Drugi tom cyklu “Krucze pierścienie” – oryginalnej sagi fantasy osadzonej w świecie staronordyckim. Kontynuacja “Dziecka Odyna”, powieść, której stronice zapełniają zachłanność, lęk przed śmiercią i zemsta.


ZgniliznaWyobraź sobie, że zostałeś wygnany do nieznanego świata. Bez tożsamości. Bez rodziny. Bez pieniędzy. I powoli zaczynasz sobie uświadamiać, kim tak naprawdę jesteś.

Hirka utknęła w umierającym świecie, rozdarta pomiędzy łowcami ludzi, martwo urodzonymi oraz tęsknotą za swoim przyjacielem Rimem. W wielkomiejskiej rzeczywistości jest łatwym łupem, ale walka o przetrwanie blednie w obliczu tego, co ma nastąpić, gdy Hirka zdaje sobie sprawę, kim jest.

***

Czytając Dziecko Odyna, byłam zachwycona, ale przy Zgniliźnie – jeśli to możliwe – wpadłam w jeszcze większy zachwyt.
– Blog Av en annen verden

Siri Pettersen (ur. 1971), norweska pisarka, projektantka stron internetowych i ilustratorka. W 2002 roku jej komiks “Anti-klimaks” wygrał konkurs organizowany przez wydawnictwo Bladkompaniet. W 2013 roku opublikowała powieść “Dziecko Odyna” – pierwszy tom z cyklu „Krucze pierścienie” – która została uhonorowana norweskimi nagrodami Fabelprisen i SPROING dla debiutujących autorów.

Siri Pettersen
Zgnilizna
Przekład: Anna Krochmal, Robert Kędzierski
Krucze pierścienie tom 2
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 9 sierpnia 2016

