“Podróż na Południe” to wyprawa do wnętrza historii, do granic Europy i koncepcji opowiadania. Ajvaz odkrywa przed czytelnikiem cały katalog miejsc, przestrzeni realnych i fikcyjnych, stopniowo odsłaniając tajemniczą fabułę.


Podróż na PołudniePrzypadkowe, niespieszne spotkanie dwojga ludzie przy kawiarnianym stole w niewielkiej wiosce na Krecie. Tajemnicze morderstwo, które staje się pretekstem do snucia opowieści o… opowiadaniu. Powieść-gobelin, nazywana też powieścią-kalejdoskopem, która za każdym razem ukazuje się czytelnikowi w innej postaci, zależnie od indywidualnego odczytania.

“Podróż na Południe” to wyprawa do wnętrza historii, do granic Europy i koncepcji opowiadania. Ajvaz odkrywa przed czytelnikiem cały katalog miejsc, przestrzeni realnych i fikcyjnych, stopniowo odsłaniając tajemniczą fabułę. Koresponduje z ogromnym repertuarem dzieł: od science fiction po “Krytykę czystego rozumu” Kanta, wykazując pokrewieństwo z takimi pisarzami jak Julio Cortazar, Roland Barthes, Jonathan Culler, Italo Calvino, Jorge Luis Borges i wielu innych.

Michal Ajvaz (ur. 1949) – czeski powieściopisarz, nowelista, poeta i eseista. Absolwent estetyki i filologii czeskiej na Uniwersytecie Karola, redaktor tygodnika „Literární noviny” , od 2003 roku wykładowca akademicki. Zadebiutował w 1989 roku, przed aksamitną rewolucją, tomem poezji pt. “Morderstwo w hotelu Intercontinental”, w kolejnych latach opublikował m.in. zbiór opowiadań “Powrót starego warana” (1991), powieści: “Inne miasto” (1993, pol. wyd. 2005), “Droga na Południe” (2008), “Ogród Luksemburski” (2011), eseje poświęcone Derridzie, Calvinowi, Borgesowi. Jego przepełnione filozofią i fantastyką pisarstwo często porównuje się do twórczości Borgesa i Neila Gaimana. W 2012 roku został uhonorowany najważniejszą czeską nagrodą literacką Magnesia Litera (za “Ogród Luksemburski”), w 2015 roku przyznano mu międzynarodowe wyróżnienie Prix européen Utopiales des pays de la Loire (za “Inne miasto”). Jego twórczość była przekładana na japoński, włoski, chorwacki, francuski, macedoński, norweski, rosyjski i angielski.

Michal Ajvaz
Podróż na Południe
Przekład: Leszek Engelking
seria: Czeskie Klimaty
Wydawnictwo Książkowe Klimaty
Premiera: 31 marca 2016
kup książkę

