“Gniazdo” to zabawny i zarazem poruszający portret współczesnej rodziny, w której relacje mocno kształtowane są przez kryzys finansowy.


Każda rodzina ma swoje problemy, ale te rodzeństwa Plumbów są wyjątkowo spektakularne. Melody z coraz większym trudem spłaca kredyt hipoteczny. Jack w tajemnicy przed życiowym partnerem zadłuża się po uszy, by ratować swój sklep z antykami. Bea od lat próbuje pisać powieść, która ma zapewnić dziewczynie uznanie i pieniądze, ale nie potrafi jej skończyć.

Ratunkiem dla wszystkich może okazać się spora suma pieniędzy zgromadzona na funduszu powierniczym zmarłego ojca. A raczej mogłaby, gdyby nie to, że Leo, czwarty z rodzeństwa, właśnie wpakował się w kłopoty, które wszystkich mogą kosztować marzenia.

“Gniazdo” to zabawny i zarazem poruszający portret współczesnej rodziny, w której relacje mocno kształtowane są przez kryzys finansowy. To także świeże spojrzenie na dzisiejszych nowojorczyków, nadal niemogących otrząsnąć się po tragedii 11 września.

Książka napisana z wrażliwością godną Alice Munro i humorem przypominającym najlepsze filmy Woody’ego Allena zachwyciła amerykańskich czytelników i krytyków.

Tuż po premierze powieści prawa do jej ekranizacji kupił Amazon wraz z Jill Soloway, współtwórczynią serialowych hitów „Sześć stóp pod ziemią” i „Transparent”.

Bestseller w USA i Kanadzie. Najgłośniejszy amerykański debiut roku.

Cynthia D’Aprix Sweeney
Gniazdo
Przekład: Anna Gralak
Wydawnictwo Znak
Premiera: 5 sierpnia 2016
kup książkę


Prolog

Gdy późnym wieczorem w środku lata reszta gości przechadzała się po tarasie klubu plażowego pod gołym niebem, powściągliwie i nieufnie popijając drinki, żeby ocenić, czy barmani używają trunków z najwyższej półki, i ostrożnie trzymała maleńkie ciasteczka krabowe na papierowych serwetkach, wypowiadając stosowne uwagi na temat tego, jak poszczęściło im się z pogodą, gdyż jutro ma wrócić wilgoć, albo mamrocząc pod nosem niestosowne uwagi o obcisłej atłasowej sukni panny młodej i zastanawiając się, czy piersi wylewające się zza dekoltu to wynik złego kroju, kiepskiego gustu (looku, jak powiedziałyby ich córki), czy może niespodziewanego przybrania na wadze, czemu towarzyszyło porozumiewawcze mruganie i wyświechtane dowcipy o zamienianiu tosterów na pieluchy, Leo Plumb opuścił wesele kuzynki, wychodząc z jedną z kelnerek. Leo unikał swojej żony Victorii, która prawie się do niego nie odzywała, i swojej siostry Beatrice, która mówiła do niego bez przerwy, ględząc o rodzinnym spotkaniu z okazji Święta Dziękczynienia. Święta Dziękczynienia! W lipcu. O ile dobrze pamiętał, nie spędzał świąt z rodziną od dwudziestu lat, od połowy lat dziewięćdziesiątych. Nie był w nastroju, żeby teraz zacząć.
Odurzony, rozglądając się za rzekomo pustym barem na wolnym powietrzu, zauważył Matildę Rodriguez, gdy niosła tacę z szampanem. Poruszała się w tłumie rozświetlona migotliwym blaskiem – trochę dlatego, że zachodzące słońce skąpało wschodni kraniec Long Island w nieprzyzwoitym różu, a trochę dlatego, że naprawdę wyśmienita kokaina siała spustoszenie wśród synaps Leo. Bąbelki wznoszące się i opadające na tacy Matildy przypominały ekstatyczne wezwanie, zaproszenie skierowane tylko do niego. Mocne czarne włosy odsunęła od szerokich płaszczyzn swojej twarzy i związała w praktyczny kok. Cała była atramentowymi oczami i pełnymi czerwonymi ustami. Leo obserwował elegancką falę jej bioder, gdy lawirowała wśród weselnych gości, niosąc pustą już tacę wysoko nad głową niczym pochodnię. Chwycił martini z tacy przechodzącego obok kelnera i wahadłowymi stalowymi drzwiami wszedł za Matildą do kuchni.

