Mistrzyni fabuły Sarah Waters przygotowała dla czytelników kolejną niespodziankę. To historia z dreszczykiem, a przy tym wnikliwa analiza społeczeństwa klasowego. Wciągająca i mądra powieść.


Ktoś we mnieLata powojenne, Anglia. Czterdziestoletni doktor Faraday trafia do podupadłej posiadłości, będącej od paru stuleci własnością Ayresów, zubożałej rodziny ziemiańskiej.

Dwór, dawniej piękny i okazały, popada w ruinę. Park i ogrody zarosły chwastami, a wskazówki zegara znieruchomiały na godzinie za dwadzieścia dziewiąta. Zdziwaczała pani Ayres, jej niezależna córka i ambitny, zagubiony syn, który nigdy nie doszedł do siebie po katastrofie samolotowej, bezskutecznie próbują iść z duchem czasu.

Mijają dni – i dom Ayresów staje się tłem mrocznych, niepokojących zdarzeń. Faraday nie wie, że los rodziny, której usiłuje przyjść z pomocą, nieodłącznie splecie się z jego własnym. Czy zdoła zapobiec tragedii?

Książka b yła nominowana do Nagrody Bookera w 2009 roku.

***

„Ktoś we mnie” to opowieść nawiedzona przez duchy Henry’ego Jamesa i Edgara Allana Poego.
„The Washington Post”

Sarah Waters ma niezwykły talent do opowiadania. Potrafi sprawić, by czytelnik całkowicie zapomniał o rzeczywistości, zanurzył się w fikcyjny świat, a doświadczenia bohaterów traktował jak własne.
„Los Angeles Times”

Historia z dreszczykiem, a przy tym wnikliwa analiza społeczeństwa klasowego. Wciągająca i mądra powieść.
„Booklist”

Zniewalająca historia o tym, jak często wpadamy w pułapkę pozorów. Trudno oderwać się od lektury.
Kate Mosse

Waters postanowiła postraszyć swoich czytelników. I osiągnęła sukces. Po przeczytaniu powieści nie zaśniecie przy zgaszonym świetle…
“The Times”

Sarah Waters (ur. 1966) – popularna i wielokrotnie nagradzana brytyjska pisarka, autorka znanych na całym świecie powieści historycznych.

Sarah Waters
Ktoś we mnie
Przekład: Magdalena Moltzan-Małkowska
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 16 sierpnia 2016
kup książkę

Ktoś we mnie


Rozdział 1

Po raz pierwszy ujrzałem Hundreds Hill, kiedy miałem dziesięć lat. Było to latem tuż po wojnie; Ayresowie mieli jeszcze spory majątek i nadal trzęśli okolicą. Obchodziliśmy uroczystości Dnia Imperium*; stałem w rządku miejscowych dzieci z rękami uniesionymi w harcerskim salucie, a pani Ayres i pułkownik przeszli obok nas, rozdając medale pamiątkowe. Potem usiedliśmy z rodzicami do podwieczorku przy długich stołach rozstawionych chyba na południowym trawniku.

* Empire Day, do roku 1958 obchodzony 24 maja, w rocznicę urodzin królowej Wiktorii, następnie przemianowany na Commonwealth Day, Dzień Wspólnoty Narodów, i przeniesiony na marzec (urodziny królowej Elżbiety II) – wszystkie przypisy od tłumaczki.

