Pierwsza polska powieść o samotności we współczesnej Europie, napisana z perspektywy jej wielokulturowego centrum. Zaskakująca i odważna.


Pani FuriaNie każdy, kto wydaje się ofiarą, naprawdę nią jest.

Wygląda jak gwóźdź. Za dużo włosów, za chuda, za wysoka. Do nikogo nie pasuje i dla nikogo nic nie znaczy. Dla matki jest wyłącznie darmową pomocą domową, chłopak traktuje ją jak kolejny numer w katalogu podbojów, a małżeństwo to tylko kontrakt.

Coraz częściej czuje złość. Wie jednak, że nie może jej okazać. Nie wolno, zwłaszcza kobiecie, zwłaszcza obcej.

Ale furia, raz obudzona, będzie krążyć w ciele.

Grażyna Plebanek, jedna z najchętniej czytanych polskich pisarek, mistrzyni wciągającej narracji, autorka bestsellerów, m.in. “Dziewczyn z Portofino” i “Nielegalnych związków” (wydanych także w USA i Wielkiej Brytanii). Mieszka w Brukseli. Przygotowując się do pisania “Pani Furii”, studiowała afrykańską literaturę mówioną oraz uczestniczyła w policyjnych patrolach.

Grażyna Plebanek
Pani Furia
Wydawnictwo Znak
Premiera: 31 sierpnia 2016

Pani Furia


Ojciec opowiedział Alii, jak ją spłodził. Była lipcowa noc, miasto żyło zbliżającym się pojedynkiem. Mężczyźni roztrząsali nad piwem Primus szczegóły nadciągającej walki. George Foreman miał dwadzieścia pięć lat i budową przypominał czołg, ciosami mógł ściąć drzewo. Muhammad Ali był szybki i tańczył na ringu, drwiąc z przeciwników, zwłaszcza tych zwalistych.
– Tylko że Ali był już wtedy stary. Miał trzydzieści dwa lata – powiedział Eddy.
– A ty ile masz lat, tatusiu? – zapytała Alia.
Eddy sapnął, jakby właśnie dostał zadyszki. Alia przewróciła się na plecy i nakryła kołdrą, spod której za chwilę dobiegł jej chichot. Ojciec potrafił zmienić się w starca, w kozła, w samolot – w co tylko chciał. Teraz wśliznął się pod kołdrę pod postacią węża i sykiem wykurzył stamtąd dziewczynkę.
– Ali udawał, że jest słaby – rozpoczął znów. – I to był podstęp.
– Jaki podstęp, tatusiu, jaki?! – zapiszczała Alia.
– Nie przerywaj mi, ty mały komarze! – Ojciec pacnął powietrze tuż przy jej uchu, po czym wyprostował się i podjął zupełnie innym tonem: – To opowiadam ja, Eddy, gawędziarz z
Kinszasy…

Tej nocy spadł wielki deszcz. Woda sięgała ludziom po kostki. Wszyscy ciągnęli na stadion, gdzie ustawiono ring dla największych bokserów świata. I największe trybuny, bo wszyscy, ale to wszyscy, chcieli zobaczyć walkę stulecia! Wielu poraniło sobie nogi, bo szli na bosaka, a w kałużach wiadomo, co jest – stare puszki, potłuczone butelki, zardzewiałe druty. Ale mnie nic się nie stało, bo bóg opowiadaczy zesłał mi dwa żółwie. Postawiłem stopy na ich płaskich skorupach i tak dotarłem na stadion.
Zaczęła się walka. Ja też tam byłem i na to patrzyłem. Walka się skończyła, a ja wracałem potem ulicami Kinszasy…