Zgnilizna


prolog

Siedział w tunelu na peronie, z kartonową tabliczką opartą o kolana. Przetłuszczone włosy zasłaniały mu twarz, ale nie było żadnych wątpliwości. To był on. A drzwi metra właśnie zaczęły się zamykać.
Stefan odepchnął jakiegoś dzieciaka i przecisnął się przez tłum. Cieszył się, że ma słuchawki w uszach. Zagłuszały protesty. Jakieś babsko otworzyło i zamknęło usta jak złota rybka, ale on słyszał tylko Trenta Reznora.
You had all of them on your side, didn’t you?
Musiał się wydostać. Teraz. Przegapił tego sukinsyna już dwa razy i nie zamierzał dopuścić, by stało się to po raz kolejny. Stefan gwałtownie rzucił się do drzwi. Ręka utknęła w szparze, ale w końcu zdołał się przecisnąć. Wypadł na peron, zanim wagon z piskiem ruszył dalej. Nieprzebrany tłum ludzi. Podziemne oświetlenie wysysało całe życie z ich twarzy. Przypominali zombi, ale nie byli na tyle martwi, by nie zareagować, gdyby zrobił to tutaj, na dole. Musiał znaleźć inny sposób. Inne miejsce.
You believed in all your lies, didn’t you?
Wszedł do tunelu. Żebrak wyciągnął rękę, nie patrząc na niego.
Stefan wyszczerzył zęby.
– Cześć, Roast.
Roast podniósł głowę. W jego oczach pojawił się błysk zrozumienia. Zerwał się na nogi, błyskawicznie. Rzucił się w głąb tunelu. Ubrany na czarno i obszarpany przywodził na myśl wronę. Stefan pobiegł za nim. Stukot butów. Echo odbijające się od wyłożonych kafelkami ścian. Otarł się o automat z biletami, w trzech susach pokonał schody i wypadł na ulicę. Deszcz smagający po twarzy. Ciemno. Roast znajdował się zaledwie kilka metrów przed nim, ale rzucił się na jezdnię. Wpadł między samochody, które próbowały go omijać.
Stefan nie wahał się. Instynkt popychał go naprzód. Piszczały hamulce. Odbił się od mokrej maski i pobiegł dalej. Wycie klaksonów mieszało się z muzyką.
The Ruiner is your only friend, he’s the living end, to the cattle he deceives.
Przeciął na ukos Soho Square, zyskał kilka metrów. Ludzie oglądali się za nimi, ale nikt się nie przejmował. Nie, skoro ściganym był bezdomny.
The raping of the innocent, you know the Ruiner ruins everything he sees.
Roast roztrącał ludzi, przebijał się przez St. Ann’s Court, skręcił w lewo i minął Flat White, kawiarnię, w której pierwszy raz się spotkali. Płuca paliły, ale Stefan stawiał wszystko na to, że z Roastem jest gorzej. Nie pomylił się. Żebrak zwolnił. Rozejrzał się bezradnie i zniknął w jakimś nocnym klubie.
Now the only pure thing left in my fucking world is wearing your disease.
Stefan rozpychał ludzi, wpadł za nim do środka. Roasta łatwo było wypatrzyć. Zapuszczony dzikus wśród obcisłych sukienek i głębokich dekoltów.
How did it get so hard? How did it get so long?
Roast pobiegł do wyjścia awaryjnego. Szarpnął drzwi i zniknął. Zanim drzwi się zatrzasnęły, Stefan był już za nim. Wypadł w uliczkę. Ślepy zaułek. Żebrak stał przy kontenerze na śmieci. Prychał jak schwytane zwierzę.
The Ruiner’s a collector, he’s an infector, serving his shit to his flies.
– Game over, Roast. – Stefan podszedł do niego.
Roast wcisnął się w ścianę obok rynny. Tynk obluzował się wokół uchwytów i posypał na jego ramiona. Deszcz spłukiwał go na wyblakły płaszcz.
– Nic nie zrobiłem! Nic nie zrobiłem! – wrzasnął histerycznie.
To było kłamstwo. Ksywa Roast nie wzięła się znikąd, ale Stefan nie pofatygował się, żeby odpowiedzieć. Nie pozostało nic ludzkiego, z czym warto by dyskutować.
Maybe it’s a part of me you took to a place I hoped it would never go.
Stefana ogarnęło przyjemne uczucie, że ma przewagę. Nie musiał sięgać do biodra po glocka. Szkoda kuli. Zamiast tego wyjął obcęgi.
And maybe that fucked me up much more than you’ll ever know.
Roast wytrzeszczył oczy. Gorączkowo rozglądał się za czymś, czym mógłby się bronić. Oderwał metalowy uchwyt od rynny. Śruby posypały się na asfalt. Zaczął rąbać uchwytem we własne zęby. Rozciął sobie wargę. Pozorny brak bólu świadczył o tym, że nie tylko adrenalina krążyła w jego żyłach.
And what you gave to me, my perfect ring of scars.
Roast splunął na dłoń i wyciągnął do niego rękę.
– Weź je! Weź je! Nie możesz mnie tknąć, wtedy cię znajdą! Gliny cię znajdą! – Kiedy wrzeszczał, z jego ust tryskał czerwony deszcz krwi.
Stefan spojrzał na dwa zęby. Białe grudki w brudnym łapsku. Krople deszczu wokół nich zabarwiły się krwią.
– Ty idioto – odparł. – Gliny mają gdzieś, na co umrzesz. Nikt nie poświęci złamanego grosza, żeby się tego dowiedzieć. Nikt cię nie będzie pamiętał. Zapomniałeś o tym?
Stefan nie czekał na reakcję. Uderzył go łokciem w nos. Głowa odskoczyła i walnęła o ścianę. Złapał zęby, zanim Roast osunął się na ziemię. Potem zataszczył bezwładne ciało w ciemny kąt przy kontenerze. Śmieci wystawały spod wieka, jakby kontener rzygał. Smród. Gnijące jedzenie. Krew. I ostry odór, który zdradzał, że Roast od dawna nie dbał o higienę. I pewnie można to było zrozumieć po ponad stu latach.
Stefan skręcił mu kark. Roast miał solidne kości. Potrzebował dwóch podejść, zanim usłyszał chrupnięcie. Wsunął zęby do kieszeni i rozejrzał się uważnie. Żadnych okien. Żadnych kamer. Nikogo w pobliżu. Wszystko gra. Mokry asfalt lśnił. Deszcz bębnił o wieko kontenera. Stefan przeczesał ręką mokre włosy. Schował obcęgi z powrotem do torby. Poprawił kurtkę i podgłośnił muzykę.
You didn’t hurt me, nothing can stop me now.

