Różnorodne teksty Tadeusza Boya-Żeleńskiego, zebrane w tym tomie pod kątem stosunku do przeszłości i współczesności, wykazać mają klasę pisarską, konsekwencję i styl myślenia: świadka i krytyka swojej, a zwierciadła naszej epoki.


Mity i zgrzyty„Igrać z najbardziej uświęconymi pojęciami, z najbardziej czcigodnymi uczuciami, próbować ich siły i szczerości, rozkładać je odczynnikiem śmiechu, prowokować obłudne oburzenia, demaskujące dyskusje, wpuszczać powietrze, ośmielać do myślenia, iżby pośród walących się bałwanów zostało to, co najbardziej jest szanowane, oto zadanie, które chciałbym spełniać wedle sił moich” – tak wyłożył swój program kulturalny Tadeusz Żeleński. Wybór publicystyki “Mity i zgrzyty” stara się dać o tym dziele pojęcie.

Boy – to prawdziwa kariera. W trzy czwarte wieku po śmierci być nadal w centrum rzeczy polskich, budzić najżywsze kontrowersje, jednoczyć i dzielić, być zarazem osobą i sztandarem – czego publicysta może chcieć więcej?

Ale Tadeusz Żeleński to przede wszystkim pisarz i jako taki powinien być czytany. Jego różnorodne teksty, zebrane w tomie “Mity i zgrzyty” pod kątem stosunku do przeszłości i współczesności, wykazać mają klasę pisarską, konsekwencję i styl myślenia Boya: świadka i krytyka swojej, a zwierciadła naszej epoki.

“Kim był, u licha, ten Boy? Tłumacz arcydzieł, ale „niewłaściwych” (…) Inteligent, ale bez poczucia wyższości. Ideolog, ale naiwny. Publicysta, ale niewygodny. Indywidualista, ale społecznik. Poeta, ale podkasany. Biograf, ale niedyskretny. Moralista, ale szyderczy. „Boy-mędrzec”, a pełen pasji. Satyryk, ale tolerancyjny. Słowem, osobistość paradoksalna” – pisze Jan Gondowicz we wstępie do książki.

“Mity i zgrzyty” to zbiór najciekawszych polemik, recenzji i wspomnień Tadeusza Boya-Żeleńskiego w wyborze Jana Gondowicza, bogato ilustrowany karykaturami Tadeusza Boya-Żeleńskiego.

Tadeusza Boya-Żeleński
Mity i zgrzyty
Polemiki, recenzje, wspomnienia
Wybrał i przedmową opatrzył Jan Gondowicz
Ilustracje w wyborze Barbary Winklowej
Państwowy Instytut Wydawniczy
Premiera: 30 czerwca 2016