Pani Ayres musiała mieć wtedy jakieś dwadzieścia cztery, pięć lat, jej mąż był trochę starszy, a ich córeczka, Susan, liczyła sobie chyba około sześciu lat. Tworzyli zapewne piękną rodzinę, zachowałem jednak dość mgliste wspomnienie ich postaci. Pamiętam przede wszystkim sam dom, który wydał mi się bez mała pałacem. Przypominam sobie pełne uroku wiekowe detale: wyblakłą czerwoną cegłę, przekrzywione okna, poszarzałe, wyblakłe narożniki z piaskowca. Przyczyniały się do zatarcia konturów, nadając domostwu po trosze niepewny wygląd i upodabniając je do bryły lodu, który właśnie zaczął się roztapiać w słońcu.
Oczywiście nie wolno było zapuszczać się do środka. Drzwi wejściowe i balkonowe stały otworem, lecz w poprzek wszystkich zawieszono wstążki zakazujące wstępu; mogliśmy jednak korzystać z klozetu dla służby w części stajennej. Jednakże moja matka znała jeszcze kilkoro służących, zatem po podwieczorku, kiedy reszta gości wyruszyła na zwiedzanie ogrodu, chyłkiem wślizgnęliśmy się do domu bocznymi drzwiami i spędziliśmy jakiś czas w towarzystwie kucharki i podkuchennych. Zrobiło to na mnie piorunujące wrażenie. Kuchnia mieściła się w suterenie; prowadził do niej chłodny kręty korytarz, budzący skojarzenie z zamkowym lochem. Przewijały się przezeń tłumy ludzi z tacami i koszykami. Dziewczęta miały takie stosy naczyń do zmywania, że matka zakasała rękawy, aby pomóc; ku mojemu zachwytowi, w nagrodę pozwolono mi zjeść trochę galaretek i „figurek”, które zostały z podwieczorku.
Posadzono mnie przy drewnianym stole i wręczono mi łyżkę z rodowego kompletu – ciężką, ze zmatowiałego srebra, niemal zbyt wielką dla moich dziecięcych ust. Ale czekało mnie coś jeszcze wspanialszego. Wysoko na ścianie korytarza wisiała skrzynka z drutami i dzwonkami, a gdy jeden z nich zadzwonił, wzywając pokojówkę na górę, zabrała mnie ze sobą, żebym mógł zajrzeć za zieloną zasłonę z rypsu, dzielącą frontową część domu od tylnej. Jeśli będę grzeczny, zapowiedziała mi dziewczyna, mogę tam poczekać. Muszę tylko siedzieć cichutko jak myszka, bo jeśli pani albo pułkownik mnie zobaczą, będzie awantura.
Z zasady byłem posłusznym dzieckiem. Jednakże przejście za zasłoną rozgałęziało się na dwa pełne wspaniałości wyłożone marmurem korytarze i gdy dziewczyna ruszyła jednym z nich, ja postąpiłem kilka śmiałych kroków w głąb drugiego. Towarzyszący temu dreszczyk emocji był wprost nie do opisania. Nie chodziło o podniecenie wynikające ze złamania zakazu; nie, ów dreszcz pochodził z samego domu, zdawał się bić z każdej powierzchni: z wypolerowanej podłogi, z politurowanych drewnianych krzeseł i kredensów, tafli lustra, spiralnej ramy.
Przyciągany niewidzialną siłą podszedłem do śnieżnobiałej ściany ozdobionej gipsową bordiurą przedstawiającą liście i żołędzie. Widywałem coś podobnego tylko w kościele i po chwili zrobiłem naprawdę okropną rzecz: uchwyciwszy palcami jeden z żołędzi, spróbowałem go odłamać, a kiedy nie odpadł, wyjąłem z kieszeni scyzoryk i podważyłem ornament. Nie powodowała mną żądza zniszczenia; nie byłem małym, złośliwym wandalem. Po prostu zdjęty bezbrzeżnym podziwem zapragnąłem uszczknąć dla siebie choćby kawałeczek tego pięknego domu, jak gdyby upoważniał mnie do tego właśnie ów zachwyt, który w moim przekonaniu wyróżniał mnie spośród innych, zwyczajnych dzieci. Można powiedzieć, że byłem jak mężczyzna, pragnący mieć tylko dla siebie kosmyk włosów dziewczyny, do której zapałał właśnie gorącym uczuciem.
Niestety, żołądź wreszcie dał za wygraną i odpadł, acz nie tak gładko, jak oczekiwałem, gdyż na posadzkę poleciała chmura białego pyłu i gipsowe okruchy, co sprawiło mi niejaki zawód. Pewnie wyobrażałem sobie, że też jest marmurowy.
Ale nikt nie nadszedł, nikt mnie nie przyłapał. Jak to mówią, wszystko rozegrało się w mgnieniu oka. Schowałem swoją zdobycz do kieszeni i wślizgnąłem się z powrotem za zasłonę. Po chwili wróciła pokojówka i zaprowadziła mnie na dół. Matka i ja pożegnaliśmy się ze służbą i poszliśmy do ojca, czekającego na nas w ogrodzie. Ogarnięty niezdrowym podnieceniem czułem twardy odłamek gipsu, ciążący w kieszeni. Obawiałem się, że pułkownik Ayres, człowiek porywczy i budzący lęk, odkryje szkodę i przerwie uroczystość, lecz popołudnie upłynęło bez żadnych zakłóceń i nadszedł siny zmierzch. Dołączyliśmy do grupy innych mieszkańców Lidcote i ruszyliśmy w długą drogę powrotną, a nietoperze trzepotały nad naszymi głowami jak zawieszone na niewidzialnych sznurkach.
Oczywiście matka w końcu odkryła żołędzia. Co rusz wyjmowałem z kieszeni swój skarb i wkładałem z powrotem, pozostawiając na szarych flanelowych spodenkach bladą poświatę kredy. Gdy zrozumiała, co właściwie trzymam w ręku, o mało się nie rozpłakała. Nie zbiła mnie ani nie powiedziała ojcu, nigdy nie miała siły na kłótnie. Spojrzała tylko na mnie oczami pełnymi łez, jakby bardzo się zdziwiła i zawstydziła.
– Taki mądry chłopiec jak ty powinien wiedzieć lepiej. – Chyba coś takiego powiedziała.
Kiedy byłem mały, często mówiono mi takie rzeczy. Rodzice, wujostwo, nauczyciele – wszyscy dorośli mający w jakimś stopniu udział w moim wychowaniu. Słowa te budziły we mnie niemą furię, gdyż z jednej strony pragnąłem za wszelką cenę sprostać pokładanym we mnie oczekiwaniom, z drugiej zaś burzyłem się przeciwko temu, że owa mądrość, o którą nigdy się nie prosiłem, może stać się narzędziem krytyki.