– Ale kto wygrał, kto wygrał, tatusiu?
Jak już mówiłem, ja też tam byłem i na to patrzyłem. Po walce tłum wylał się na ulice Kinszasy i szedł, śpiewając: Ali bomaye! Ja też się darłem. Woda sięgała już wtedy ludziom po kolana, a dzieciom i kurduplom po uda. Ali bomaye! – wrzeszczeliśmy. I to była prawda: Ali zwyciężył! A z każdym naszym okrzykiem znów wygrywał. Bo trzeba ci wiedzieć, że słowa mają taką moc! Tymczasem wartki nurt naszych ciał płynący środkiem Kinszasy podzielił się na dwie odnogi, potem trzy, potem na mniejsze strumienie i całkiem małe strużki. Dlatego zanim wszedłem do domu, uniosłem się nad Kinszasę – żeby sobie na to wszystko popatrzeć z góry.
– Wysoko się uniosłeś?
– Jakieś sto metrów.
– Naprawdę umiesz latać, tatusiu?…
Właściwie Eddy się wzniósł, Eddy, gawędziarz z Kinszasy. Zobaczył lampki karbidowe zapalające się przed domami w całym mieście. Wyrysowywały nowy szlak – już nie wodny, ale świetlny. Eddy zrozumiał, że to gwiazdy spadły na ziemię i ułożyły się w Drogę Mleczną. A ona doprowadziła go do kobiety.
W domu Mrówka, żona Eddy’ego, udawała, że śpi. Eddy wyciągnął się obok niej i zaczął opowiadać, jak w pierwszej rundzie Foreman zapędził Alego w róg. Objął Mrówkę, ale go odepchnęła, mamrocząc, że ma pełny brzuch i chce spać. Eddy opowiedział, jak Ali na ringu zmienił strategię: przestał uciekać, a zaczął opierać się o liny i przyjmować razy – tu Eddy przeciął ciosami powietrze, imitując ruchy mistrza. Bam! – lewy sierpowy, bam-bam! – prawy – świstało powietrze wokół ich łóżka. Pomacał jędrne udo Mrówki, ale go odepchnęła. Niezrażony, ciągnął dalej: otóż Ali tak zmęczył Foremana, że tamtemu spuchła twarz, ledwo co widział. Eddy polizał pierś Mrówki, nie przestając mówić. Foreman właśnie szykował się powalić Alego na liny, a ten jak mu nie przyłoży prawym sierpowym! A przecież dopiero co Ali wyglądał na zdechlaka!
Szeroko otwarte oczy Mrówki pytały: „Kto wygra?”. Eddy chwycił ją za biodra. Wywinęła się, ale on właśnie opisywał upadek ogromnego Foremana – ten zaś padł jak kłoda! Eddy rozsunął nogi Mrówki, Foreman spróbował wstać z desek. Mrówka się szarpnęła, sędzia zaczął liczyć: jeden, dwa, rzy, cztery… Mrówka spięła się, chcąc strząsnąć z siebie Eddy’ego. Pięć, sześć, siedem… Sędzia doszedł do dziewięciu, a Foreman wciąż leżał. Zupełnie jak Mrówka…
Pojedynek stulecia się skończył, ale zapasy Eddy’ego i Mrówki właśnie się zaczęły. Dwadzieścia osiem minut później Mrówka ogłosiła zwycięzcę. „Eddy!” – krzyknęła.

– Eddy bomaye? – upewniła się Alia, patrząc na ciemną sylwetkę ojca rysującą się na tle na wpół przeszklonych drzwi dziecięcego pokoju.
– Urodziłaś się dziewięć miesięcy później – wyjaśnił ojciec.
– Nauczysz mnie latać, tatusiu?
Eddy kiwnął solennie głową i przykrył córkę kołdrą po samą brodę, a następnie zniknął w świetlistym obramowaniu framugi.

[…]

