Opowieść o miłości, zdradzie, ambicjach i trudnych wyborach.


NagrodyTroje ambitnych lekarzy i naukowców walczących o najwyższe z trofeów – Nagrodę Nobla.

Adam Coopersmith. Błyskotliwy, oddany pacjentom lekarz immunolog, którego odkrycia mogą się przyczynić do zwiększenia bezpieczeństwa ciąży. Spotkanie z Anią Awiłową, żoną rosyjskiego uczonego, będzie prawdziwym przełomem w jego życiu.

Sandy Raven. Genialny naukowiec, geriatra, odkrywca sposobu na powstrzymanie procesu starzenia się komórek ludzkich. W chwili swojego największego triumfu będzie musiał zmierzyć się ze zdradą z najbardziej niespodziewanej strony…

Isabel da Costa. Cudowne dziecko, genialny fizyk, kobieta, która poradzi sobie z każdym problemem oprócz… decyzji, kto jest najważniejszym mężczyzną w jej życiu. Ojciec, któremu wszystko zawdzięcza, czy chłopak, którego kocha?

Niezapomniane postacie, miłość, tragedie, zdrada, ambicje, trudne wybory – to wszystko czyni z “Nagród” powieść, od której nie sposób się oderwać.

Erich Segal (ur. 16 czerwca 1937 w Brooklynie, zm. 17 stycznia 2010 w Londynie) współczesny amerykański pisarz, scenarzysta i naukowiec. Książki “Love Story”, “Absolwenci”, “Doktorzy” otrzymały liczne nagrody literackie. Syn rabina, był profesorem literatury greckiej i łacińskiej na uniwersytetach Harvarda, Yale i Princeton. Wykładał też jako profesor wizytujący w Dartmouth College i na Uniwersytecie Ludwiga Maximiliana w Monachium. Pod koniec życia wykładał w Wolfson College w Oksfordzie. Zajmował się głównie dramatem antycznym, a w szczególności komedią. Był autorem wielu publikacji naukowych, w tym syntetycznej historii komedii od czasów antycznych po współczesność (The Death of Comedy). Przetłumaczył na angielski m.in. cztery komedie Plauta. Był niezwykle popularnym wykładowcą – na jego wykłady przychodziło niekiedy 600 studentów.

Erich Segal
Nagrody
Przekład: Barbara Cendrowska-Werner
Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.
Premiera w tej edycji: kwiecień 2016

kup książkę

Nagrody


PROLOG

Jeśli choroba wkracza w ostateczne stadium,
Lekarz stosuje ostateczne środki
Lub zgoła żadnych.

„Hamlet”, akt IV, scena 5
(przełożył Stanisław Barańczak)

Szef umierał.
Tracił na wadze, stawał się coraz bledszy i chudszy. Najdłuższy nawet sen nie wzmacniał uchodzących sił.
— Skipper* — zwrócił się do najbliższego mu człowieka — ten Boyd Penrose to wredny łgarz.

* Skipper (ang.) — szyper, kapitan.

