, oczy zaczerwienione. Spojrzała na niego uważnie — był bardzo podobny do brata — i powiedziała: „Pedro, teraz ty, pewnego dnia zostaniesz królem”.
Wtedy jego życie się zmieniło. Do tej pory ojciec nie dbał zbytnio o jego wykształcenie, wystarczało, że otrzyma je takie, jak sam król, kiedy był drugi w linii sukcesji. Po co zaszczepiać mu wiadomości z historii, geografii czy sztuki rządzenia państwem, jeśli i tak nie zostanie królem? Tak wtedy uważano. Trzydzieści lat wcześniej João też otrzymał skromne wykształcenie, bo przeznaczony do rządzenia był jego starszy brat José, młodzieniec wytworny, inteligentny, o zdecydowanym charakterze, który jednak nie uniknął klątwy i zmarł w wieku dwudziestu pięciu lat. Zupełnie nagle João i jego małżonka Carlota Joaquina zostali wyniesieni na wysokie stanowisko spadkobierców tronu. Ją to uszczęśliwiło, bo była bardzo ambitna, ale on był nieszczęśliwy. Później João, albo João Łaskawy, jak nazywali go poddani, przyjął koronę, kiedy królową Marię uznano za niezdolną do rządzenia z powodu zaburzeń psychicznych, ale zrobił to bardzo niechętnie. Czuł paniczny strach przed obowiązkami, do których nikt go nie przygotował, a których wcale nie pragnął. Był człowiekiem lękliwym, nieśmiałym, bezwolnym i zachowawczym. Nigdy zbytnio się nie interesował ani literaturą, ani nauką, ani też polityką. Pisał źle, zawsze z błędami ortograficznymi i składniowymi. Całe życie spędził wśród zakonników i w głębi duszy sam czuł się trochę zakonnikiem. Lubił muzykę sakralną, ale największym jego zamiłowaniem było obżarstwo, a jeśli w młodości polował, to tylko po to, żeby potem nasycić się mięsem jelenia.
Po śmierci pierworodnego syna król João chciał nadrobić czas stracony przez Pedra i zatrudnił nauczyciela, który miał wielkie trudności, by przykuć uwagę chłopca, nienawykłego do nauki. Po przyjeździe do Brazylii ojciec nadal troszczył się, aby syn miał dobrych nauczycieli, takich jak brat Antonio de Arrábida, spowiednik i nauczyciel religii, człowiek wykształcony i litościwy, który przez znajomość ludzkiej natury potrafił zyskać u Pedra pewien rodzaj szacunku. Albo jak João Rademaker, dyplomata o korzeniach holenderskich, który znał niemal wszystkie języki europejskie i nauczył chłopca podstaw matematyki, logiki, historii, geografii i ekonomii politycznej. Jednak żaden z nauczycieli nie zdołał okiełznać jego nieposkromionej natury, nie udało im się wywrzeć na niego większego wpływu. Jak mogli to zrobić, skoro nigdy nie wymagano od chłopca więcej niż dwóch godzin nauki dziennie? W krótkim czasie był całkowicie wyczerpany koniecznością skupienia uwagi. Kiedy lekcja go znudziła, po prostu odchodził i zostawiał zaskoczonego nauczyciela samego. Szedł wtedy do królewskich stajni, ujeżdżał konie i trzaskał z bicza, wydając rozkazy niewolnikom. Przebywanie wśród zwykłych ludzi pozwoliło mu prędko pozbyć się poczucia, że jest kimś wyjątkowym. Komunikatywny, ciekawski, bystry i żywy, lubił śmiać się ze sprośnych dowcipów opowiadanych w stajniach, na ulicach i placach i chodzić po tawernach rzadko uczęszczanych przez Europejczyków. Czynił to przebrany w długi płaszcz i kapelusz z szerokim rondem, żeby uchodzić za zwykłego mieszkańca São Paulo i móc do woli pić, śpiewać, brzdąkać na berimbau czy grać na marimbie. W tancbudach tańczył angolskie lundu, bezwstydny pierwowzór samby, zakazany przez Kościół, bo rozpoczynał się „zaproszeniem do tańca”, kiedy mężczyzna i kobieta ocierali się o siebie brzuchami. Często też kąpał się nago w morzu. Kiedy pewnego dnia natknęła się na niego grupa dam dworu, wybuchnął gromkim śmiechem, lecz nie okrył się, tylko stał przed nimi, bezczelnie i z dumą prezentując swoje intymne części.