W ciągu następnych tygodni Alia zrozumiała, czemu odkrycie, że jest dziewczynką, wykluczyło ją z drużyny piłkarskiej. Małe Włoszki, Greczynki, Turczynki tkwiły w domach, po dworze biegali sami chłopcy. W końcu Alii, dzięki wstawiennictwu Mohameda, udało się wkręcić do drużyny. Na początku patrzyli na nią spode łba, ale pomogły jej umiejętności piłkarskie przywiezione z Kinszasy. A najbardziej to, że nie wyglądała na dziewczynkę. Była wysoka, chuda i jeszcze skrzętniej niż dotąd chowała teraz włosy pod czapką.
Dziewczynki po raz pierwszy zobaczyła w pralni, gdzie poszła z ciotką w niedzielę. Pilnowała pierwszej porcji prania i przyglądała się im, siedząc w rogu i dyndając długimi nogami w rozczłapanych adidasach. Nie nosiły kluczy na szyjach, jak ona, za to niektóre miały na głowach ozdobne chusty. Kiedy mówiły, spuszczały oczy. Jedna z nich, wielkooka Greczynka ze złotymi kołami w uszach, uśmiechnęła się do niej zalotnie. Widać jeszcze się nie rozniosło, że Alia to dziewczyna.
Speszona, zeskoczyła z parapetu i ruszyła do drzwi. Mama Issa stała na chodniku nad koszem pełnym brudnych ubrań i namawiała Eddy’ego, żeby poszedł z nią na jakieś zebranie, a on opędzał się od niej jak od natrętnej muchy.
– To Afrykanie, którzy uciekli tu przed wojną albo przed bezrobociem. Teraz niektórzy żałują, że nie zostali u siebie. Przynajmniej pracowaliby na własny kraj, zmieniali go, a nie wysługiwali się narodowi, który nawet o nich nie wspomina na lekcjach historii – perorowała, gestykulując rękoma przed nosem brata, jakby próbowała odmalować to, o czym mówiła. – No i nie przyjmuje obcokrajowców do prac w dobrze płatnych zawodach.
– Nie przesadzaj, przecież masz dobrą pracę, a i mnie Bastien nieźle płaci. To jakieś wymysły z tą dyskryminacją. – Eddy trzepnął długimi palcami czapkę, której otok zostawił mu ślad na czole.
– Wymysły? – Mama Issa potrząsnęła gniewnie głową. – Dostałeś się na uniwersytet, ale tu pracujesz jako szofer. A przecież jesteś mądrzejszy niż ten twój Bastien. I co, całe życie chcesz wozić jego biały tyłek? Niektórzy tutejsi emigranci są magistrami, ale tu mogą być tylko kelnerami. Z dwojga złego wolą bezrobocie.
Eddy wyjął z kieszeni paczkę papierosów.
– Co chcesz, żebym tym ludziom powiedział? – Pstryknął zapalniczką. – że mamy trzecią drogę. Możemy pozostać sobą, wnieść tu to, co nasze. Ty jesteś opowiadaczem. I nie sprzedałeś się tutejszemu bogu, forsie.
– Mężczyzna bez pieniędzy to nie mężczyzna… – Twarz Eddy’ego się skurczyła. – Pamiętasz? Ojciec zawsze to powtarzał.
Mama Issa poprawiła pomarańczowy zawój na głowie.
– Belgowie go tak ukształtowali, jak wszystkich évolués. – Wzruszyła ramionami. – Odcięli ich od korzeni, kazali być jak biali, mówić jak biali, ruszać się jak oni, tańczyć, ubierać się. Ojciec i jemu podobni myśleli, że dzięki temu będą lepsi. Pamiętasz, jak mama nie cierpiała europejskich spódnic? Kiedy wyjeżdżał, nosiła po kryjomu kongijskie sukienki.
– I nauczyła nas lingala. Jakim cudem utrzymała to w tajemnicy przed ojcem? Chociaż on i tak rzadko bywał w domu – prychnął Eddy.
– Taki był z ciebie dumny, kiedy poszedłeś na studia!
– A kiedy z nich zrezygnowałem, nie chciał mnie znać – żachnął się Eddy.
– Nie rozumiał, po co jeździsz po wsiach. On ze wsi uciekł, a ty tam wracałeś słuchać jakichś bajdurzeń. On nauczył cię pisać, a ty nie chciałeś pisać, tylko opowiadać.
– Opowiadanie to nasza literatura! Co z tego, że w Europie się pisze? Ja mam opowieści w głowie. Zresztą za trzydzieści lat i tak mało kto będzie czytał.
Mama Issa roześmiała się, trącając nogą kosz z praniem.
– Faktycznie, bajarz z ciebie! Nie gadaj tak przy dziecku, bo się zniechęci do nauki. Ci ludzie, imigranci – podjęła – są zagubieni. Bywa, że znają tylko języki kolonizatorów, francuski albo angielski. My, dzięki mamie, poznaliśmy swoje korzenie.