Matka spaliła żołędzia. Następnego dnia znalazłem w palenisku sczerniały kikut. Tak czy inaczej, ów rok wyznaczał koniec świetności Hundreds Hall. Kolejne obchody Dnia Imperium zostały zorganizowane przez inną rodzinę w którejś z sąsiednich wielkich posiadłości, Hundreds zaś zaczęło stopniowo popadać w ruinę. Niebawem zmarła córka Ayresów i pułkownik wraz z żoną wycofali się z życia publicznego. Jak przez mgłę pamiętam narodziny dwojga kolejnych dzieci, Caroline i Rodericka, ale uczęszczałem już wówczas do Leamington College i zmagałem się z własnymi małymi demonami.
Matka umarła, kiedy miałem piętnaście lat. Okazało się, że przez całe moje dzieciństwo co rusz traciła dziecko; ostatnią ciążę przypłaciła życiem. Ojciec doczekał dnia, kiedy skończyłem akademię medyczną i wróciłem do Lidcote jako lekarz. Pułkownik Ayres zmarł parę lat później, o ile mi wiadomo, z przepicia. Wraz z jego śmiercią Hundreds Hall jeszcze bardziej oddaliło się od świata. Brama wiodąca do parku niemal zawsze była zamknięta na głucho, a brunatne kamienne ogrodzenie, chociaż niezbyt wysokie, skutecznie odstraszało potencjalnych gości. Dom, pomimo swej wielkości, krył się przed wzrokiem intruzów i w całym Warwickshire nie znalazłbyś miejsca, z którego byłby widoczny. Czasami, kiedy mijałem ogrodzenie, jadąc do pacjenta, rozmyślałem o tym, że przycupnął gdzieś tam, poza zasięgiem oczu, niezmieniony od owego dnia w 1919 roku, gdy odsłonił przede mną swe magiczne zakamarki.