Mity i zgrzyty

Boyem a prawdą

W pierwszym tygodniu grudnia 1932 roku „Wiadomości Literackie” uczciły twórcę Biblioteki Boya witryną ze zdjęciem. Zachowały się dwie, z obu stron kryształowej szyby, fotografie Boya podpisującego w redakcji książki. Na zrobionym z zewnątrz asystują mu Irena Krzywicka i Janina Konarska, na drugim przez okno zagląda tłum ciekawskich. Tu i tam Boyowi żywemu towarzyszy Boy z kartonu, przytrzymujący wysoko nad głową zawrotny stos napisanych, przełożonych lub opracowanych tomów. Drugie zdjęcie nakłada obie sylwetki, co wygląda tak, jakby bohater dnia, z lewą ręką na szczycie kolumny, prawą wpisywał dedykację w podsuniętą książkę. Od strony psychologicznej ludzie pióra dzielą się z grubsza na jednolitych jak kryształ oraz złożonych z szeregu nawarstwień. Pierwszych mogliby uosabiać, dajmy na to, Rimbaud, Kafka czy Schulz; w innych wyróżnić się dają kręgi kolejnych doświadczeń. Reprezentuje ich godnie właśnie Tadeusz Żeleński. Toteż jego reklamowy wizerunek podsuwać może wyobraźni jedno z najmniej oczywistych osiągnięć myśli ludzkiej. Mam na myśli słup układanych na przemian srebrnych monet, krążków cynku i nasączonych słabym kwasem płatków sukna. Jakim cudem hrabia Alessandro Volta w roku 1801 przeczuł, że da to prąd, nie mieści się w głowie. Fakt, że tę tak prostą a niebywałą rzecz nazwano stosem. I fakt także, iż jak w dwu przewodnikach wyprowadzonych z biegunów stosu Volty spodziewać się można różnicy potencjałów, tak między dwiema dłońmi piszących, jedną na stosie Boya, drugą na karcie papieru, z reguły wytwarza się napięcie myśli. Inne dziedzictwo Oświecenia.
Nawarstwienia Boyowskie rysują się wyraziście: dom rodzinny z tradycjami warszawskiego pozytywizmu; strupieszały Kraków czasów Matejki; studia medyczne; inicjacje Przybyszewskiego; olśnienia paryskie; działalność humanitarna; igraszki kabaretowe; kontakt z literaturą, jaki zna tylko tłumacz; trauma lekarza w wojennym lazarecie; kartezjańska clarté; teatr jako okno na życie; kampanie sceptyczne i rewizje obyczajowe; pora wspomnień. Oto Boy oczywisty, jakim się lubił przedstawiać. Lecz równie chętnie, z głębszej wewnętrznej potrzeby, przedstawiał się jako ktoś, kto dziwi się sam sobie, działa z niepojętych pobudek: zachodzi w głowę, jak i czemu został literatem, odkrywa w sobie żyłkę błazeńską, irytują i przerażają go sprawy, nad którymi zwykle przechodzi się do porządku, gnębią go nuda i lęki, a praca stanowi tylko formę autoterapii. To przeczulenie, irracjonalizm, wręcz metafizyczna zgroza w obliczu życia stanowią odpowiedniki kwasu w stosie Boya. Zaś ład wewnętrzny logicznej biografii lekarza, materialisty, społecznika, sceptyka, „tytana pracy” i „benedyktyna przekładu”, a także, niech już będzie, propagatora „życia ułatwionego”, prawem kontrastu przywodzi na myśl obraz innych nawarstwień, opisanych, a jakże, w felietonie. Oto dwunastoletni Tadzio, znieprawiony gimnazjalista, w knajpie dorożkarskiej na ulicy Szpitalnej odkrywa z fascynacją tęczowe obręcze trunku złożonego z pięter kolorowych alkoholi, z surowym żółtkiem na wierzchu: „znakomite na wymioty”. Po czym z zawrotem wnętrzności i głowy biegnie przez mglisty, listopadowy Kraków.