– Wiesz, jaki mam kłopot z zebraniami zaangażowanych? – Eddy podrzucił czapkę i nasadził ją na głowę daszkiem do tyłu. – że tam muszę być czarny. A mnie nie interesuje kolor. Czarny, biały… Chcę być sobą.
– Ale jesteś czarny. – Zawój na głowie mamy Issy zabujał się niebezpiecznie. – Tu, w Europie, jesteś ucywilizowanym barbarzyńcą. Biali wręcz oczekują, że będziesz im wdzięczny, bo cię „ucywilizowali”.
– Nie upraszczaj.
Mama Issa się schyliła i z kosza z brudami wyciągnęła dwie skarpetki.
– Ta jest biała, widzisz? A ta czarna! Nic pośrodku.
Eddy zrobił krok do tyłu.
– Moim zdaniem obie są brudne. – Skrzywił się. – Najwyższy czas je wyprać.
Alia myślała o tych skarpetkach, kiedy pierwszy raz wracała ze szkoły. Gdyby tak mogła wpakować się do pralki i zmienić ciemny kolor skóry na nierzucającą się w oczy szarość. A jeszcze lepiej odwirować mózgi tych małych dręczycielek, które szły za nią spod szkoły, wydzierając się: „Czekolada! Cze-ko-la-da!”.
Brakowało jej Mohameda i chłopców. Przez całe lato grała z nimi w piłkę, bawiła się w berka, skradała po piwnicach, przepłaszając szczury i koty. Dzielili się z nią frytkami, wymieniali kapslami. A teraz szła ulicą, której każdy centymetr z nimi przemierzyła, i kuliła ramiona pod gradem wyzwisk padających z ust dziewczynek, które nigdy same nie wystawiły nosa na zewnątrz.
– Czekolada!
Nawet gdyby Mohamed je usłyszał, nie mógłby ich stłuc, jak kiedyś Giovanniego. Chłopcy nie bili się z dziewczynami. Poza tym sam Mohamed się zmienił. Podsłuchała, jak dziewczynki mówiły, że Marokańczycy nienawidzą czarnych i vice versa. Nie wiedziała czemu ani czy to prawda.
– Cze-ko-la-da!
A teraz te małe zołzy nauczyły ją, że kolor jest ważny.
Kilka dni później Mrówka zabrała ją do fryzjera. Alia się zdziwiła, ale nie protestowała. Z matką się nie dyskutowało ani nie rozmawiało o tym, co cieszy i co boli. Dopiero kiedy płyn do prostowania włosów wżarł się jej w skórę, zaczęła cicho płakać. Fryzjerka uformowała jej na głowie sztywny kask, a Kongijki, Ruandyjki, Senegalki i Malijki, które siedziały rzędem w zakładzie, zwrócone do przeszklonej ściany, i obserwowały przechodzących, zaczęły cmokać z aprobatą, dotykając jej drutowatych włosów. Ale Alia w nowej fryzurze wyglądała jak miniaturowy James Brown. Wstydziła się wyjść na ulicę.
W drodze powrotnej minęły pomnik króla Leopolda triumfującego na koniu. Mimo silnych podmuchów wiatru ani jeden włos Alii nie drgnął. Po twarzy znów pociekły jej łzy. Pomyślała, że mama Issa ją okłamała – początek szkoły wcale nie był ekscytującą zapowiedzią nowego. Początek szkoły oznaczał piekący ból.
Na widok nowej fryzury Alii ciotka rozpętała prawdziwy huragan. Krzyczała, że to zdrada korzeni, robienie z dziecka kukły, ogłupianie go. Mrówka odwrzaskiwała, żeby uważała, bo niedługo uschnie, że jest bezdzietną starą panną dobiegającą trzydziestki, która szarogęsi się w domu brata, bo nie ma swojego. Mama Issa z niedowierzaniem kręciła głową, rozwodząc się nad tym, jaki wpływ wywierają durne amerykańskie seriale na idiotki ze wsi, którym się wydaje, że dzięki prostowaniu włosów i wklepywaniu odbarwiających kremów staną się białe. Mrówka powątpiewała, czy te, które nie wybielają skóry i noszą niechlujne afro, kiedykolwiek znajdą męża, wszystko jedno jakiego koloru skóry.
Joe płakał, ale tym razem nikt nie zwracał na niego uwagi. Mrówka i mama Issa skakały sobie do oczu, a Alia nie miała komu powiedzieć, że skóra głowy wciąż nieznośnie ją piecze. Mały dostał spazmów, więc wyjęła go, zaryczanego, z łóżeczka. Dotknął jej wyprostowanej grzywki sterczącej jak szczotka i ucichł. Alia spojrzała na jego buzię otwartą ze zdziwienia, na ich odbicie w kuchennym oknie – chłopiec z malutkim afro i dziewczynka z fryzurą à la Dynastia – nikt by nie zgadł, że to brat i siostra.