Matilda (lat dziewiętnaście, początkująca piosenkarka, skromna kelnerka) miała później wrażenie, że w jednej chwili rozdawała szampana siedemdziesięciu pięciu członkom licznej rodziny Plumbów i ich najbliższym przyjaciołom, a już w następnej pędziła w stronę Long Island Sound w nowiuteńkim leasingowanym porsche Leo, trzymając rękę w jego zbyt obcisłych lnianych spodniach i niewprawnie pieszcząc pulchnym opuszkiem kciuka spód jego penisa. Opierała się, kiedy Leo wciągnął ją do spiżarni i zaciskając palce wokół jej nadgarstków, zasypał ją pytaniami: „Kim jesteś?”, „Skąd pochodzisz?”, „Czym jeszcze się zajmujesz?”, „Jesteś modelką?”, „Aktorką?”, „Wiesz, że jesteś piękna?”.
Matilda wiedziała, czego chce Leo; na takich imprezach ciągle ją nagabywano, ale zwykle robili to znacznie młodsi mężczyźni – albo absurdalnie starzy, wręcz dziadkowie – z arsenałem wyświechtanych zagajeń i nieco bigoteryjnych pochlebstw. (Nieustannie nazywano ją J. Lo, mimo że w ogóle nie była do niej podobna: pochodziła z Meksyku, nie z Portoryko). Natomiast Leo nawet w tak wyrafinowanym towarzystwie wydawał się niedorzecznie przystojny, a była absolutnie pewna, że nigdy nie użyła tego słowa w odniesieniu do kogoś, kto sprawiał jej swoim zainteresowaniem jakąkolwiek radość. Mogła pomyśleć „seksowny”, mogła pomyśleć „fajny”, może nawet „cudowny”, ale „przystojny”? Chłopcy, których znała, nie dorośli jeszcze do „przystojnych”.
Matilda przyłapała się na tym, że wpatruje się w twarz Leo, próbując ocenić, jakie zmienne decydują o przystojności. Podobnie jak ona miał ciemne oczy, ciemne włosy, wyraziste brwi. Ale tam, gdzie jego rysy były kanciaste i ostre, jej były krągłe i miękkie. W telewizji grałby kogoś dystyngowanego – na przykład chirurga – a ona byłaby śmiertelnie chorą pacjentką błagającą o lekarstwo.
Za drzwiami spiżarni słyszała zespół grający typowe weselne numery – w zasadzie to była orkiestra, tworzyło ją co najmniej szesnaście instrumentów. Leo chwycił ją za ręce i wciągnął w mały two-step. Śpiewał tuż przy jej uchu, trochę za szybko, przyjemnie ożywionym i dźwięcznym głosem. „Someday, when I’m awfully low, when the world is cold, I will dah-dah-dum just thinking of you, and the way you look tonight”.
Matilda pokręciła głową i cicho się roześmiała, odsuwając się od niego. Zainteresowanie Leo było krępujące, ale jednocześnie wywołało dziwne dudnienie głęboko w jej sercu. Poza tym opędzanie się od niego w spiżarni było odrobinę ciekawsze niż owijanie szparagów szynką w kuchni, którym właśnie powinna była się zajmować. Gdy nieśmiało mu powiedziała, że chce zostać piosenkarką, natychmiast oznajmił, że ma przyjaciół w Columbia Records, przyjaciół, którzy zawsze chętnie odkrywają nowe talenty. Znowu się do niej przysunął i nawet jeśli poczuła niepokój, gdy trochę się zatoczył i musiał się oprzeć dłonią o ścianę, żeby zachować równowagę, jej obawy wyparowały, kiedy spytał, czy ma jakieś demo, jakieś swoje nagranie, którego mogliby posłuchać w samochodzie.
– Bo jeśli mi się spodoba – powiedział, ujmując jej smukłe palce – od razu się tym zajmę. Pomogę ci dotrzeć do właściwych ludzi.

