“Czao Ra. Opowieść północna” to piękna historia o sile przyjaźni człowieka i psa, a także o trudach życia ludzi Północy zmagających się z surową zimą, która trwa tam przez osiem miesięcy w roku.


Czao-Ra Opowieść północnaBiały szpic Czao-Ra to odważny pies łowiecki, który wspólnie ze swoim panem Maruszem wędruje przez piękną, ale i niebezpieczną tajgę. Razem przemierzają okoliczne lasy, wypatrując łosi, zajęcy, kun i lisów, których futra myśliwy mógłby sprzedać kupcom.

Pewnego razu Czao-Ra i Marusz spotykają niedźwiedzia. W nierównym starciu potężne zwierzę łamię nogę myśliwego. Co będzie dalej? Czy odważny pies będzie w stanie pomóc swojemu panu? Czy uda im się bezpiecznie dotrzeć do domu?

Antoni Ferdynand Ossendowski (1878-1945) – pisarz i publicysta, którego porównywano z Rudyardem Kiplingiem, Jackiem Londonem czy Karolem Mayem. Należał do najchętniej czytanych w Polsce autorów dzieł podróżniczych. Jego książki doczekały się blisko 150 przekładów na 20 języków obcych, dzięki czemu jest drugim po Henryku Sienkiewiczu najbardziej znanym polskim pisarzem na świecie. Po II wojnie światowej skazany na zapomnienie za krytykę rewolucji sowieckiej.

Antoni Ferdynand Ossendowski
Czao-Ra. Opowieść północna
Ilustracje: Agnieszka Kuglarz-Siodłak
Wydawnictwo Zysk
Premiera: 11 lipca 2016
kup książkę

Czao-Ra Opowieść północna


(…)