Dziura

– Prosimy tylko o spokój ducha – powiedziała Telja Vanfarinn, kładąc dłoń na piersi. Łańcuch owinięty wokół jej szyi zabrzęczał kilka razy.
Rime omal nie wybuchnął śmiechem. Każdy by się połapał w tym przedstawieniu, nawet gdyby nie dorastał w Mannfalli. Odziana była w dramatyczną, czarną jak noc suknię, której rękawy sięgały do podłogi. Ubrała się jak wdowa, choć mąż stał u jej boku, tryskający zdrowiem. Żałoba była wyłącznie dekoracją. Tłem mającym zapewnić jej przychylność Rady, którą przebiegle nakłoniła do tego spotkania.
– Ból rozrywa nam serca, fadri Rime. Ta niewiedza. To, że nie rozumiemy śmierci Urda.
Rime czuł, że drga mu kącik ust. Na dźwięk imienia Urda wciąż robiło mu się niedobrze i nic nie świadczyło o tym, że to się wkrótce skończy. Nie, dopóki jego miejsce w Radzie pozostawało puste. Było jak otwarta rana w kręgu tych, którzy zasiadali przy tym stole. Niebezpieczne. Groźne. Nie sposób było o nim mówić, nie robiąc przy tym hałasu, który mógłby zbudzić połowę Slokny.
– Złożyliśmy wam kondolencje – odparł Rime. – Osobiście odwiedziłem głowę rodu Vanfarinnów. Ona wie, co się stało. Jesteś… córką jej siostry? – Zmierzył wzrokiem Telję, która nieproszona zbliżyła się do stołu.
– Powierniku Kruka, nasza matka jest stara – odrzekła, unikając odpowiedzi na pytanie. – Pamięć nie służy jej tak jak niegdyś. Uczyniłeś nam zaszczyt, odwiedzając ją, ale… Ponoć powiedziałeś jej rzeczy, które są… No cóż… – Telja poprawiła łańcuch na szyi.
– Niewiarygodne – dokończył za nią Darkdaggar. – Na tyle niewiarygodne, że musimy się liczyć z tym, iż ród będzie chciał usłyszeć potwierdzenie z ust tego, który był przy śmierci Urda.
Rime wyczuwał zbliżający się atak, nie spodziewał się jednak, że będzie tak otwarty. Spojrzał na członka Rady.
– Chcesz mnie postawić przed tingiem, Darkdaggar?
– Ależ bynajmniej, Powierniku Kruka. Ród Vanfarinnów pragnie jedynie ostatecznie załatwić tę sprawę. – Uśmiech Darkdaggara wydawał się martwy. Na jego twarz padało ostre światło. Sprawiało, że wydawał się bezkrwisty. Zasuszony. Jaskrawie kontrastowało to ze złotymi ścianami sali. Były podzielone na panele, z drzewami genealogicznymi dwunastu rodów. Drzewa rozgałęziały się na sklepieniu kopuły. Rime czuł się tutaj jak w klatce. Oparcie krzesła za jego plecami wydawało się ścianą. Unieruchamiało go przy tym stole. Był więźniem. Przykutym do miejsca, które nigdy nie będzie mu się wydawać własnym. To było miejsce Ilume. Matki jego matki. I poprzysiągł, że nigdy na nim nie zasiądzie. Ale oto tu siedział. Członek Rady. Fadri Rime. Powiernik Kruka. Otoczony wrogami, którzy wykorzystywali każdą chwilę na planowanie jego upadku.
– Ostatecznie załatwić? – Sigra Kleiv skrzyżowała męskie ramiona na piersi. – Urda zamordowano w Kruczym Dworze i dopóki te dzikusy za to nie odpowiedzą, sprawa nigdy nie zostanie zapomniana.