Kiedy zatem ujrzałem go po raz kolejny – blisko trzydzieści lat od pierwszej wizyty i tuż po zakończeniu kolejnej wojny – zmiana, która w nim zaszła, wstrząsnęła mną do głębi. Trafiłem tam w wyniku zbiegu okoliczności, gdyż Ayresowie leczyli się u mojego wspólnika, Davida Grahama; traf chciał, że musiał się zająć nagłym przypadkiem i kiedy nadeszło wezwanie, poproszono mnie, abym pojechał tam za niego. Serce zamarło mi w piersi, niemalże w chwili gdy wjechałem do parku. Pamiętałem długą aleję, prowadzącą do domu wśród równych rzędów wawrzynu i rododendronów, obecnie jednak park był tak zapuszczony i zarośnięty, że musiałem wręcz torować sobie samochodem drogę wśród gałęzi. Kiedy wreszcie opuściłem zarośla i wyjechałem na żwirowy podjazd tuż na wprost budynku, odruchowo wcisnąłem hamulec i zabrakło mi tchu. Dom naturalnie był mniejszy, niż zapamiętałem; nie przypominał rezydencji, której wspomnienie pielęgnowałem przez tyle lat. Tego się jednak spodziewałem. Najbardziej przeraziły mnie oznaki rozpadu. Stare, poszarzałe narożniki wykruszyły się zupełnie, nadając georgiańskim kształtom budynku jeszcze bardziej rozmyty wygląd. Bluszcz rozplenił się, a następnie częściowo usechł i zwisał teraz niczym splątany kołtun włosów. Schody prowadzące do szerokich drzwi frontowych straszyły dziurami, w których pyszniły się kępki chwastów.
Zaparkowałem samochód i wysiadłem, niemal bojąc się zatrzasnąć drzwi. Budynek, pomimo swej masywnej struktury, zdawał się grozić zawaleniem. Wyglądało na to, że mój przyjazd przeszedł niezauważony, toteż po chwili wahania ruszyłem naprzód, chrzęszcząc butami o żwir, po czym ostrożnie wszedłem po spękanych kamiennych schodkach. Był to upalny, letni dzień, tak bezwietrzny, że gdy pociągnąłem za wysłużony sznur od dzwonka z mosiądzu i kości słoniowej, dźwięk zabrzmiał czysto, ale z oddali, jakby dochodził z samych trzewi domostwa. Tuż po nim rozległo się stłumione, gardłowe szczekanie psa.
Po chwili szczekanie ucichło i znowu nastała długa cisza. Wreszcie słyszałem dochodzący z prawej strony czyjś nierówny krok i niebawem zza węgła wyłonił się syn pani Ayres, Roderick. Obrzucił mnie podejrzliwym spojrzeniem, po czym jego wzrok padł na moją torbę.
– Pan jest lekarzem, tak? – zawołał, wyjmując z ust pogniecionego papierosa. – Spodziewaliśmy się doktora Grahama.
Mówił dość przyjaznym, acz nieco zblazowanym tonem, jak gdyby już sam mój widok znudził go śmiertelnie. Zszedłem ze schodów i przedstawiłem się jako wspólnik Grahama, tłumacząc, że on sam nie mógł przyjechać.
– Cóż, miło, że pan się zjawił – rzucił obojętnie. – W dodatku w niedzielę i w taki parszywy skwar. Przejdźmy tędy, dobrze? Będzie szybciej niż przez dom. Tak w ogóle, nazywam się Roderick Ayres.