— Daj spokój. Chyba nie bez powodu jest lekarzem w Białym Domu.
— Słuchaj, ja umieram i dobrze o tym wiem.
— Ależ…
— Tak jest, do cholery. Mroźny czarny wicher hula mi w piersi. Kiedy zostaję sam w sypialni, słyszę nawet szum skrzydeł anioła śmierci.
— Wezwę Penrose’a.
— Nie. Jeżeli ja nie mogę wydusić z niego diagnozy, nikomu to się nie uda.
— Weźmiemy go w dwa ognie. Nam obojgu się nie wykręci.
Trzy kwadranse później w urządzonej po królewsku sypialni stawił się straszliwie zmięty Penrose. Wyciągnięty jak struna, z zaciśniętymi wargami, zupełnie nie wyglądał na admirała Marynarki Wojennej.
— Pan dzwonił? —W tonie lekarza dźwięczało tyle sarkazmu, ile tylko odważył się okazać swemu potężnemu pacjentowi.
— Siadaj, ty wredny znachorze — warknął chory.
Admirał usłuchał.
— Puść farbę, Boyd. Coś ukrywasz. Rzeczywiście jest w takim fatalnym stanie, że ty nie masz dość jaj, żeby o tym głośno powiedzieć?
Penrose czuł, że zapędzono go w kozi róg. Westchnął i pochylił głowę.
— Skip, Bóg jeden wie, jak ciężko mi o tym mówić. —Zebrał całą odwagę, by wydobyć z siebie głos. — Ma mięśniaka limfatycznego. To bardzo złośliwy rak.
Byli tak wstrząśnięci, że zaniemówili.
— No dobra, zanim obstalujemy trumnę—odezwał się pacjent, usiłując brawurą pokryć strach — chciałbym wiedzieć, w jakie paskudztwo wdepnąłem. — Odwrócił się w stronę lekarza i zapytał:
— Jaką mam szansę na wyzdrowienie?
— Właśnie w tym rzecz, Szefie — odparł Penrose. — Nie da się z tego wywinąć.
Znowu zapadło milczenie.
— Ile czasu jeszcze mi zostało?
— Pięć, góra sześć miesięcy.
— Wspaniale. Jeśli będę miał szczęście, zdążę się jeszcze załapać na prezenty gwiazdkowe. Skip, bądź człowiekiem i nalej mi jacka danielsa. Dla siebie i Penrose’a także.
— Nie, wykluczone — zaprotestował doktor.
— Wypij, Boyd, do jasnej cholery. Na razie jeszcze ja tu rządzę.
Admirał usłuchał.
Twarz Skippera przybrała szary odcień.
— Nic z tego nie rozumiem. Dlaczego wy, łapiduchy, tak biernie do tego podchodzicie? Można chyba jakoś walczyć z tym draństwem.
Znowu popatrzyli bacznie na doktora, który wyjaśnił:
— W rzeczywistości trzy różne laboratoria, na Harvardzie, w Stanford i Rockefellera, prowadzą doświadczenia nad lekami, które mogłyby leczyć to świństwo. Ale dużo wody upłynie, nim zostaną zatwierdzone przez Instytut Leków.
— Pierdol formalności, Boyd—odezwał się stanowczo Szef.— Biały Dom wszystko mi załatwi.
— Nie chodzi tylko o możliwość zdobycia tych preparatów. Wiem, że z tym nie miałbyś najmniejszych problemów, ale nawet gdybyś nimi dysponował, i tak pozostałaby kwestia wyboru, o ile w ogóle, najskuteczniejszego środka. Wszystkie mogłyby się okazać nic niewarte. A nawet gdybyśmy przypadkowo natrafili na ten najlepszy, i tak nie byłoby wiadomo, jaką dawkę zastosować. Moglibyśmy cię wykończyć.
— W porządku. Spróbujmy iść na całość. Gdyby przyszło ci decydować, co byś zaryzykował?
Na twarz Penrose’a stopniowo powracał rumieniec, chyba dlatego, że wreszcie mógł zacząć działać.
— Zadzwoniłbym do paru najlepszych fachmanów i zachowując pełną anonimowość, zapytałbym ich, jakie są względne zalety każdego z tych trzech preparatów.
— Świetny pomysł. Dlaczego nie zacząć od razu? Skorzystaj z gabinetu Szefa. Telefon nie jest na podsłuchu. Zdobądź potrzebne nam informacje.
Po wyjściu admirała pacjent poprosił:
— Skipper, bądź człowiekiem i nalej mi jeszcze tego bimbru. I włącz telewizor.
Penrose wrócił za niespełna godzinę.
— Nie mogę w to uwierzyć — mamrotał, kręcąc głową.
— Co cię tak dziwi?
— Wszyscy ci faceci na pierwszym miejscu wymieniali Maxa Rudolpha, immunologa z Harvardu, który wyhodował te specjalne myszy.
— Myszy? — spytał z irytacją chory. — A co, do diabła, myszy mają wspólnego z moim cholernym życiem?
Penrose spojrzał swemu pacjentowi prosto w oczy i powiedział łagodnie:
— Mogą je uratować.