Ojciec rzadko czynił mu wyrzuty, nie wymagał od niego dyscypliny ani dojrzałości. Nie robił tego dlatego, że był wyrozumiały albo zbytnio zajęty sprawami państwa, by zajmować się rodziną, ale dlatego, że wiedział o przypadłości, którą Pedro jest obciążony po kądzieli, z hiszpańskiej gałęzi rodu. Dała ona o sobie znać tylko raz, po tym gdy ojciec ukarał go za złe zachowanie podczas mszy. Chłopiec przez chwilę siedział nieruchomo, z oczami utkwionymi w pustkę, miał drgawki, a strużka śliny ściekała mu z kącików ust. Król João nie musiał szukać porady medyków, żeby zorientować się, co to za choroba. Epilepsja od dawna pojawiała się w tej rodzinie. Atak był bardzo słaby, lecz wszyscy wiedzieli, że na to nie ma lekarstwa i wcześniej czy później znów się objawi. Król João uznał, że nie należy sprzeciwiać się chłopcu ani go denerwować. Ktoś mu opowiedział, że Napoleona też nie karano w dzieciństwie, bo gdy raz kazano mu jeść na klęczkach, dostał ataku padaczki. Ludzie z otoczenia króla wiedzieli, że epilepsja nie jest szczególnie ciężka i że można z nią żyć. Czyż nie mówiono, że Sokrates też był epileptykiem? Że Napoleona gnębiły ataki w chwilach wielkiego napięcia?
Właśnie z tego powodu Pedro cieszył się nadzwyczajną wolnością. Po ojcu odziedziczył subtelną inteligencję, łagodność, umiejętność współżycia z innymi, oszczędność w wydawaniu pieniędzy i umiłowanie muzyki. Grał na klarnecie, klawikordzie, flecie i trochę na skrzypcach. Po swojej matce, Hiszpance Carlocie Joaquinie, córce Karola IV — miłość do koni, silne poczucie niezależności, gorącą krew i nienasycony apetyt na miłosne podboje: od czarnych służących do córek wysoko postawionych dworzan, wszystkie były narażone na jego śmiałe poczynania, kiedy wracał z polowań i buszował po komnatach. Jednak ostatecznie porzucał je, żeby udać się do miasta i zobaczyć z jedyną kobietą, która spędzała mu sen z powiek. Nigdy nie przypuszczał, że poczuje takie bicie serca, dopóki nie zobaczył w Teatrze Królewskim w Rio de Janeiro tej francuskiej tancerki. Mimo młodego wieku uważał się za znawcę kobiet, lecz jak dotąd nie poznał smaku prawdziwej miłości.

2

Pewnego wieczoru w tawernie La Corneta przy ulicy Viola poznał kogoś, kto miał zostać jego najlepszym przyjacielem przez resztę życia. Ubrany jak mieszkańcy São Paulo, paulistas, znani ze swojego bojowego i niezależnego ducha, w towarzystwie dwóch pałacowych stajennych oglądał pojedynek gitarowy dwóch cariocas (tak nazywano mieszkańców Rio de Janeiro). Obydwaj improwizowali coraz to nowe fragmenty, przy entuzjastycznym aplauzie publiczności. Jeden z muzyków, potężny Murzyn, widocznie rozpoznał księcia, bo zaśpiewał mu nieco wyzywające wersy, co rozbawiło tłum, ale rozsierdziło księcia. Zerwał kaptur i się ujawnił:
— Jestem książę Pedro! — powiedział i wydał rozkaz swoim towarzyszom: — Łapcie go! Niech dostanie, co mu się należy!
Ale gitarzysta zdążył już uciec, podobnie jak większość obecnych w tawernie mężczyzn, a kobiety chowały się pod stołami, żeby uniknąć stratowania przez tłum. Jeden z tych, którzy kpili z młodego księcia, został na miejscu. Był to Portugalczyk, około dwudziestopięcioletni, nosił na głowie rodzaj beretu. Kiedy stajenny rzucił się na niego, ten chwycił go za kark i powalił na podłogę. Potem podniósł go za koszulę i spodnie, jak niezbyt ciężki worek, podszedł do kuchennych drzwi i wyrzucił na podwórze. Wtedy skłonił się dworsko, niemal zamiatając beretem podłogę, i powiedział z cieniem uśmiechu na twarzy: „Francisco Gomes da Silva, do usług Waszej Wysokości”. Zdumiony i zachwycony teatralnymi gestami nieznajomego, Pedro wybuchnął śmiechem.
— Ależ z ciebie żartowniś!