Gdy Leo zręcznie przeprowadził Matildę obok parkingowego, odwróciła się i spojrzała na kuchenne drzwi. Tę pracę załatwił jej kuzyn Fernando i wiedziała, że będzie wściekły, jeśli odkryje, że właśnie się ulotniła. Ale Leo wspomniał o Columbia Records. Powiedział, że ciągle szukają nowych talentów. Czy kiedykolwiek miała taką szansę? Nie będzie jej tylko chwilę, potrzebowała tylko odrobiny czasu, żeby zrobić dobre wrażenie.
– Tommy Mottola odkrył Mariah, kiedy była kelnerką – powiedziała, trochę żartując, a trochę szukając usprawiedliwienia dla swojego zachowania.
– Naprawdę? – Leo kierował ją w stronę samochodu, przebiegając wzrokiem po oknach klubu plażowego nad parkingiem.
Możliwe, że Victoria widziała go z bocznego tarasu, na którym zgromadzili się wszyscy goście. Całkiem prawdopodobne, że już zauważyła jego nieobecność i przeczesywała teren, szukając męża.
Wściekła.
Matilda zatrzymała się obok samochodu i zsunęła czarne espadryle, które nosiła w pracy. Ze sfatygowanej reklamówki wyjęła parę połyskliwych szpilek.
– Naprawdę nie musisz zmieniać do tego butów – powiedział Leo, opierając się pokusie, żeby od razu objąć ją w szczupłej talii, na oczach wszystkich.
– Przecież jedziemy na drinka, prawda? – powiedziała Matilda.
Czy Leo mówił coś o drinku? Drink nie wchodził w rachubę. Wszyscy w jego maleńkim rodzinnym miasteczku znali jego, jego rodzinę, jego matkę, jego żonę. Dopił martini i wyrzucił pusty kieliszek w krzaki.
– Skoro dama ma ochotę na drinka, znajdziemy damie drinka – powiedział.
Matilda włożyła stopy w sandałki i delikatnie przesunęła jeden wąziutki metaliczny pasek nad wypukłość lewej pięty, a potem drugi nad wypukłość prawej. Wyprostowała się i jej oczy znalazły się na wysokości oczu Leo.
– Nie znoszę butów na płaskiej podeszwie – powiedziała, lekko obciągając obcisłą białą bluzkę. – Cała czuję się w nich płaska.
Leo dosłownie popchnął Matildę na przednie siedzenie, żeby bezpiecznie schować ją za przyciemnianymi szybami.