W istocie spotkaliśmy się już wcześniej, i to nieraz, ale najwyraźniej o tym zapomniał i kiedy ruszyliśmy przed siebie, zdawkowo uścisnął mi rękę. Jego palce były osobliwe w dotyku, miejscami twarde jak krokodyla skóra, miejscami zaś dziwnie gładkie: wiedziałem, że w czasie wojny uległy poparzeniu, podobnie jak znaczna część twarzy. Pomijając blizny, wydawał się bardzo przystojny: wyższy ode mnie, w wieku dwudziestu czterech lat zachował chłopięcy urok i sylwetkę. Ubrany był też jak chłopiec, w rozpiętą pod szyją koszulę, letnie spodnie i mocno przybrudzone płócienne buty. Szedł niespiesznie, wyraźnie kulejąc.
– Zapewne panu wiadomo, dlaczego pana wezwaliśmy? – zapytał po drodze.
– Podobno do jednej z pokojówek – odpowiedziałem.
– Do jednej z pokojówek! A to dobre. Mamy tylko tę jedną, na imię jej Betty. Problemy żołądkowe, zdaje się. – Minę miał dość sceptyczną. – Sam nie wiem. Matka, siostra i ja przeważnie obywamy się bez lekarzy. Migreny i przeziębienia mijają same jak ręką odjął. Rozumiem jednak, że zaniedbywanie służby jest w dzisiejszych czasach niedopuszczalne; śmiem twierdzić, że ci ludzie są traktowani lepiej niż my. Uznaliśmy więc, że wypadałoby kogoś wezwać. Uwaga, proszę patrzeć pod nogi.
Podążaliśmy żwirowaną ścieżką biegnącą wzdłuż północnej ściany budynku; w pewnym momencie opadała gwałtownie i Roderick wskazał ręką zdradzieckie rozpadliny w podłożu. Wyminąłem je ostrożnie, korzystając z okazji, by porozglądać się dyskretnie, ponownie wstrząśnięty opłakanym stanem, do jakiego doprowadzono posiadłość. W ogrodzie panoszyły się pokrzywy i powój. W powietrzu unosił się nikły, acz niewątpliwy smród z zatkanych rur. Szyby chowały się pod grubą warstwą kurzu i zacieków; wszystkie były pozamykane, a część zasłonięta okiennicami, poza parą przeszklonych drzwi u szczytu obrośniętych bluszczem kamiennych schodów. Odsłaniały niechlujne wnętrze przestronnego pokoju, biurko założone papierami, skraj brokatowej zasłony… Więcej nie zdążyłem podejrzeć.
Dotarliśmy do wąskiego wejścia dla służby i Roderick usunął się na bok, aby mnie przepuścić.
– Pozwoli pan? – Machnął poranioną dłonią. – Siostra jest na dole, zaprowadzi pana do Betty i powie, co i jak.
Dopiero później, wspominając jego kalectwo, pojąłem, iż pewnie wolał oszczędzić mi widoku swych zmagań na schodach. W owej chwili jednak, dotknięty takim – jak mi się zdawało – brakiem uprzejmości, wyminąłem go bez słowa. Odszedł zaraz, powłócząc stopami w butach na gumowej podeszwie.
Pozostawiony samemu sobie skierowałem się ku schodom. Uświadomiłem sobie, że to właśnie tym wąskim przejściem matka przemyciła mnie niegdyś do wnętrza domu. Doskonale pamiętałem nagie kamienne schodki; idąc w dół, po chwili znalazłem się w krętym korytarzu, który przed laty wywarł na mnie tak ogromne wrażenie. Lecz oto czekało mnie kolejne rozczarowanie. Loch bądź krypta, które zachowałem w pamięci, w istocie okazał się ciasnym korytarzykiem o kremowozielonkawych ścianach, jakie widuje się na komisariatach; na kamienne płytki rzucono kokosową słomiankę, a w wiadrze stał mop, smętnie oparty o ścianę. Nikt nie wyszedł mi naprzeciw; uchylone drzwi po prawej stronie ukazywały fragment kuchni, więc chcąc nie chcąc