1
Adam

Max Rudolph siedział samotnie w ciemnym laboratorium, znajdującym się na poddaszu budynku Wydziału Medycznego Uniwersytetu Harvarda. Wpatrując się w aksamitne niebo, wyczekiwał pierwszych oznak brzasku nad Charles River. Otrzymał informację, że krew i inne próbki tkanek zostaną dostarczone punktualnie o szóstej rano. Zjawił się wcześniej, by mieć pewność, że żaden z jego gorliwych pracowników, spędzających na przeprowadzaniu badań całe noce, nie będzie w laboratorium, gdy przybędzie kurier.
Z jednym tylko wyjątkiem: swemu podopiecznemu, Adamowi Coopersmithowi polecił, by spotkał się z nim o piątej rano. Z wyglądu stanowili niedobraną parę —Max, po sześćdziesiątce, niski, niemal łysy, w okularach; Adam, wysoki, żylasty, z grzywą kasztanowych włosów, o oczach spoglądających mimo ukończonych dwudziestu ośmiu lat tak niewinnie, że aż budziło to zakłopotanie.
— Max, wyciągnąłeś mnie z sali operacyjnej. Mam nadzieję, że sprawa jest naprawdę ważna.
— Owszem — oznajmił jego mistrz.
— Przez telefon byłeś bardzo tajemniczy. Co się, do cholery, dzieje?
— Młodzieńcze — Max zwrócił się z powagą do Adama — po raz pierwszy w całej naszej karierze zawodowej jesteśmy zmuszeni postąpić nieetycznie.
— Czy ja się przypadkiem nie przesłyszałem? I to mówi człowiek, który biegnie za listonoszem, jeśli zapomni on pobrać stosowną opłatę? — Adam nie krył zaskoczenia.
— Chodzi o życie — stwierdził z powagą starszy mężczyzna.
— Na pewne formalności trzeba będzie przymknąć oko.
— Nigdy tego nie robiłeś.
— Tak, ale też nigdy moim pacjentem nie był prezydent Stanów Zjednoczonych.
— Co?!
— Admirał Penrose zadzwonił do mnie z Białego Domu w sprawie pacjenta, którego określił jedynie jako „ważną osobistość w Waszyngtonie”. Prosił, żeby o nic więcej go nie pytać.
Max zreferował Adamowi słowo w słowo rozmowę z waszyngtońskim lekarzem, nie kryjąc trudnego zadania, jakie im powierzono.
— Boże, to ogromna odpowiedzialność.
— Wiem, i właśnie dlatego chciałem się nią z kimś podzielić.
— I pewnie się spodziewasz, że będę ci za to wdzięczny? — uśmiechnął się Adam.
Ich rozmowę przerwał zgrzytliwy dźwięk, dobiegający z końca korytarza. Patrzyli w milczeniu, jak otwierają się drzwi windy i wyłania się z nich, niczym nocne widmo, stwór odziany w czarną skórzaną kurtkę. W jednej ręce niósł kask, a w drugiej pudełko wielkości skrzynki na cygara.
— Doktor Rudolph? — spytał przytłumionym głosem.
— Zgadza się.
— Ma pan jakiś dowód tożsamości?
Max wyciągnął portfel i pokazał kurierowi prawo jazdy. Posłaniec obrzucił dokument badawczym wzrokiem, wręczył przesyłkę i pośpiesznie zniknął w mroku. Dwaj naukowcy wymienili spojrzenia.
— Przecież godzina duchów już minęła — wyszeptał Max. — Zabierajmy się do roboty.
Z wolna ruszyli korytarzem, który stanowił istny tor przeszkód. Był bowiem zastawiony skrzynkami suchego lodu, wirówkami z chłodzeniem oraz zbiornikami azotu, helu i tlenu, poustawianymi bez ładu i składu, niczym wielkie metalowe kręgle. Adam zapalił światło w pokoju od podłogi po sufit wypełnionym klatkami z myszami. Zwierzątka biegały tam i z powrotem, pozostając w błogiej nieświadomości swych wyjątkowych cech. Kiedy przetoczy się im ludzką krew i wszczepi tkanki, ich organizmy staną się kopią organizmów dawców. Oznacza to, że reakcje myszy na wszelkie zabiegi, jakim zostaną poddane, będą stanowiły zminiaturyzowane, lecz wierne odbicie procesów, jakie zaszłyby u człowieka.
— No, dobra, Adamie, mamy trzy możliwości. Te środki mogą wyleczyć, zabić albo w ogóle nie zadziałać. Co proponujesz?
— Utworzymy cztery grupy po sześć myszy w każdej. Wstrzykniemy im krew pacjenta, a potem każdą grupę będziemy leczyć inną dawką preparatu. Czwarta grupa oczywiście dostanie placebo.
— Ale wszystkie otrzymają porządne porcje smacznego serka — przypomniał Max.
— Jak zawsze ujmujesz się za uciśnionymi. — Adam błysnął zębami w uśmiechu.
O wpół do ósmej, gdy zaczął się schodzić personel pracujący w dzień, uporali się już z jedną trzecią myszy. By nie wzbudzać podejrzeń, temat oznaczony symbolem AC/1068/24 przekazali technikom, którzy zwykle wykonywali tego rodzaju przyziemne czynności.
Adam zadzwonił na oddział położniczy. Słuchał chwilę, a potem oznajmił z wyraźną przyjemnością:
— Wszystko w porządku, ponad cztery kilo.
— Szczęściarze — mruknął profesor.
Gdy zjeżdżali windą, pozwolił sobie na luksus ziewnięcia.
— Wpadniemy do tego naleśnikowego raju, zanim pójdziemy spać?
— Nie rób mi tego — zaprotestował Adam. — Obiecałem Lisl, że będę pilnował poziomu twojego cholesterolu.
— Ale w tej chwili jesteśmy naukowymi wyrzutkami. — Max się roześmiał. — Czy podekscytowany staruszek nie może ukoić nerwów za pomocą paru blinów ze śmietaną?
— Nie. Etyka to jedno, ale nie chciałbym stracić najlepszego przyjaciela przez naleśnik ociekający lipidami.
— No dobrze. — Max westchnął z emfazą. — By uspokoić twoje sumienie, zjem je z margaryną.

