Opowieść o amerykańskich lekarzach, absolwentach słynnej Szkoły Medycznej Uniwersytetu Harvarda. Chwytający za serce, dowcipny, inspirujący, ale przede wszystkim niesamowicie rzeczywisty obraz życia lekarzy i to nie tylko w Ameryce.


DoktorzyOśmioro młodych ludzi, przed którymi stoją największe wyzwania życia, największe sukcesy i największe porażki.

Muszą dorosnąć do roli lekarzy. Czeka ich walka z czasem i przeciwnościami losu, które ukształtują ich charaktery, czasem zarażą cynizmem, czasem zranią albo wepchną w rutynę, ale też w końcu ofiarują… miłość. Czeka ich droga od bezlitosnego szkolenia w laboratoriach Uniwersytetu Harvarda, przez mordercze godziny stażu w szpitalach, do triumfalnych osiągnięć we własnych praktykach i do porażek w życiu osobistym. To ludzie, którzy starają się leczyć, ale sami także szukają uzdrowienia. Najpierw jednak będą musieli przejść przez piekło.

Rok 1958. Piątka młodych ludzi, Laura, Barney, Bennet, Hank i Seth, zostaje przyjęta na pierwszy rok studiów w najbardziej prestiżowej uczelni medycznej w USA – Szkole Medycznej Uniwersytetu Harvarda. Poznajemy ich splatające się losy, od czasów studenckich, poprzez staże zawodowe, aż po 1978 rok, kiedy są już doświadczonymi lekarzami, specjalistami w dziedzinie pediatrii, psychiatrii, chirurgii, ginekologii i interny. Każdy z nich ma własne marzenia, za których spełnienie zapłaci określoną cenę. Raz dokonane wybory zaciążą na dalszym życiu.

Barney i Laura, którzy znali się od dzieciństwa i uważali za przyjaciół, po latach odkrywają, ile naprawdę dla siebie znaczą. Czarnoskóry Benett będzie musiał walczyć z przejawami rasizmu. Wyjątkowa wrażliwość Setha nie pozwoli mu patrzeć bezczynnie na cierpienie pacjentów. Porażki i triumfy, miłości i zawody miłosne, osobiste tragedie, nieodłączne problemy związane z medycyną, składają się na wielobarwny i prawdziwy obraz życia lekarzy – nie tylko w Ameryce.

Erich Segal (ur. 16 czerwca 1937 w Brooklynie, zm. 17 stycznia 2010 w Londynie) współczesny amerykański pisarz, scenarzysta i naukowiec. Książki “Love Story”, “Absolwenci”, “Doktorzy” otrzymały liczne nagrody literackie. Syn rabina, był profesorem literatury greckiej i łacińskiej na uniwersytetach Harvarda, Yale i Princeton. Wykładał też jako profesor wizytujący w Dartmouth College i na Uniwersytecie Ludwiga Maximiliana w Monachium. Pod koniec życia wykładał w Wolfson College w Oksfordzie. Zajmował się głównie dramatem antycznym, a w szczególności komedią. Był autorem wielu publikacji naukowych, w tym syntetycznej historii komedii od czasów antycznych po współczesność (The Death of Comedy). Przetłumaczył na angielski m.in. cztery komedie Plauta. Był niezwykle popularnym wykładowcą – na jego wykłady przychodziło niekiedy 600 studentów.

Erich Segal
Doktorzy
Przekład: Zbigniew A. Królicki
Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.
Premiera w tej edycji: maj 2016