Siedząc w samochodzie, Matilda w osłupieniu słuchała swojego brzękliwego, nosowego głosu wydobywającego się z głośników nieprzyzwoicie dobrej jakości. Na starym dellu siostry brzmiała zupełnie inaczej. O wiele lepiej.
Leo słuchał i stukał dłonią w kierownicę. Jego obrączka lśniła w świetle wewnątrz samochodu. Żonaci z całą pewnością byli sprzeczni z zasadami Matildy. Widziała, jak Leo usiłuje z siebie wykrzesać zainteresowanie jej głosem, szuka okazji do pochlebstwa.
– Mam lepsze nagrania. Pewnie zapisałam niewłaściwą wersję – powiedziała. Czuła, jak uszy płoną jej ze wstydu. Leo gapił się przez okno. – Lepiej już pójdę. – Sięgnęła w stronę klamki.
– Nie – powiedział Leo, kładąc rękę na jej kolanie.
Oparła się odruchowej chęci odsunięcia nogi i usiadła trochę bardziej prosto, jej umysł gorączkowo pracował. Jak mogła podtrzymać jego zainteresowanie? Nie znosiła kelnerowania, ale wiedziała, że jeśli zniknie w czasie kolacji, Fernando ją zabije. Leo śmiało patrzył na jej piersi. Spuściła wzrok na kolana i zauważyła plamkę na swoich czarnych spodniach. Podrapała paznokciem kapkę sosu z octem balsamicznym. Przygotowała go całe hektolitry. W kuchni wszyscy już pewnie wykładali mieszankę sałat i grillowane krewetki, wyciskali dressing z buteleczek na krawędź talerzy, tworząc wzorek mający przypominać fale, taki jaki zrobiłoby dziecko rysujące morze.
– Chciałabym popatrzeć na ocean – powiedziała cicho.
I wtedy, tak wolno, że na początku nie była pewna, co się dzieje, Leo ujął jej dłoń (przez jedną niemądrą chwilę myślała, że chce ją pocałować, jak postać z jednej z telenowel jej matki) i położył ją sobie na udzie. Miała to zapamiętać na zawsze – nawet na chwilę nie oderwał od niej wzroku. Nie zamknął oczu ani nie odchylił głowy, ani nie rzucił się w jej stronę po niedbały pocałunek albo żeby pogmerać przy guzikach jej bluzki. Długo i intensywnie patrzył jej w oczy. Widział ją.
Czuła, jak Leo reaguje pod jej dłonią, i to było ekscytujące. Gdy patrzył jej w oczy, zastosowała lekki nacisk palcami i układ sił w samochodzie gwałtownie zmienił się na jej korzyść.
– Myślałam, że jedziemy popatrzeć na ocean – powiedziała, chcąc oddalić się od kuchni.
Szeroko się uśmiechnął i wrzucił wsteczny. Rozpięła mu spodnie, zanim zdążył zapiąć pasy.
Trudno było mieć do Leo pretensje o szybkie apogeum. Żona wygoniła go z łóżka wiele tygodni temu, gdy przyłapała go na obmacywaniu niani na korytarzu w głębi domu letniskowego swojej przyjaciółki. Jadąc w stronę oceanu, Leo miał nadzieję, że mieszanina alkoholu, kokainy i wellbutrinu opóźni jego reakcję, ale kiedy ręka Matildy zacisnęła się z determinacją, wiedział, że wszystko dzieje się zbyt szybko. Na chwilę zamknął oczy – tylko na chwilę – żeby wziąć się w garść, żeby zatrzymać oszałamiający obraz jej dłoni, niebieskich paznokci z poodpryskiwanym lakierem poruszających się w górę i w dół. Nawet nie zauważył SUV-a pędzącego po Ocean Avenue, nadjeżdżającego z prawej, prostopadle do jego samochodu. Dopiero kiedy już było za późno, zdał sobie sprawę, że pisk, który usłyszał, nie był głosem Matildy dobiegającym z głośników, lecz czymś zupełnie innym.
Żadne z nich nie zdążyło nawet krzyknąć.