Rime czuł narastającą irytację. Zmusił się, by nie zerwać się z miejsca.
– Mówię to po raz ostatni, Sigro. Wojny nie będzie. Pogódź się z tym. Nie można Kruczego Dworu postawić przed tingiem za coś, co zrobili ślepi.
Sigra wciągnęła powietrze, by odpowiedzieć, ale Darkdaggar ją uprzedził:
– Ale ślepych też nie możemy postawić przed tingiem, prawda? – Upił łyk wina z pucharu.
Zgromadzeni przy stole wybuchnęli śmiechem.
Rime spojrzał na Telję Vanfarinn. Jej twarz płonęła rumieńcem. Wyczuła zmianę nastroju na sali. To ją ośmieliło. Maska żałoby spadła.
– Moglibyśmy, tyle że nikt ich nie widział. – Uśmiechnęła się. Rime wstał.
– Nikt?
Uśmiech zamarł na ustach Telji. Zerknęła błagalnie na Darkdaggara. Rime nie był zaskoczony. To Darkdaggar przyzwolił na tę wizytę i Rime zdawał sobie sprawę, że spotkanie poprzedziło wiele rozmów. Pozostawało tylko obserwować, ile prób ataku podejmą.
– Nie traktuj tego osobiście, Powierniku Kruka – powiedział Darkdaggar. – Telja wskazuje jedynie na to, o czym wszyscy wiemy. Najbardziej rzucającą się w oczy cechą martwo urodzonych jest ich całkowita nieobecność. Któż może stwierdzić, że ich widział? Garstka Ciemnych Cieni? Czyż można się dziwić, że lud gada o urojeniach? Albo o zatruciu? Może zjedliście coś, co wam nie posłużyło? Albo padliście ofiarą… czarów?
Siedzący przy stole wybuchnęli śmiechem. Rime zacisnął pięści. Podszedł to Telji. Cofnęła się kilka kroków. Suknią zamiatała podłogę. Rime wskazał na nią palcem.
– Stoicie w tej sali, bo wielu tu obecnych pozostaje lojalnych rodowi Vanfarinnów. Ale nie ja. Nie pomoże wam nazywanie mnie i moich ludzi kłamcami.
Telja spoglądała to na Rimego, to na Darkdaggara.
– Nigdy bym… Nie powiedziałam… Umysł można zwieść, Powierniku Kruka. Mówi się, że wielu naprawdę silnych widywało trolle we mgle, a my…
– Trolle we mgle? – Rime podchwycił jej spojrzenie. Zmierzył ją wzrokiem. Zmarszczki wokół oczu zdradzały, że jest starsza, niż w pierwszej chwili mogło się wydawać. Może to stąd płynęła jej odwaga. Wiedziała, że nie będzie miała kolejnej szansy. – Krew tych, których uważasz za mit, ściekała z mojego miecza. Przebijałem ich stalą i widziałem, jak życie gaśnie w ich białych oczach. Czułem ich oddech. Słyszałem ich warczenie. I czułem smród unoszący się ze stosu, na którym ich spaliliśmy. Tę woń zabrałabyś ze sobą do Slokny, Teljo.
Śmiechy ucichły. Telja przełknęła i spuściła oczy.
– Na Widzącego! – odezwał się Darkdaggar. – Naprawdę musimy być aż tacy dramatyczni? Ten ród prosi jedynie o ukojenie bólu. Stracili członka Rady, Powierniku Kruka.
Spojrzenia wszystkich spoczęły na pustym miejscu. Nie było żadnych wątpliwości, na czym miałoby polegać to ukojenie bólu.
Rime znów spojrzał na Telję.
– Doprawdy? Czy to miejsce dałoby ci odpowiedzi, których tak pragniesz? Przestałabyś się zastanawiać, jak zginął, bo jeden z was zasiadałby przy tym stole?