[…]

Bała się, że w szkole wyśmieją jej włosy, ale czekała ją niespodzianka. Małe Greczynki, Włoszki, Turczynki i Marokanki otoczyły ją, chwaląc nową fryzurę. Myślała, że kpią, ale w końcu zorientowała się, że właśnie ją zaakceptowały. Wycierpiała się, żeby móc wyglądać jak te z prostymi włosami. Doceniły wysiłek i poświęcenie dokonane w imię wyższej wartości – kobiecości. Ojciec nie skomentował zmiany w jej wyglądzie, za to kilka dni później pojawił się w domu z lekko podniszczonym workiem bokserskim. Przytwierdził go do haka w przedpokoju, z którego powinien zwisać żyrandol – jeszcze się go nie dorobili – i wypróbował na nim serię ciosów. Wysoki i szczupły, miał naturalny dar trzymania bokserskiej postawy. Ciosy wyprowadzał szybko, z kocią miękkością, która myliła przeciwników na amatorskich ringach Kinszasy.
Dziewczynka otaksowała wzrokiem jego umięśnione ramiona i porównała ze swoimi cienkimi rękami, na których nie było widać nawet zaczątku muskulatury.
Pochylił się nad Alią i oplótł jej wąziutkie dłonie bokserskimi taśmami.
– A rękawice? – zapytała.
– Wystarczą owijacze. Zahartują ci się kostki, będą takie jak moje.
Położył jej dłoń na swojej. Faktycznie, kostki miał twardsze, bardziej szorstkie niż reszta skóry. Zwinął jej dłoń tak, żeby przytrzymywała palce zgiętym kciukiem. Alia cofnęła ramię i walnęła w wór. Drgnął leniwie.
– Aaaaliaaa – rozległ się z pokoju jękliwy głos Mrówki.
– Podnieś ręce do twarzy, żeby się osłonić, o tak. Uderzaj, prostując ramię, pięść przekręć w ostatniej chwili.
Spojrzała na ojca zza zwiniętych pięści. Pokiwał głową z uznaniem. Znów uderzyła.
– Aaaaliaaa!
W kuchennych drzwiach pojawiła się głowa mamy Issy.
– I po co dziecku zawracasz głowę głupotami, kiedy powinno odrabiać lekcje? – Spojrzała na brata spod ściągniętych brwi.
– Aaaaliaaa! – zawyła Mrówka. – Podgrzej Joemu zupę!
Mama Issa spojrzała na nich, a potem tam, skąd dochodził głos Mrówki. W końcu z impetem otworzyła drzwi do dużego pokoju i stanęła w rozkroku.
– Czego ty znów od niej chcesz?! – przekrzyczała jazgot telewizora. – Uczy się dziewczyna, daj jej święty spokój!
– Jak się uczy, kiedy słyszę, że nic nie robi! – Głos Mrówki brzmiał urągliwie.
– Jak mówię, że się uczy, to się uczy. – Mama Issa zatarasowała futrynę. – Ktoś musi! Dość nieuków i obiboków w tej rodzinie.
Nie zwracając uwagi na mamę, Alia uderzyła w worek prawą pięścią, potem lewą. Szpikulec wyprostowanej grzywki dźgnął ją w oko, odsunęła go niecierpliwie. Znów uderzyła, tym razem angażując całe ciało, aż ramię poszło za ciosem. Ojciec pokiwał głową z aprobatą.
– Aaaaliaaa…! – Głos Mrówki przebił odgłosy z telewizora. – Co z tą zupą?
Joe przeraczkował pod nogami mamy Issy, oparł się o worek i zaczął w niego uderzać ręką na płask. Alia wyprowadziła prosty, ruch worka pozbawił brata równowagi. Mama Issa podniosła go i posadziła sobie na biodrze.

 
Wesprzyj nas