Część pierwsza
Śniegdziernik


Rozdział pierwszy

Ponieważ poprzedniego dnia wieczorem troje Plumbów uzgodniło przez telefon, że nie powinni pić w obecności swojego brata Leo, każde z nich – w tajemnicy przed resztą – siedziało teraz w jakimś barze na Grand Central albo obok dworca, delektując się ukradkowym drinkiem przed lanczem.
To nie było typowe jesienne popołudnie. Dwa dni wcześniej na środkowym wybrzeżu Atlantyku szalał sztormowy północno-wschodni wiatr, zderzał się z zimnym frontem napierającym od strony Ohio i z arktycznymi masami powietrza znad Kanady. Podczas zamieci, która z tego wyniknęła, gdzieniegdzie spadły rekordowe ilości śniegu, przykrywając miasteczka od Pensylwanii po Maine nietypowo wczesną zimą. W małym, oddalonym o pięćdziesiąt kilometrów od Manhattanu miasteczku sypialni, w którym mieszkała Melody Plumb, gałęzie większości drzew wciąż podtrzymywały jesienne listowie i śnieg z lodem zniszczył albo uszkodził wiele z nich. Na ulicach walały się strącone konary, gdzieniegdzie nadal brakowało prądu, burmistrz mówił o odwołaniu Halloween.
Mimo utrzymującego się zimna i lokalnych przerw w dostawie energii podróż Melody pociągiem na Manhattan przebiegła bez przygód. Teraz Melody siedziała w barze hotelu Hyatt przy Czterdziestej Drugiej Ulicy, wiedząc, że nie wpadnie tam na brata i siostrę. Wcześniej zaproponowała, żeby zjedli lancz w hotelowej restauracji, zamiast jak zwykle w Oyster Bar na Grand Central, lecz została wyśmiana przez Jacka i Beatrice. Hyatt nie figurował na ich liście miejsc spełniających jakieś tajemnicze kryteria, których Melody nie miała najmniejszej ochoty dociekać. Nie zamierzała dłużej czuć się gorsza od tych dwojga, nie zamierzała być traktowana z góry tylko dlatego, że nie podzielała ich uwielbienia dla wszystkiego, co staromanhattańskie.
Siedząc niedaleko wysokich okien na piętrze olbrzymiego hotelowego holu (musiała przyznać, że faktycznie był odstręczający – zbyt duży, szary i nowoczesny, nad głowami wisiała jakaś okropna rzeźba ze stalowych rur – Melody słyszała kąśliwy komentarz Jacka i Bei in absentia; cieszyła się, że ich tu nie ma), zamówiła kieliszek najtańszego białego wina (dwanaście dolarów! w domu zapłaciłaby mniej za całą butelkę) i miała nadzieję, że trafiła na szczodrego barmana.
Niedorzeczny ziąb utrzymywał się aż do tego ranka: słońce wreszcie przebiło się przez chmury i temperatura zaczęła rosnąć. Zaspy przy wszystkich śródmiejskich przejściach dla pieszych gwałtownie topniały, zmieniając się w kałuże nie do ominięcia, pełne brei i lodu. Melody patrzyła, jak wyjątkowo nieelegancka kobieta próbuje przeskoczyć stojącą wodę i ląduje kilkanaście centymetrów za blisko: jej jaskrawoczerwona baletka trafiła prosto w kałużę, która z pewnością była lodowata, a do tego brudna. Melody marzyła o parze równie delikatnych butów. Miałaby dość rozumu, żeby ich nie wkładać w taki dzień.
Poczuła nagły niepokój na myśl, że jej córki oddalają się od centrum, zmuszone do pokonywania zdradliwych skrzyżowań. Upiła łyk wina (takie sobie), wyjęła telefon z kieszeni i otworzyła swoją ulubioną aplikację – tę, którą Nora nazywała Szpiegogrodem. Wcisnęła „znajdź” i czekała, aż załaduje się mapa, a na ekranie pojawią się kropki reprezentujące jej szesnastoletnie bliźniaczki. Melody nie mogła uwierzyć, że istnieje cudowne, mieszczące się w dłoni urządzenie, które umożliwia jej poznanie dokładnego miejsca pobytu Nory i Louisy, pod warunkiem że obie mają przy sobie telefony – a były nastolatkami, zawsze miały przy sobie telefony. Patrzyła na ukazującą się mapę i czuła znajome panikarskie palpitacje, które ustały dopiero, gdy u góry ekranu wyskoczyły maleńkie niebieskie pulsujące okręgi i słowo „znalezione!”, pokazując jej córki dokładnie tam, gdzie powinny być: w oddalonym od centrum ośrodku przygotowującym do egzaminu SAT.