Taki Boy, metafizyczny gamin, był stosownym partnerem nie tylko wspartych wiśniówką objawień Przybyszewskiego, ale i, jak wiadomo, teatru Witkacego. Może nawet jedną z jego postaci. Bo tylko ktoś z Witkacego rodem mógł w Dwudziestoleciu jak gdyby nigdy nic ogłosić dokument świadczący o zatrzymaniu go nocą na Plantach z racji irracjonalnych, bezsłownych wrzasków. Lub rozpoczynać felieton wyznaniem, że doznając na publicznych imprezach spowolnienia akcji serca, ma nieodpartą chęć zgasić światło i walnąć w łeb najbliższego sąsiada. Lub procesować się w dwu instancjach o skreślenie mu w felietonie słowa „dziwka”. Lub żalić się w druku, że we wpływowych kręgach „nie chcą go na masona”. Lub opisywać, jak przed wojskową komisją lekarską z inwencją i znawstwem symulował obłęd. Lub wspominać, jak to na służbie wartowniczej w Płaszowie uległ pokusie, by w sposób niedwuznaczny zanieczyścić budkę szyldwacha.
Coś w tym stylu, ale dwadzieścia lat później, ośmielił się wyznać dopiero Witold Gombrowicz. Lecz choć egzegetów ma więcej, niż miał kiedykolwiek Boy, wszyscy zgodnie przemilczają scenę w toalecie buenosairesańskiej kawiarni na ulicy Callao.
Strategia, jakby wywiedziona wprost z Wacława Nałkowskiego Skandali jako czynników ewolucji (1898), okazała się nad podziw skuteczna. Taki Boy był dla przeciwników nieuchwytny: drwił z siebie ostrzej, niż sami byliby zdolni, we wszystkim bodaj, prócz przekładów, podważał swe kompetencje, wymykał się doktrynom i liniom partyjnym, był moralistą na próbę. A przy tym pokazywał język: jego styl polemiczny uderzał tak celnie, że do dziś trudno boleśniej. Belferska polonistyka już się po jego ciosach nie podniosła, klerykalizm tradycyjnie obryzguje zatrutą pianą jego imię. Od pierwszych na wpół świadomych wypadów, mających gazecie zapewnić materiał, gdy w tygodniu nie było premiery, objawił się jako mistrz pamfletu. Z czasem zyskał ton głębokiej szczerości, dający poznać absolutną czystość intencji, porównywalny tylko z patosem Brzozowskiego. Nic dziwnego: jako prawy następca stanął z nim w jednym szeregu walki o „zmianę klimatu umysłowego w Polsce”. I jak wszyscy nasi modernizatorzy doczekał się piętna zdrajcy.
W latach trzydziestych lustrowano go z jałową wściekłością: na próżno Karol Irzykowski stosował swe prześwietlenia promieniami arogancji, daremnie Czesław Lechicki, inicjator antologii Prawda o Boyu-Żeleńskim (1933), zarzucał mu „duchowe żydostwo”. W istocie niemal od początku, a na pewno od fundamentalnego dla Słówek wiersza O bardzo niegrzecznej literaturze polskiej i jej strapionej ciotce (1907) Boy uwikłał się w tak przenikliwie opisany po latach przez Gombrowicza ferdydurkiczny pląs polskiej kultury. Przyjął rolę bezczelnego Miętusa (w tej optyce pseudonim „Boy” traci swą przypadkowość), w pełni świadom, że – jak mówi powieść – kto wda się w ten pojedynek, „znajdzie się jakby w samym środku snu pomniejszającego i dyskwalifikującego” – w Brzozowskiego „Polsce zdziecinniałej”. Takiego można podejrzewać o najgorsze. Że najczystszy ideał chce skąpać w spluwaczce, że pragnie zgwałcić przez ucho polską niewinność. Stąd zdrabniające epitety, jakimi obrzucano Boya: „chłystek”, „beniaminek”. Lecz, jak wskazują dzieje najnowsze, Boy nie daje się zdrobnić.
Kim był, u licha, ten Boy? Tłumacz arcydzieł, ale „niewłaściwych”. Godny katedry w Poznaniu znawca kultury francuskiej, ale „deprawator”. Krytyk teatralny bez pretensji do znawstwa teatru. Inteligent, ale bez poczucia wyższości. Ideolog, ale naiwny. Publicysta, ale niewygodny. Indywidualista, ale społecznik. Poeta, ale podkasany. Biograf, ale niedyskretny. Moralista, ale szyderczy. „Boy-mędrzec”, a pełen pasji. Satyryk, ale tolerancyjny. Słowem, osobistość paradoksalna.