***

Dwa tygodnie wlokły się niemiłosiernie długo. Co wieczór dwaj mężczyźni spotykali się w laboratorium, by wysłuchać telefonicznej reprymendy z ust admirała Penrose’a. Rosnące napięcie w jego głosie odzwierciedlało potęgujący się w Waszyngtonie strach. W pewnym momencie tyrada Penrose’a stała się tak głośna i zjadliwa, że Adam chwycił słuchawkę i wycedził:
— Admirale, niech pan, do cholery, wytłumaczy swemu pacjentowi, że te myszy w bardzo dosłownym sensie odgrywają rolę jego dublerów.
— On o tym wie — odparł zdenerwowany admirał.
— Więc może doceni fakt, że dzięki nim trzymamy się od niego z daleka. — Odczekał, by uzyskać należyty efekt, po czym ciągnął cicho: — Wszystkie myszy Rockefellera zdechły wczoraj w nocy.
— Wszystkie? — spytał Penrose drżącym głosem.
— Niestety. Zgodzi się pan, że dobrze się stało, iż nie spotkało to prezydenta.
Penrose zawahał się.
— Ma pan rację—przyznał po chwili.—Co pańskim zdaniem mam mu powiedzieć?
— Prawdę—odparł Adam.—Tylko niech mu pan też przypomni, że mamy jeszcze w lufie dwie kule. Dobranoc, panie admirale.
Odwiesił słuchawkę i spojrzał na swego mistrza.
— No i jak, Max?
— Wspaniale, doktorze. Zrobił pan na mnie wrażenie. A teraz wpiszmy ostatnie wyniki do dziennika.
— W porządku. Niech pan wraca do domu, bo żona na pewno umiera już z niepokoju. Wprowadzę te nieszczęsne nekrologi do komputera.
Starszy mężczyzna skinął potakująco głową.
— W takim razie nie odwalę mojej działki tego nudziarstwa, lecz z wdzięcznością zdam się na twój niezwykły zapał do pracy. A nawiasem mówiąc, dlaczego uważasz, że Lisl się o mnie niepokoi?
— Taką ma rolę — odrzekł Adam. — Powtarzała mi setki razy: „Mój mąż martwi się o cały świat, a ja martwię się o mojego męża”.
Max uśmiechnął się, postawił kołnierz płaszcza i ciężkim krokiem z wolna ruszył korytarzem. Adam z nieoczekiwanym uczuciem smutku śledził wzrokiem oddalającą się sylwetkę. Jest taki drobny i kruchy, myślał. Gdybym mógł oddać mu część mojej młodości…