Chodziły na weekendowe zajęcia od ponad miesiąca i zwykle Melody śledziła ich poranną drogę, siedząc przy stole w kuchni i patrząc, jak niebieskie kropki powoli suną na północ ze stacji Grand Central, zgodnie z jej drobiazgowymi wskazówkami: po wyjściu z dworca należało pojechać autobusem z Madison Avenue na Pięćdziesiątą Dziewiątą Ulicę, a następnie wysiąść i pójść na zachód, w stronę ośrodka przy skrzyżowaniu Sześćdziesiątej Trzeciej z Columbus. Córki nie miały iść wzdłuż parku, lecz południową stroną ulicy, mijając szpaler portierów w uniformach, którzy w razie kłopotów usłyszeliby ich wołanie o pomoc. Melody surowo zakazała córkom wchodzenia do Central Parku i zbaczania z kursu. Co tydzień zaszczepiała im bojaźń bożą, napełniając ich głowy opowieściami o porwanych albo zaginionych dziewczynach, zmuszonych do prostytucji lub zamordowanych i wrzuconych do rzeki.
– Upper West Side to przecież nie Kalkuta – spierał się z nią łagodnie jej mąż Walter.
Ale Melody się bała. Na myśl o tym, że córki spacerują po mieście, a ona nie czuwa na flankach, łomotało jej serce i pociły się dłonie. Teraz też się pociły. Rano, gdy wysiadła razem z córkami na Grand Central, nie chciała ich puścić samych. W sobotę na dworcu roiło się od turystów zaglądających do przewodników oraz do rozkładów jazdy i próbujących znaleźć Galerię Szeptów. Pocałowała córki na pożegnanie, a potem patrzyła, dopóki ich głowy – jedna jasno-, druga ciemnowłosa – nie zniknęły jej z oczu. Nie przypominały kogoś, kto przyjechał z wizytą, poruszały się w tłumie bez cienia niepewności. Wyglądały, jakby należały do tego miasta, a to przepełniło serce Melody trwogą. Chciała, żeby należały do niej, żeby w ogóle nie dorastały. Nie zwierzały się już matce z każdej myśli, z każdego pragnienia i każdej troski, nie znała ich serc i umysłów tak dobrze jak kiedyś. Melody wiedziała, że powinna pozwolić im dorosnąć i pójść własną drogą, że to normalna, zdrowa kolej rzeczy. Chciała, żeby były silne, niezależne i szczęśliwe – nade wszystko szczęśliwe – ale świadomość braku kontroli nad ich życiem wewnętrznym przyprawiała ją o zawroty głowy. Skoro zatem nie mogła wiedzieć, jak kroczą przez świat, mogła przynajmniej obserwować, jak kroczą przez świat na urządzeniu mieszczącym się w dłoni. Mogła przynajmniej tyle.
– Leo nigdy was nie spłaci – powiedział Walter, gdy wychodziła na dworzec. – Wszyscy się łudzicie, marnujecie czas.
Melody obawiała się, że Walt ma rację, ale musiała wierzyć, że jednak jej nie ma. Pożyczyli mnóstwo pieniędzy na zakup domu, maleńkiego, ale zabytkowego budynku przy jednej z najpiękniejszych ulic w mieście, a potem nastąpił krach na rynku i ceny nieruchomości gwałtownie spadły. Zmienne oprocentowanie miało niebawem wzrosnąć, powiększając ratę, której już teraz nie byli w stanie płacić. Prawie cały domek był już zastawiony, więc nie mogli zaciągnąć kolejnego kredytu. Wkrótce dzieci miały iść na studia, a ich konto w banku było prawie puste. Liczyła na Gniazdo.

 
Wesprzyj nas