Telja się zawahała, ale zaraz bezwstydnie pokiwała głową.
– Oczywiście, że nie – odezwał się Darkdaggar. – Ale to przynajmniej byłoby gwarancją, że Urd nie został zabity z powodu tego miejsca.
W komnacie zapanowała cisza. Padło otwarte oskarżenie o morderstwo, i to w obecności postronnych. Rime wodził wzrokiem po zgromadzonych. Po mężczyznach i kobietach trzykrotnie, a nawet czterokrotnie starszych od niego. Milczeli. Większość dlatego, że popierali Darkdaggara. Nieliczni dlatego, że nie chcieli pogarszać sprawy.
Telja Vanfarinn postąpiła o krok w stronę Rimego.
– Powierniku Kruka, musisz nam wybaczyć, przemawiamy pogrążeni w żałobie! Całe to gadanie o ślepych i kamiennych bramach… dla nas to niepojęte. Nikt nie widział dowodów na to, że…
– Brednie – przerwał jej Jarladin. – Sala rytuału była wypełniona po brzegi, gdy Ciemne Cienie przedarły się przez kamienne wrota, burząc ściany. Jeśli chcesz dowodów, możesz kupić sobie na dole w porcie fragmenty czerwonej kopuły!
Telja skwapliwie skorzystała z okazji, jakby chodziło o negocjacje.
– Wypełniona po brzegi sala rytuału oznacza mnóstwo różnych historii, fadri Jarladinie. Wybaczcie nam, nie było nas tam. Słyszeliśmy tylko, że budynek zatrząsł się w posadach. Są tacy, którzy twierdzą, że kopuła osłabiła ściany. Inni mówią, że zadrżała ziemia.
Darkdaggar splótł ręce na karku.
– To tragedia, że nie możemy ukoić waszego bólu. To by było nieskończenie łatwe. Ale prawdą jest, że brama wciąż pozostaje martwa, jak przez ostatnie tysiąc lat, zgadza się, Powierniku Kruka? – Spojrzał na Rimego; nie uśmiechał się. Tylko oczy zdradzały, jak napawał się triumfem.
Rime zacisnął zęby. To zaszło za daleko. Uchylił lekko drzwi, a teraz wilki chciały wedrzeć się do środka. Dyplomacja już mu nie pomoże.
– Lud może gadać, póki nie zgnije w Sloknie – odparł. – Zawsze tak było. To niczego nie zmienia. Byłem tam. Wiem, co się stało. Urd sam zbudował swój pogrzebowy stos. Był szalonym psem.
Sigra przesadnie głośno wciągnęła powietrze. Oczy Telji błysnęły. Udało jej się jednak powstrzymać uśmiech. Chwyciła czarne zawiniątko, które trzymał jej mąż. Podniosła je. To była szata, przedziurawiona. Na piersi, w miejscu, gdzie powinien znajdować się znak Widzącego, widniał wyszarpany otwór. Ziejąca dziura na wysokości serca.
– To należało do augura, Powierniku Kruka. Widziano go, jak wyszedł na Orę, kiedy lód był cienki. Od tej pory już go nie ujrzano. Mówią, że postradał rozum. I że nie on pierwszy. Przyznaję, fadri Rime, że Urd był osobliwy, ale nigdy nie był szalony. Może to utrata Widzącego wpędziła go w czarną rozpacz? Może to dlatego postąpił tak, jak postąpił? I jeśli tak na to spojrzeć, być może trzeba by powiedzieć, że to wszystko było… No cóż…
Rime nie mógł uwierzyć w to, co słyszy. Wpatrywał się w nią.
– Moją winą?