2
Isabel

DZIENNIK ISABEL

16 listopada

Nazywam się Isabel da Costa. Mam cztery lata, mieszkam z rodzicami i starszym bratem Peterem w Clairemont Mesa w Kalifornii. Mniej więcej przed rokiem mama i tata zorientowali się, że umiem czytać. To ich bardzo poruszyło i zabierali mnie do różnych ludzi, którzy dawali mi najrozmaitsze rzeczy do czytania. Wolałabym, żeby tak się nie stało, ponieważ Peter nie chce się już ze mną bawić. Może jeśli będę pisała ten dziennik w tajemnicy, znowu mnie polubi.
Na razie przeważnie bawię się sama, wymyślam różne historyjki — i zastanawiam się. Na przykład jedna linijka w tej piosence „Błyszcz, gwiazdeczko” naprawdę sprawia mi kłopot. Bo pyta „Pragnę wiedzieć, jaka jesteś”, ale nie daje odpowiedzi. Potem mój tato, który jest bardzo mądry, wytłumaczył mi, że gwiazdy to wielkie, gorące, rozjarzone kule wypełnione gazem. Są od nas tak daleko, że wyglądają jak małe światełka. A choć światło przenosi się z większą prędkością niż cokolwiek innego na świecie, mogą minąć długie lata, nim do nas dotrze. Chciałabym wiedzieć więcej. Tato obiecał, że opowie mi o systemie słonecznym—jeśli wyjdę z dołu w piasku i umyję ręce przed jedzeniem.
Na deser był mój ulubiony budyń czekoladowy.

Niedorozwój umysłowy to straszne nieszczęście. Niewielu ludzi zdaje sobie jednak sprawę, na jakie udręki narażony jest geniusz. Isabel da Costa dobrze je poznała. Nic w życiu rodziców nie zapowiadało, że ich dziecko pewnego dnia zostanie nazwane „żeńskim Einsteinem”. Prawdę mówiąc, ojciec Isabel, Raymond, dwukrotnie oblał egzamin doktorski na Wydziale Fizyki Uniwersytetu San Diego. Jednakże w dowód uznania dla jego niesłabnącego entuzjazmu uniwersytet zaoferował mu posadę pracownika technicznego — jako młodszy inżynier przygotowywał aparaturę do wykładów i eksperymentów. Nie o takiej karierze Raymond marzył, ale przynajmniej miał stały dostęp do laboratorium uniwersyteckiego. Pracował w nim z ogromnym zapałem i wkrótce stał się niezastąpiony. W nagrodę otrzymał Muriel Haverstock.
Pewnego dnia ta pulchniutka, tryskająca energią bruneteczka zwróciła się do Raymonda o pomoc. Studiowała muzykę i odczuwała powszechny u kobiet lęk przed naukami ścisłymi.
— Błagam pana, panie D. — prosiła przysadzistego, rudowłosego kierownika laboratorium. — Muszę zaliczyć ten kurs, żeby skończyć studia, a jeśli pan mi nie pomoże, nigdy nie uruchomię tego oscyloskopu.
Gdy Ray wreszcie nauczył ją, jak mierzyć rezonans obwodów RLC, był już „pogrążony”. Kiedy zadźwięczał dzwonek obwieszczający koniec zajęć, zebrał się na odwagę i zaprosił ją na kawę.
— Chętnie — odparła. — Jeśli może pan poczekać, aż skończymy próbę.
Serce mu zabiło.
— Z wielką chęcią.
— Gdyby zjawił się pan na sali koło wpół do ósmej, udałoby się panu wysłuchać jeszcze trochę naszych zgrzytów i sapań.
Raymond przybył wcześnie i usiadł z tyłu sali, patrząc, jak Edmundo Zimmer dyryguje Koncertem na dwoje skrzypiec d-moll Bacha. Ku jego zdziwieniu Muriel spotkał zaszczyt towarzyszenia pierwszej skrzypaczce we wspaniałym duecie w części largo.
— Właściwie miałam zamiar studiować anglistykę — wyjaśniała przy kolacji — ale kiedy znalazłam się w orkiestrze, Edmundo całkowicie nawrócił mnie na muzykę. Ma tyle uroku, nawet nie jest zgorzkniały z powodu wypadku.
— Co mu się stało? — zapytał Raymond. — Zauważyłem tylko, że ma trochę sztywne ramiona.
— Pochodzi z Argentyny, gdzie zapowiadał się jako bardzo utalentowany wiolonczelista, póki nie przydarzył mu się wypadek samochodowy. Poleciał na tablicę rozdzielczą i od tamtego czasu ma sparaliżowane oba przedramiona. Może muzykować, jedynie dyrygując naszą zbieraniną amatorów. Podziwiam jego siłę ducha.
Gdy się lepiej poznali, Raymond wyjawił, że zaznał już goryczy porażki naukowej i że nigdy nie wzniesie się ponad swą obecną pozycję. O dziwo, Muriel podziwiała go tym goręcej. Wydawało się jej bowiem, że Raymond przyjął swe zawodowe rozczarowanie z podobną mocą charakteru co Edmundo.
Pobrali się.
A potem żyli długo i nieszczęśliwie.

 
Wesprzyj nas