Podróż na Południe


Wysiedliśmy, zanurzając się w atmosferze zimnego, nieprzyjaznego poranka, na bratysławskim dworcu wypiliśmy kawę z automatu i kupiliśmy dwie zwiędłe bagietki, potem pojechaliśmy pustawym tramwajem nieznanymi monotonnymi ulicami, jeszcze trochę zakrytymi mgłą; przez cały ten czas wymieniliśmy najwyżej dziesięć słów. Ukradkiem patrzyłem na Kristýnę, w dziennym świetle nie widziałem w jej twarzy żadnych widm; może więc stałem się ofiarą czarów nocnego pociągu. Nie brałem już również specjalnie poważnie rozważań o ukrytym prawdziwym celu podróży Kristýny, które nad ranem wynurzyły się w moim umyśle; mówiłem sobie, że Kristýna chce się po prostu dowiedzieć prawdy o śmierci człowieka, którego ciągle jeszcze kocha.
W pomieszczeniach dawnej redakcji mieściło się teraz biuro nieruchomości; od sekretarki w szarym kostiumiku dowiedzieliśmy się, że czasopismo właściwie nie przestało wychodzić, tylko zmieniło tytuł, a redaktorzy znaleźli sobie nową siedzibę w centrum miasta. Kiedy znaleźliśmy się znowu na ulicy, powiedziałem Kristýnie, że muszę już iść na uniwersytet na umówione spotkanie. Zrobiła niezadowoloną minę, a ja nie wiedziałem, czy się dąsa, bo boi się obcego miasta, gdzie zostawiam ją samą, czy też dlatego, że nie godzi się na to, by cokolwiek było ważniejsze niż dochodzenie w sprawie zagadkowej śmierci jej kochanka. Ostatecznie jednak zgodziła się z tym, że redakcji poszuka sama; umówiliśmy się w południe w znanej nam obojgu kawiarni Corso na rogu placu Hviezdoslava i placu Rybnego.
Z docentem Hudcem rozmawiałem mniej więcej godzinę; na końcu rozmowy poprosił mnie, żebym przed wyjazdem z Bratysławy zrobił jeszcze korektę swojego artykułu, który w listopadzie ma się ukazać w tomie poświęconym Kantowi. Kiedy wyszedłem z budynku Wydziału Filozoficznego na placu Šafárika, słońce zaczęło się już wyplątywać z porannej mgły. Plac Rybny nie był daleko, więc poszedłem tam piechotą. Nabrzeżem Fajnora, a potem ulicą Mostecką dotarłem na plac Hviezdoslava. Prawie cały był jeszcze zanurzony w cieniu, ale przy okrągłych stolikach przed kawiarnią Corso na jego końcu w ostatnich w tym roku ciepłych promieniach wygrzewali się studenci i bratysławscy wałkonie i nie przeszkadzały im nawet samochody, które parę metrów od nich pędziły po wysokim wjeździe na most przez Dunaj.
Usiadłem pośród nich i wziąłem się do pracy nad korektą; słońce było coraz wyżej i zalewało wszystko złotawym światłem, a ja po raz pierwszy od wyjazdu z Pragi zaczynałem czuć się miło. Betonowy wjazd na most i ruch na nim, o dziwo, i mnie, i innym gościom dawały wrażenie, że kawiarnia znajduje się na dnie przyjemnego wąwozu, o którym pełen trosk uciążliwy świat zapomniał. Wygodnie rozsiadłem się na krzesełku i rozpiąłem kurtkę; znowu mogłem się przechadzać po ukochanym pałacu Krytyki czystego rozumu, gdzie dobrze znałem każdy kąt; wydawał mi się teraz schronieniem, w którym mogę się w jednej z wielu sal, pokoi i komórek Estetyki albo Analityki transcendentalnej ukryć przed dziewczętami chcącymi mnie wciągnąć w toń swojej przeszłości, przed orszakiem upiorów towarzyszących im w podróżach i przed ich martwymi kawalerami.
Kiedy kelner przyniósł mi espresso, podniosłem głowę znad swoich papierów i rozejrzałem się dokoła. Patrzyłem na drzewa, których listki rozświetlało słońce, zmieniając je w drobne płomyki, na ciepło połyskujący bruk, na kolumnę z jakimś świętym, nad którego głową jak w dadaistycznym kolażu wznosił się srebrzysty dysk na szczycie pylonu wiszącego mostu. Byłem zadowolony, że wyruszyłem w podróż, po nocy pełnej obaw i nieprzyjemnych myśli wydało mi się nagle, że ciche jasne święto, które mnie teraz otaczało, jest znakiem nadziei. Wszędzie leżało mnóstwo klejnotów, łagodne wrześniowe światło oszlifowało krawędzie rzeczy i pogodziło je wzajem ze sobą, miałem wrażenie, że nadało ich obecnej świetlistej i kolorowej egzystencji wspaniały sens, więc nie trzeba już się uganiać za niczym innym. Nie chciało mi się dalej zastanawiać, czy Kristýna jest potrzebującą ochrony bezbronną dziewczyną, czy awanturnicą, która wyrusza na polowanie na potwory; w cichym przedpołudniowym świetle takie różnice straciły znaczenie. Miałem nadzieję, że kiedy wrócę do Pragi, bratysławskie światło będzie mi jeszcze przez jakiś czas świecić i w dniach pochmurnej jesieni.