Dla patriarchalnych, nastawionych godnościowo umysłów nieuchwytna. Jak to mówią u Gombrowicza ciotki-cnotki? „Jeżeli nie chcesz być lekarzem, bądźże przynajmniej kobieciarzem lub koniarzem…” A tu: lekarz, ale jakby raczej tłumacz. Tłumacz, lecz w równym stopniu krytyk polskich zapóźnień społecznych. Więc propagator nowoczesności, lecz w praktyce kronikarz dawnego obyczaju. Niechby i kronikarz, aliści rewizjonista. Może więc badacz literatury – cóż, kiedy łowca skandali.
Zatem raczej pisarz, tylko nieuznający fikcji. Jak na krytyka nazbyt odległy od spraw sztuki. Jak na mężczyznę zbyt chętnie przyjmujący perspektywę kobiecą. Jak na feministę zbyt lubieżny. Jak na lubieżnika zbyt smutny. Jak na melancholika zbyt wesoły. Jak na wesołka zbyt serio.
Klucz do strategii Boya podsunąć mogłaby tylko nieistniejąca wciąż heterologia – dziedzina nauki zajmująca się tym, co odmienne. Na ówczesnym tle polskim Boy, tak żywo pojmujący Mickiewicza, Fredrę, a bodaj i Bałuckiego, zdaje się niepokojąco inny. I to go różni od prostodusznych pionierów nowoczesności w rodzaju Świętochowskiego, Nałkowskiego, Brzozowskiego. Boy instynktownie przyjmuje postawę pomiędzy: między serio a buffo, wczoraj a jutrem, drwiną a gniewem, Dichtung a Wahrheit.
I, co godne uwagi, ta jego postawa posiada analogie w innych zapóźnionych kulturalnie krajach. Są to bowiem czasy, gdy tu i tam pojawiał się pisarz łączący w sobie cechy reformatora, obserwatora obyczajów, kronikarza, satyryka. Niewiarygodnie produktywny przez całe dziesiątki lat, wyznawca utopii, a w głębi duszy sceptyk, szermierz i krytyk nowoczesności, mistrz paradoksu, odkrywca sobie tylko właściwej odmiany poczucia humoru, idol i wróg publiczny. Jak George Bernard Shaw (1856–1950) w Wielkiej Brytanii, Pío Baroja (1872–1956) w Hiszpanii, Karl Kraus (1874–1936) w Austrii, Henry Louis Mencken (1880–1956) w Stanach Zjednoczonych, Karel Čapek (1890–1938) w Czechach. Do tej właśnie wielonarodowej ekipy, podejmującej jednakie zadanie, należy Tadeusz Żeleński, rocznik 1874. Piękny temat dla komparatysty.
O integralności tej proteuszowej natury przesądziły lata dzieciństwa i młodość. To tu rysuje się trzecia, najdonioślejsza z Boyowskich stratyfikacji. Reminiscencje owych wczesnych doświadczeń wciąż cisną mu się pod pióro w najbardziej produktywnym publicystycznie okresie przełomu lat dwudziestych i trzydziestych. Przeważnie z zastrzeżeniem pamiętnym z pierwszych kart Znasz-li ten kraj?…: „Boję się zaciemnić koloryt tej gawędy”. Mimo to ze wspomnień wyłania się apodyktyczny, tyranizujący żonę i trzech synów ojciec (wychowanie, które skutecznie przetrąciło zarówno starszego, jak i młodszego brata Boya). Dalej szkoła z pedagogami cierpiącymi na paraliż postępowy albo uwodzącymi uczniów, gdzie Tadeuszek za niesforność zesłany został między groźnych repetentów na oślą ławkę (Józef Hen trafnie odgaduje, że to tam przyszły tłumacz Rabelais’go poznał walory ekspresywne polszczyzny). Towarzyszenie w wyprawach tatrzańskich i rola „giermka” przy sprawkach miłosnych kuzyna-poety. Odkrycie z jego pomocą dekadenckiej poezji francuskiej. Nieodwracalne zwątpienie religijne w wieku lat piętnastu. Sekretny uraz do polskiego romantyzmu (z Panem Tadeuszem przeprosił się Boy po trzydziestu