Przez bór jodłowy o gęstym podszyciu z krzaków i wysokich traw przedzierała się, wolno postępując naprzód, mała karawana tuziemców.
Na czele szedł niewysoki, lecz barczysty mężczyzna z siekierą w ręku. Futrzana czapa z uszami spadającymi na policzki okrywała okrągłą głowę człowieka o ciemnej twarzy i dużych, piwnych, nieco skośnych oczach. Długa koszula ze skory renifera, przepasana cienkim rzemykiem, takież szerokie spodnie i futrzane buty, ozdobione wisiorkami ze szklanych paciorków, chroniły ciało przed dotkliwymi ukłuciami owadów.
Tuziemiec szedł, torując drogę towarzyszom. Ścinał zwisające nisko nad ziemią łapy jodeł okrytych mchem, przerąbywał i odrzucał na bok pnie zwalonych przez burzę drzew.
Tuż za nim, niemal dotykając ostrym pyskiem jego stop, postępował brudnobiały szpic, wymachując puszystą kitą ogona. Chwilami przystawał, aby wyciągnąć z kosmatego futerka zawadzające mu ostre zielska, czepiające się go ze wszystkich stron, trząsł łbem, odganiając bąki i muchy bzykające i brzęczące mu około oczu i czujnych uszu.
O kilka kroków dalej szła kobieta, również w futrzanym stroju, tylko nieco zdobniejszym, bo obszytym na piersi i rękawach barwnymi wstążkami i mosiężnymi guzikami.
Niosła na ręku dziecko, owinięte w ciepłą kołderkę z lisich skorek, i prowadziła za sobą na długim rzemieniu starego, rogatego renifera obwieszonego tobołami. Uwiązane do drewnianego siodła idącego na czele renifera, tuż za nim kroczyły jeszcze trzy obładowane jelenie. Wprawne oko północnego mieszkańca w przedzierających się przez knieje ludziach poznałoby od razu — koczujących łowców.
Istotnie: na grzbietach reniferów widniały dwa karabiny, kilka żelaznych sideł i potrzasków, myśliwskie torby na proch i kule oraz spory ładunek zwiniętych skorek rożnych zwierząt.
— Marusz! — krzyknęła kobieta. — Czy prędko dojdziemy?
Mężczyzna obejrzał się i, odganiając nieznośne owady oblepiające mu twarz, odpowiedział spokojnym, łagodnym głosem:
— Gdy słońce stanie nad nami, dojdziemy do jeziora Chołuń, Nań! Miej cierpliwość!
— No, przecież jestem cierpliwa, bo idę i nie narzekam — odparła — chociaż te przebrzydłe bąki, pauty, dźgają jak wściekłe! Musimy jednak stanąć, bo dziecko jest głodne.
Marusz zatrzymał się natychmiast, naciął prętów i przygotował dla żony wygodne siedzenie.
— Siadaj i nakarm małego Dugena! — rzekł z tkliwością.
Usiadłszy w kucki, zgarnął suche liście i gałęzie i jął rozpalać małe ognisko, uderzając o kamień kawałkiem wiszącego na pasku żelaza i rozdmuchując hubkę. Po chwili suche drzewo zaczęło się palić.
Marusz wrzucił do płomieni kilka świeżych gałęzi jodłowych i, wymachując połą, skierował dym na karmiącą kobietę, aby jej nie dokuczały bąki i komary.
Biały szpic kręcił się nieustannie koło myśliwego, piszczał cicho i żałośnie poszczekiwał.
— Czego chcesz, Czao-Ra? — spytał Marusz.
Piesek chwycił go zębami za połę kurtki i zaczął ciągnąć ku reniferom. Gdy spostrzegł, że gospodarz się podniósł, stanął przy starym reniferze i począł głośno szczekać.
— Ach! — mruknął myśliwy. — Zapomniałem o twoich dzieciach, przyjaciółko!
Rozwiązał worek i, wydobywszy z niego koszyk, postawił go na ziemi. Natychmiast wysunęły się z niego główki trzech białych i dwóch szarych szczeniaków o ostrych, kosmatych mordkach i spiczastych uszkach.
Cicho mrucząc, suka zębami wydobyła maleństwa z koszyka i, wyciągnąwszy się wygodnie, zaczęła je karmić, co chwila oglądając się na ludzi siedzących przy dymiącym ognisku.
Pół godziny później Marusz znowu brnął przez zarośla kniei, a za nim szła Nań z dzieckiem i obładowane skórzanymi torbami, oswojone renifery.
Czao-Ra biegła przy nodze swego pana i węszyła na wszystkie strony, strzygąc uszami i głośno parskając.
Marusz nie pomylił się, bo gdy słońce stało w zenicie, wprost nad głowami przebijających się przez las ludzi, ujrzał obszerną kotlinę otoczoną porosłymi lasem wzgórzami. Nieduże jezioro, leżące w ramie trzcin i sitowia, lśniło w promieniach słońca i odbijało w swej nieruchomej toni biało-srebrzyste obłoczki, mknące po niebie. Czereda krzykliwych rybitw unosiła się nad wodą, by za chwilę z jękiem drapieżnym wpadać w nią i porywać ryby.
Marusz zatrzymał się nad brzegiem jeziora, gdzie dojrzał szeroką, suchą łachę piaszczystą.
Szybko zdjął z reniferów wory i toboły, ustawił na ziemi skrzynie, po czym narąbał długich, cienkich żerdzi, ustawił je, wbijając ostrymi końcami w ziemię, otoczył skórami, związał i, zapaliwszy we wnętrzu namiotu ognisko, zawołał radosnym głosem:
— Nań, wchodź do czumu z małym Dugenem i niech Wielki Duch będzie miłościwy dla nas!
Patrząc na wzbijający się nad szczytem szałasu słup siwego dymu, uśmiechnął się łagodnie.
Czao-Ra zaczęła skakać mu do piersi, usiłując czarnym językiem liznąć w twarz swego pana.
Pogłaskał psa i po chwili rzekł do żony:
— Powieś kocioł z wodą nad ogniskiem… wkrótce powrócę, Nań!
— Dobrze! — odezwała się z szałasu. Marusz, oglądając karabin, gwizdnął z cicha.
Czao-Ra od razu znieruchomiała i, stanąwszy przed myśliwym, badawczo patrzyła mu w oczy.
— Trzeba coś zdobyć do jedzenia, Czao-Ra! — mruknął Marusz. — Idź i szukaj!
Pies pomknął w stronę dziewiczego lasu, całym pędem przecinając równinę, lecz dobiegłszy do pierwszych drzew, przystanął i bez szmeru wślizgnął się w chaszcze.
Marusz, nabiwszy strzelbę, nasłuchiwał.
Z daleka rozległo się krótkie, urwane szczekanie psa.
Myśliwy biegiem skierował się na ten głos i zręcznie wymijając gęste zarośla, szedł przez las.
Wkrótce do szałasu nad jeziorem echo przyniosło huk wystrzału; jeden tylko — głuchy, daleki.
Z czumu wyszła Nań i, przysłoniwszy oczy dłonią, patrzyła w stronę boru.
Wynurzył się z niego Marusz. Dźwigał na ramionach kozła.
Czao-Ra biegła obok, wesoło wymachując puszystym ogonem.

(…)

 
Wesprzyj nas