[…]
Szliśmy z Kristýną powoli nabrzeżem w kierunku przeciwnym do nurtu rzeki i zastanawialiśmy się nad tym, co powiedział nam Zoltán. Mnie się nie wydawało, by te wszystkie przygody, rzeźby, fotografie i mistyczne przeżycia przy spoglądaniu na Dunaj mogły nam pomóc w śledztwie dotyczącym zagadki śmierci dwóch braci, co się zaś tyczy piszących żyjątek, to miałem wrażenie, że wraz z nimi przybyła nam jeszcze jedna zagadka. Kristýna jednak miała skłonność widzieć we wszystkim ważny ślad, niecierpliwie więc czekała, żeby zadzwoniła komórka; nie potrafiła wprawdzie wytłumaczyć, dlaczego morskie robaki pisały swoimi ciałami na obrazie ligdyjskiej muszli jakieś dziwne słowa, ale była przekonana, że kiedy tekst, który stworzyły, będziemy mogli przeczytać w całości, z pewnością w jakiś sposób pokaże nam drogę, którą powinniśmy dalej pójść; chyba nawet miała nadzieję, że żyjątka zaszyfrowały w swoim napisie imię mordercy Tomáša. Przypuszczenie, że morskie robaki stały się świadkami morderstwa i napiszą coś o nim alfabetem łacińskim, wydawało mi się dosyć sympatyczne, ale mało prawdopodobne.
W kiosku kupiliśmy sobie plan Budapesztu i od czasu do czasu zaglądaliśmy do niego. Po pół godzinie okazało się, że jesteśmy na dolnym końcu Víziváros; Kristýna zaproponowała, żebyśmy obejrzeli dzielnicę; chyba pociągała ją okolica, gdzie malarz zobaczył fotografię, co do której była pewna, że przyniesie ważną informację o śmierci Tomáša. Wchodziliśmy więc schodami i błąkaliśmy się po krętych ulicach, po których być może chodził również Zoltán, minęliśmy kilka ogrodzeń z kraty i w końcu znaleźliśmy się na szczycie wzgórza przed katedrą. Vangelis przyszedł z rachunkiem i trzema kieliszkami raki; trąciliśmy się z nim, napili i zapłacili.
– Znowu zajrzałem do planu – ciągnął Martin – i pouczyłem Kristýnę, że znajdujemy się w miejscu, które nazywa się Halászbástya – Baszta Rybacka. Oparliśmy się o kamienną balustradę i patrzyli w dół na dachy i podwórka Víziváros, na barki z piaskiem powoli płynące Dunajem, na most łańcuchowy i na domy rozsypane na równinie drugiego brzegu aż po daleki horyzont. Przypomniałem sobie chwilę, kiedy siedzieliśmy na Letnej na cokole pomnika Stalina, gdzie Kristýna po raz pierwszy zaczęła mi opowiadać o sobie i o Tomášu. Jednocześnie czułem, jak po dwu nocach, które spędziłem niemal bez snu, opanowuje mnie zmęczenie; ciche buczenie barek i dalekie dźwięki dobiegające z mostu i z drugiego brzegu usypiały mnie jak kołysanka. Nagle w kieszeni zaczęła mi dzwonić komórka. Przyjaciel poinformował mnie, że wyprawa badawcza, o którą pytałem, to prawdopodobnie ekspedycja zorganizowana latem zeszłego roku przez uniwersytet w Lublanie. Kiedy powtórzyłem to Kristýnie, spojrzała na mnie; nic nie powiedziała, ale dobrze rozumiałem prośbę skrytą w jej spojrzeniu. „Ja wiem” – westchnąłem. „Do Lublany nie jest z Budapesztu tak daleko”.