dopiero latach). Drastyczne i na przemian zabójczo nudne studium medycyny. Środowisko desperatów szukających w fachu lekarskim szans ucieczki z Krakowa bądź wypraw w rozkosze „sztucznych rajów”. Schopenhauer, Ibsen, Dostojewski – i romans studenta z wielką damą, małżonką dyrektora teatru, spełniany w nieużywanym kościele św. Katarzyny, pod obrazem mąk piekielnych, na stojąco. Szalony rok w szponach hazardu. Zaiste, dwudziestoczteroletni Tadeusz Żeleński był w pełni duchowo gotów na czary-mary Przybyszewskiego. I na niszczące, straceńcze uczucie do jego pięknej Norweżki.
„Nikt nie wyobrazi sobie, ile zimnej desperacji, ile nienawiści do siebie i pogardy dla ludzi, ile gryzącej autoironii, zakisłych głupkowatych marzeń, bezradności dziecinnej, ile smutku zbierało się w młodych duszach w tym maleńkim światku odgrodzonym od świata wysokimi murami” (Baudelaire, poeta krakowski). Kto wątpi w ten background, niech policzy wzmiankowane z różnych okazji w tekstach Boya samobójstwa ludzi ze sfer mu bliskich. Aktorów, nauczycieli, księży, studentów medycyny i medyków dyplomowanych (bez nazwisk), dramaturga, właściciela składu fortepianów, dziennikarza, także brata-melancholika, wreszcie ukochanej z jej nieszczęsnym wielbicielem. „Fałszywa literatura, a prawdziwe trupy” (Literatura trumien). Żaden z tych zgonów nie był bez przyczyny i właśnie te przyczyny usunąć zechce ze współczesnego życia Boy-publicysta. Jego stosunek do instytucji małżeństwa, do pedagogiki, religii w szkole, sfałszowanego patriotycznie romantyzmu, rytuału matury, tradycji narzeczeństwa, przymusów towarzyskich, mody, karnawału, przesądów kastowych, zazdrości, cenzury kościelnej, edukacji seksualnej, masturbacji, wolnej miłości, różnic wieku w związkach, chorób wenerycznych, prostytucji, przerywania ciąży, homoseksualizmu, rozwodów, a zwłaszcza obłudy i hipokryzji w literaturze, a nade wszystko w życiu – a więc zadanie rewizji tych kwestii, w których widzimy dziś swoistą problematykę Boyowską – wywodzi się z mroków krakowskiej młodości.
I po tym wszystkim niejeden badacz, jak choćby Roman Zimand, propagował pogląd, iż Boy-Żeleński „miał do literatury stosunek przede wszystkim hedonistyczny” (Trzy studia o Boyu, 1961)! Do dziś mówi się tak o pisarzu, który programowo dał świadectwo, jak poezja, a także teatr, malarstwo i lżejsza muza dokonują cudu odrodzenia zmurszałej, dogorywającej kultury i anachronicznej, odrętwiałej społeczności. Boy ustawia się w roli kronikarza tego cudu, który chciałby rozszerzyć na całą odrodzoną Polskę. Także tę swoją postawę skomentował – jak to on – nie wprost, mówiąc o Francji.
„Jaka pobudka?… Można by w jego dziele odnaleźć cały splot pobudek. Zmysł artysty, który – z cudownym poczuciem perspektywy – zgaduje jedyność zjawiska, na które patrzy z tak bliska […] i czuje potrzebę utrwalenia go. I przekorna pasja prawdy, w której […], przeczuwając fałsze przyszłej legendy, przydaje im swój otrzeźwiający komentarz. Wreszcie – i tu nie lada bodziec tej olbrzymiej pracy – n i e n a w i ś ć ”. Tak pisał Boy o księciu Saint-Simon, licząc go między świadków, do których miał szczególne nabożeństwo – „wielkich plotkarzy” (Wielcy plotkarze). Ażeby w zakończeniu tego szkicu odsłonić się raz do końca. „Jest jakaś potrzeba, jakiś i n s t y n k t p r a w d y, który skupia się w pewnych jednostkach”. Wiedział, że do nich należy.
Jan Gondowicz