Zagryzła wargę. Mierzyła go spojrzeniem. Poczuł, że zbiera mu się na mdłości. Wpatrywał się w szatę. Ta dziura zdawała się go pochłaniać. Pożerać go żywcem. Mroczna nicość.
Podszedł do Telji. Jej mąż wyciągnął rękę, by ją osłonić. Bezradny odruch. Rime chwycił go za nadgarstek i zmusił do cofnięcia ręki, nie poświęcając mu nawet spojrzenia. Telja chwyciła mocniej szatę, jakby szykowała się do ucieczki. Rime pochylił się nad nią.
– Urd na moich oczach zamordował Ilume. Matkę mojej matki. Siłą otworzył krucze pierścienie. Wpuścił martwo urodzonych do krain Ym. Własne dzieło ślepych doprowadziło go do obłędu. Nie, nie zabiłem go. Ale zapewniam cię, że gdybym tylko miał okazję, zrobiłbym to bez mrugnięcia okiem. Dobrze się przyjrzyj temu miejscu, Teljo, bo widzisz je po raz ostatni.
– Dość tego! – Sigra uderzyła pięścią w stół.
Siedzący obok niej Leivlugn Taid wzdrygnął się, jego podwójny podbródek zadrżał. Niechcący przewrócił puchar z winem. Starzec drzemał przez całe spotkanie i prawie nie tknął napoju. Ciemny płyn rozlał się na blacie. Krzesła zaszurały o podłogę, wszyscy zerwali się, by ratować szaty.
– To spotkanie jest zakończone – ogłosił Rime.
Otworzył drzwi wychodzące na krużganek, wpuszczając chłód do środka. Wciągnął w płuca mroźne powietrze. Wyszedł na most i zatrzymał się. To był jeden z najstarszych mostów w Eisvaldrze. Kiedyś wiódł do sali rytuału. Teraz sterczał w próżni jak zamarznięty język. Wyrzeźbione na nim węże zwisały na końcu, jakby wczepiły się w niego, by nie spaść. Rime zdał sobie sprawę, że zrobił to samo, i puścił balustradę. Pokrywała ją warstewka białego szronu. Stopił się w miejscach, gdzie ściskał poręcz.
W dole widniał kruczy pierścień. Blade kamienne kolumny widziały swoją pierwszą zimę po tym, jak przez tysiąc lat pozostawały ukryte w ścianach. Były martwe. Bezużyteczne. Spędzał całe noce, stojąc przy nich i czerpiąc. Czerpał Evnę tak intensywnie, że niemal pękały mu skronie, ale brama nie chciała się przed nim otworzyć. Równie dobrze mogło mu się przyśnić, że kiedykolwiek się otworzyła. Darkdaggar powiedział prawdę. Brama umarła tego dnia, gdy ona odeszła. Tak jak cała reszta. Usłyszał ciężkie kroki za plecami. Jarladin dołączył do niego i spojrzał na koniec mostu.
– Jeśli tylko pójdziesz dalej, oszczędzisz im fatygi – powiedział. Wiatr rozwiewał jego białą brodę.
Rime zaśmiał się krótko.
– Nie dam im tej satysfakcji. Jeśli pragną mojej śmierci, będą musieli sami się namęczyć.
Jarladin westchnął.
– Wykorzystałeś już swój głos, Rime. Nie możesz ich dalej uciszać. Inaczej obudzisz się w kajdanach, wleczony na ting. Darkdaggar przekroczył granicę, ale ty nawet nie próbujesz zgromadzić Rady wokół siebie. Jeśli nie odłożysz na bok nienawiści, ona doprowadzi do upadku i ciebie, i nas.


[buybox-widget category=”book” ean=”9788380620285,9788380627420″]

 
Wesprzyj nas