zbliżyłem się do nich na palcach i zajrzałem do środka. Kolejny gorzki zawód: zobaczyłem wielkie, pozbawione życia pomieszczenie o wiktoriańskich blatach i powierzchniach rodem z kostnicy, brutalnie wyszorowanych do białości. Jedynie stary drewniany stół – ten sam, przy którym jadłem kiedyś moje „figurki” i galaretki – przywołał odległe echo tamtej pierwszej wizyty. Ponadto był to jedyny sprzęt zdradzający jakiekolwiek ślady obecności człowieka, gdyż widniała na nim niewielka sterta ubłoconych warzyw wraz z nożem i miską pełną wody – woda była zabrudzona, a nóż mokry, czyli ktoś niedawno przystąpił do obierania i coś lub ktoś mu przerwał.
Cofnąłem się na korytarz; skrzypnął mi but albo szurnąłem nogą o słomiankę. Ponownie rozległo się szczekanie, tym razem niepokojąco blisko, a po chwili moim oczom ukazał się podstarzały czarny labrador, który wychynąwszy skądś, ruszył żwawo w moim kierunku. Zamarłem z uniesioną torbą, podczas gdy pies zaczął mnie obskakiwać, nie przestając ujadać. W ślad za psem zjawiła się młoda kobieta.
– Już dobrze, ty głupku, wystarczy! – upomniała łagodnie. – Cygan! Dosyć tego! Bardzo pana przepraszam. – Kiedy podeszła bliżej, rozpoznałem w niej Caroline, siostrę Rodericka. – Nie znoszę skaczących psów i on dobrze o tym wie. Cygan! – Podniosła rękę i klepnęła labradora w zadek; poskutkowało. – Mały półgłówek – dodała, tarmosząc go za uszy z wyraźną czułością. – W sumie to nawet wzruszające. Myśli, że każdy obcy chce poderżnąć nam gardła i zbiec z rodowym srebrem. Nie mamy serca mu powiedzieć, że całe srebro jest już zastawione. Spodziewałam się doktora Grahama. Rozumiem, że mam do czynienia z doktorem Faradayem. Chyba nie zostaliśmy sobie przedstawieni, prawda?
Z uśmiechem podała mi rękę. Miała mocniejszy uścisk niż brat i bardziej szczery. Dotychczas widywałem ją z daleka podczas uroczystości lokalnych tudzież na ulicach Warwick lub Leamington. Była starsza od Rodericka, miała dwadzieścia sześć, siedem lat; miejscowi często określali ją mianem „serdecznej”, „niezależnej” i „nie w ciemię bitej” – innymi słowy, obdarzona nadto wysokim wzrostem jak na kobietę oraz masywnymi łydkami i pęcinami, w dość oczywisty sposób nie grzeszyła urodą. Miała jasnobrązowe, typowo angielskie włosy, które przy odrobinie zachodu mogłyby uchodzić za ładne, lecz ewidentnie nie poświęcała im za grosz uwagi: teraz też opadały jej bezładnie na ramiona, jakby umyła je kuchennym mydłem i zapomniała rozczesać. Na domiar wszystkiego natura poskąpiła jej także wyczucia stylu: Caroline nosiła chłopięce sandały na płaskiej podeszwie oraz niedopasowaną pastelową sukienkę, która podkreślała szerokie biodra i obfity biust. Miała wysoko osadzone piwne oczy, pociągłą twarz o kanciastym podbródku i nieco płaski nos. Moją uwagę przykuły natomiast jej usta: zaskakująco duże, ładnie wykrojone i ruchliwe.
Ponownie wytłumaczyłem, że przyjechałem w zastępstwie doktora Grahama, którego wezwano do nagłego przypadku.

 
Wesprzyj nas