TAMTE CZASY

Pierwsza wódka

Nie wiem, czy to jest przeczucie, że mam umrzeć młodo, ale czuję wzmożoną potrzebę udzielania się publiczności. Misterium śmierci i życia. Jest coś seksualnego w tej żądzy oddawania się największą powierzchnią, w tej kombinacji wstydliwości i bezwstydu. Coraz częściej oblega mnie przeszłość, przeżywam ją jak gdyby na nowo. To jest w ł a ś c i w i e przeszłość… muszę się przyznać, że ja w ogóle nie bardzo wierzę w rzeczywistość świata. Przeszłość, teraźniejszość… używam tych słów przez rutynę, ale naprawdę są dla mnie pozbawione sensu. „Fiume”, jak mówi wielki Dymsza. Sen! Kartezjuszowe „myślę, więc jestem” – przerobiłbym na „śnię – więc jestem”. Myśl to jest tylko wzmocnione marzenie, coś jak wiśniówka wzmocniona rumem.
Czemu wiśniówka i czemu rumem? Bo właśnie tam zawiodły mnie dziś wspomnienia: Moja pierwsza wódka, brzmi tytuł. Byłem wtedy dzieckiem dwunastoletnim, trzecioklasistą. Byłem na ogół grzecznym chłopcem, dość surowo chowanym, uczyłem się dobrze. Ale miałem jedną właściwość, która mi została: byłem błazen. Muszę powiedzieć, że cieszyłem się u profesorów dużą bezkarnością, podobną tej, jakiej zażywały błazny na dworach królów: musi ta instytucja tkwić w potrzebach człowieka, jako ludzka korektura dogmatu, władzy. Czasem przebrałem miarę, wówczas spadały na mnie represje w formie mniej lub więcej dotkliwej. Jednego razu gospodarz klasy, nie mogąc sobie dać ze mną rady, przeniósł mnie za karę do ostatniej ławki. O Boże! to było tak, jakby p. Mirę Zimińską za nieostrożną jazdę automobilem wsadzić do kryminału z podpalaczami i gwałcicielami. Ładnie by ją poprawili! Ta ostatnia ławka była zamieszkana przez recydywistów, chciałem powiedzieć repetentów, chłopów niemal pod wąsem, których bał się niejeden młodszy profesor. Z pewnym niepokojem zająłem miejsce w tej ławce, o wiele za wysokiej dla mnie, tak że nogi dyndały mi w powietrzu. Obserwowałem spod oka moich sąsiadów, bojąc się tak strasznych nieraz w szkole prześladowań. Gdzież tam, przyjęli malca serdecznie, stałem się ich ulubieńcem. Szeroko otwierałem oczy, siedząc w tej ławce; był to dla mnie świat z bajki; działy się tam rzeczy, o których bym nawet nie przypuścił, że istnieją. Był to jeszcze system ławek na całą szerokość klasy, ostatnia ławka była zatem niedostępna, nawet wzrok profesora nie bardzo mógł tam sięgnąć. Co się tam działo! Na godzinie religii i polskiego, a często i na innych, draby rżnęły w karty, w scyzoryk, organizowali biuro loterii, aby wyłudzać pieniądze z naiwnych. Jeden był w pozaszkolnych godzinach pomocnikiem klakiera, przynosił – o zgrozo! – fotografie aktorek, handlował kontramarkami na galerię po parę groszy. O dziwkach mówili tak jak sam Antoni Beaupré za swoich dobrych czasów. Dla mnie, naiwnego wówczas jak nowo narodzone dziecko, były to, powtarzam, nowe światy. Garnąłem się też do tych patriarchów, robiłem im zadania, podpowiadałem im jak rutynowany sufler, za co odwdzięczali mi się, jak umieli, dzieląc się ze mną – doświadczeniem. Byłem jak ów ptaszek – nie pamiętam nazwiska – który mieszka w paszczy krokodyla i wykała mu zęby. Idealna symbioza.