W taki właśnie sposób książę poznał swojego trefnisia i tak go też tamtej nocy nazwał: Trefniś. Don Kichot znalazł swego Sancho Pansę, tyle tylko, że ten Trefniś był wysoki i przystojny. Znano go z tego, że doskonale opowiadał historie, był dowcipny, śpiewał ballady, świetnie tańczył lundu, był kobieciarzem, lubił wypić i wdać się w bójkę. Miał wszystko, czego trzeba, żeby zabawić księcia. Razem przeżyli wiele przygód, zawsze po nocy i w przybytkach wątpliwej reputacji. Dla Pedra osiem lat starszy Trefniś był niczym przewodnik po ryzykownym nocnym życiu. Ich żarty przysparzały im mnóstwa kłopotów, a któregoś razu książę musiał ratować przyjaciela, który w tawernie rozpętał iście piekielną bijatykę. W razie tarapatów, w które Trefniś wpadał z powodu wyraźnego pociągu do trzcinowych trunków, mógł zawsze liczyć na Pedra, który nigdy dużo nie pił. Nic dziwnego, że rodzice z zamożniejszych rodzin w dwójnasób chronili swe córki, gdy książę pokazywał się w okolicy. Któregoś razu pewien zamożny kupiec wyrzucił go z domu, kiedy zbyt natarczywie zalecał się do jego córki. Zanim zakochał się we francuskiej tancerce, podjeżdżał często na koniu do lektyk niesionych przez niewolników.
— Zwróć uwagę, że firaneczki są zasłonięte — mówił Trefniś. — Na pewno w środku jest jakaś kobieta.
Wciąż siedząc na koniu, odsłaniał okno i jeśli dama mu się podobała, zatrzymywał się na dłużej, żeby z nią poflirtować. Teraz, kiedy owładnięty był całkowicie myślą o Francuzce, nie interesowały go podobne żarty, choć już wcześniej zdarzało się, że tracił głowę dla aktorki czy tancerki. Tak było z Ludoviną Soares, ciemnowłosą pięknością, przebywającą przejazdem w mieście. Teatr Królewski, stworzony przez jego ojca, żeby Rio de Janeiro zyskało kosmopolityczny charakter, czego zresztą bardzo mu brakowało, był magnesem przyciągającym artystów z całego świata. Znajdowało się tam sto dwadzieścia lóż, a cała widownia liczyła tysiąc miejsc. Wzorowany był na Operze Paryskiej, sali Favart, miał doskonałą akustykę, która zadowalała wymagania muzyczne rodziny Bragançów. Muzyka od pokoleń była ich pasją. Jeden z przodków, Józef I, miał salę operową w każdym ze swych pałaców, w Lizbonie, Salvaterze i Queluz. Kiedy mieszkali jeszcze w Portugalii, muzycy i śpiewacy z kaplicy królowej Marii byli znani w całej Europie ze swojej doskonałości. Król João tak bardzo kochał muzykę, że zupełnie nie dbał o koszty, jeśli w grę wchodziło sprowadzenie z Włoch najsłynniejszych castralli. Ubrani w purpurowe aksamity, z nalanymi twarzami grubo pokrytymi makij ażem, śpiewali Miserere Pergolesiego i oratoria Haendla z eterycznym wdziękiem, który według znawców dorównywał chórowi z Kaplicy Sykstyńskiej. Król nie wstydził się łez, kiedy takie śpiewy wstrząsały całym jego jestestwem.
Od momentu powstania, dwa lata wcześniej, teatr pełnił również funkcję miejsca wszelkich spotkań o charakterze politycznym i społecznym. Jednak nie zaniedbywano jego podstawowej roli i regularnie wystawiano opery, balety, dramaty i komedie, grano symfonie. Przyjeżdżali muzycy i grupy teatralne, jak ta, do której należała Ludovina Soares. Po długich naleganiach i mediacjach Trefnisia Pedrowi udało się namówić Ludovinę na spotkanie. Kiedy książę zjawił się punktualnie o umówionej porze, Ludovina otworzyła po cichu drzwi i poprowadziła go długim, ciemnym korytarzem. Pedro już cieszył się na myśl, że spędzi następne godziny w jej ramionach, a być może też między jej udami, kiedy nagle, ku jego najwyższemu zdumieniu, znaleźli się w sali pełnej ludzi: byli to aktorzy z jej trupy. Wszyscy mieli w dłoniach latarnie i wszyscy czekali z niecierpliwością, żeby powitać Jego Wysokość. Ludovina wskazała dłonią na mężczyznę u swego boku.
— Przedstawiam panu mego męża — rzekła.
Pedro był wściekły, oczy miał wielkie jak spodki. Kiedy jednak zdał sobie sprawę, że padł ofiarą żartu, którego nie powstydziłby się nawet Trefniś, przełknął dumę i przyłączył się do ogólnego śmiechu. Czyż miał inne wyjście? W rezultacie jego poczucie humoru uratowało go przed ośmieszeniem.

 
Wesprzyj nas