W pierwszej kawiarni internetowej, na którą trafiliśmy, sprawdziliśmy, gdzie w Lublanie znajduje się uniwersytet, i rzucili okiem na rozkłady jazdy; pociąg do Lublany miał jechać z dworca Keleti o północy. Przez resztę dnia chodziliśmy po mieście, kilka razy przeszliśmy różnymi mostami z jednego brzegu rzeki na drugi, weszliśmy do sześciu albo siedmiu kawiarń, gdzie na próżno próbowałem przepłoszyć swoją senność kawą; przez cały czas wciąż od nowa analizowaliśmy opowieść malarza, ale do niczego nie doszliśmy. Kristýna jednak była z rezultatów pobytu w Budapeszcie całkiem zadowolona; wyprawa badawcza znalazła obraz z ligdyjską muszlą niedaleko od miejsca, gdzie tureccy rybacy wyłowili zwłoki Tomáša, to stanowiło dla niej dowód, że idziemy właściwym tropem. Była pewna, że w Lublanie odkryjemy więcej, może tam nawet wyśledzimy mordercę Tomáša.
Prawdę powiedziawszy, i mnie uderzyło, że ligdyjska muszla nie była w opowieści Zoltána jedynym elementem związanym z życiem i dziełem Tomáša: musiałem myśleć o tym, jak bardzo nieskończona pełnia bez luk, do której wizji doprowadził Zoltána morski napis, przypominała całkowitą pustkę Tomáša… Niezwykłe było też to, że Zoltán odkrył coś, co przypominało los Tomáša, w tekście tak uszkodzonym przez wodę morską, że nie tworzył już żadnego sensownego komunikatu; w dodatku malarz o dwu fragmentach, zapamiętanych z napisu morskich żyjątek, nie myślał zbyt dużo, po prostu przyjął znaczenie, które przyszło mu do głowy na samym początku. Sens, który przypisał tekstowi, był więc rezultatem kilku przypadków, wobec tego, jak to możliwe, że zdumiewająco zgadzał się z tym, co tworzyło duszę świata Tomáša? Jak to się dzieje, że przypadek potrafi tkać tak osobliwe powiązania?
Na dworcu byliśmy już koło dziesiątej, siedzieliśmy na ławce, a ja wypiłem kilka kolejnych kaw. W końcu podstawiono pociąg, w końcu weszliśmy do przedziału. Kristýna znowu leżała na górnym łóżku i bezustannie mówiła, analizowała słowa Zoltána. Na szczęście jej głos razem ze stukotem pociągu szybko zmienił się w fantastyczny utwór muzyczny, przypominający muzykę Tomáša do Krytyki czystego rozumu, a ja wbrew wszystkim mocnym budapeszteńskim kawom twardo zasnąłem. Na granicy węgiersko-słoweńskiej celnik musiał mną potrząsnąć, żebym się zbudził; kiedy sobie poszedł, znowu nie mogłem już spać, znowu leżałem z otwartymi oczyma, myślałem o tym, co może nas czekać w Lublanie, słuchałem głosu z dworcowych megafonów i patrzyłem, jak powoli rozlewa się chłodne światło nowego dnia.
Martin, jak się zdaje, nie chciał już powtarzać wczorajszego nocnego czuwania, a ta część opowieści chyba szczególnie jego zdaniem nadawała się do tego, żeby dzisiaj skończyć. Dopił swoją raki, postawił kieliszek na stole, powiedział mi „dobranoc” i poszedł. W tawernie ciągle siedziało sporo gości; nie chciało mi się jeszcze iść spać, więc zamówiłem dzbanek wina, popijałem i patrzyłem na światła na ciemnej powierzchni morza, słuchając szumu rozmów i pluskania fal.

 
Wesprzyj nas