Po jakimś czasie profesor, widząc tę komitywę, nabrał wątpliwości co do celowości swojej metody pedagogicznej: przesadził mnie z powrotem do pierwszej ławki. Ale węzły były zadzierzgnięte, już zasmakowałem w tym wytrawnym towarzystwie, już mi się wydawały mdłe zabawy malców. Na pauzie składałem tam wizyty, na godzinach pobłażliwych lub roztargnionych profesorów udawałem, że nie wiem o zmianie, i wracałem do ostatniej ławy. Jednego dnia draby umówiły się ze mną na wieczór poza szkołą. Pamiętam ten wieczór – jak przez mgłę. Bo w istocie – była to późna jesień czy zima – mgła była tak gęsta, że można by ją, jak to mówią, jak ser krajać. Kraków miewa londyńskie mgły, zwłaszcza wówczas, gdy był fatalnie oświecony naftą. Dreptałem przy moich kompanach po linii A–B, przeszliśmy ją kilka razy, zaglądając, jak każe obyczaj, w oczy szwaczkom, wreszcie skręciliśmy w ulicę Szpitalną. Towarzysze moi zatrzymali się przed sklepem, koło którego przechodziłem nieraz, ale nigdy mi nie przyszło na myśl, że tam się wchodzi. Na szyldzie widniał napis: „E. Bochnak, handel wódek i rosolisów”. Co to jest rosolis, do dziś dnia nie wiedziałem; zaglądam w tej chwili do słownika Arcta; pisze, że „słodka wódka pachnąca”. W takim razie musiały tam rosolisy mieć stosunkowo słabszy odbyt, bo bardzo tam nie pachniało… Był to szynk podrzędnej klasy, dorożkarski, z blaszaną ladą, z wyziewami spirytusu.
Nie bez bicia serca znalazłem się w tej mordowni, gdzie twarze wydały mi się straszne. Nie wiedziałem jeszcze, że pijacy to dobrzy ludzie. Czy zresztą pijacy? Z pewnością był tam ten i ów pracowity ojciec rodziny, który wszedł po prostu na kieliszek dla rozgrzewki, ale wyglądało to groźnie, zwłaszcza oglądane nieśmiałymi oczyma dziecka. Właśnie jakiś dorożkarz w bundzie komenderował: „Ociec z matką”. Naleli mu z dwóch flaszek. Za chwilę nowy gość: „Kwaśna z mocną”. Znowuż naleli mu z dwóch flaszek. Utkwiło mi w pamięci, że napoje były przeważnie kombinowane, jak gdyby w przeczuciu dzisiejszych cocktailów. Raz nalali z jednej flaszki, mimo skomplikowanego zamówienia: „Szpagatówka w kratkę”. Potem, z czasem, poznałem tam inny trunek, przeznaczony na wyszukane libacje; nazywał się knikebein, złożony z kunsztownie nalanych warstw kolorowych wódek (czy rosolisów?), które nie mieszają się z sobą, ale tworzą tęczowe obręcze, a na wierzch daje się żółtko od jajka. Znakomite na wymioty. Ale to poznałem dopiero później.
Na razie zakrztusiłem się solennie przy pierwszym „ojcu z matką’’, drugi poszedł gładziej; jakich wrażeń doznawałem, nie podejmuję się zanalizować; sądzę, że przeważało uczucie męskiej dumy. Po jakimś czasie przestałem być obcy, śmiałem się, błaznowałem, czułem się jak w szkole. Ale zrobiło się późno, bałem się powrotu do domu, wybiegłem. Mgła wydała mi się jeszcze gęstsza. Na powietrzu uczułem, jak bardzo mi się w głowie kręci. Latarnie naftowe miały tęczowe koła, ludzie przesuwali się jak cienie. Biegłem z bijącym sercem przez tę mgłę. I kiedy to wspominam, kiedym oczyma duszy oglądał tego szkraba pędzącego przez ulice, uczepił mi się natrętny frazes. Pamiętacie Cieplarnie Maeterlincka i ich dziwne wyliczania: „muzyka trąb pod oknami nieuleczalnych… zapach eteru w lesie…” etc.
Wymyśliło mi się nowe: „pijane dziecko we mgle…’’. To brzmi dosyć maeterlinckowsko, prawda? I przyszła mi oto myśl, czy to nie jest motto mojego życia… Gdyby mnie ktoś spytał w tej chwili, czym jestem, odpowiedziałbym szeptem: „Pijane dziecko we mgle…”.
Ach!
Rozczuliłem się nad sobą.

 
Wesprzyj nas