kup książkę

Doktorzy


PROLOG

Z jednym wyjątkiem wszyscy byli biali. I z wyjątkiem pięciu kobiet byli to sami mężczyźni.
Niektórzy byli wybitni na granicy geniuszu. Inni byli geniuszami na skraju szaleństwa. Jeden z nich miał recital wiolonczelowy w Carnegie Hall, a inny przez rok grał zawodowo w koszykówkę. Sześciu pisało powieści, z których dwie nawet zostały opublikowane. Jeden był niedoszłym księdzem. Inny był wychowankiem zakładu poprawczego. Wszyscy byli śmiertelnie przerażeni. Tego słonecznego wrześniowego poranka 1958 roku połączył ich status studentów pierwszego roku Harwardzkiej Szkoły Medycznej. Zebrali się w sali D, aby wysłuchać powitalnego przemówienia dziekana Courtneya Holmesa.
Rysy jego twarzy mogłyby widnieć na rzymskiej monecie. Jego sposób bycia sugerował, że urodził się ze złotym zegarkiem na łańcuszku zamiast pępowiny. Nie musiał prosić o ciszę. Uśmiechnął się tylko i widzowie zamilkli.
— Panowie — zaczął. — Oto rozpoczynacie wspólnie wielką podróż do granic medycznej wiedzy, gdzie zaczniecie swoje własne badania tego jeszcze nieodkrytego terytorium cierpienia i choroby. Ktoś z was, siedzących tu teraz na sali, być może wynajdzie lekarstwo na białaczkę, cukrzycę, liszaj rumieniowaty lub śmiercionośne jak wielogłowa hydra nowotwory…
Zrobił idealnie wyliczoną przerwę dla zwiększenia efektu, a potem z błyskiem w bladoniebieskich oczach dodał:
— Może nawet lekarstwo na zwykłą grypę.
Słuchacze zaśmiali się z uznaniem.
Siwowłosy dziekan pochylił głowę, może na znak głębokiej zadumy. Studenci czekali w napięciu.
Kiedy w końcu spojrzał na nich i znów zaczął mówić, jego głos był cichszy, niższy o oktawę.
— Pozwólcie, że zakończę, wyjawiając pewien sekret — równie upokarzający dla mnie, jak i dla was.
Odwrócił się i napisał coś na znajdującej się za nim tablicy. Dwie proste cyfry — liczbę dwadzieścia sześć.
Salę wypełnił pełen zdumienia gwar.
Holmes zaczekał, aż znów zapadnie cisza, nabrał tchu, a potem spojrzał na urzeczone audytorium.
— Panowie, zachęcam, żebyście dobrze to sobie zapamiętali — na tym świecie są tysiące chorób, lecz medycyna w sposób empiryczny potrafi wyleczyć tylko dwadzieścia sześć z nich. Reszta to… czysta zgadywanka.
Na tym zakończył.
Wyprostowany jak żołnierz z gracją sportowca opuścił podium i salę.
Tłum był zbyt oszołomiony, by klaskać.

1

Barney Livingston był pierwszym chłopcem z Brooklynu, który zobaczył Laurę Castellano nago.
Pewnego sierpniowego poranka tego roku, w którym ukończył pięć lat, zawędrował na podwórko na tyłach domu, gdzie powitał go nieznajomy głos.
— Cześć!
Spojrzał w stronę sąsiedniego ogrodu. Zza płotu wyglądała jasnowłosa dziewczynka wyglądająca na jego rówieśniczkę. Poczuł nagle ukłucie tęsknoty za poprzednimi mieszkańcami tamtego domu, do których należał Murray wspaniale grający w piłkę. A z tego, co słyszał, ci nowi nawet nie mieli syna. Tak więc Barney był zdziwiony, gdy przedstawiwszy się, Laura zaproponowała grę w piłkę. Niezdecydowany wzruszył ramionami na znak zgody i poszedł po swoją Spauldeen.
Kiedy po chwili wrócił z gumową piłeczką, różową jak guma do żucia marki Bazooka, Laura już stała na środku ich ogrodu.
— Jak się tu dostałaś? — zapytał.
— Przeszłam przez płot — wyjaśniła nonszalancko. — W porządku, va´monos, rzuć mi wysoką.
Barney, co najzupełniej zrozumiałe, był trochę wytrącony z równowagi i niezdarnie podał jej piłkę, którą Laura zręcznie złapała i energicznie mu odrzuciła. Wciąż niepokoił go fakt, że Murray miał siedem lat i nadal potrzebował pomocy w pokonywaniu płotu, który Laura najwyraźniej przeskoczyła z łatwością.
Po wyczerpującej półgodzinie Barney doszedł do wniosku, że Laura zupełnie dobrze weszła w buty Murraya (właściwie w trampki). Sięgnął do kieszeni, wyjął paczkę papierosów Lucky Strike i zaproponował jej jednego.
— Nie, dzięki — odpowiedziała. — Mój ojciec mówi, że mam alergię na czekoladę.
— Co to jest alergia?
— Nie jestem pewna — przyznała. — Najlepiej zapytajmy o to papacito. On jest doktorem.
Nagle wpadła na pomysł.
— Hej, a może zabawilibyśmy się tak w doktora i pacjenta?
— A jak się w to bawi?
— Najpierw ja zbadam ciebie, a potem ty mnie.
— To chyba nudne.
— Będziemy musieli zdjąć ubrania…
— Tak?
Może to jednak będzie interesujące.
Gabinet otwarto pod sędziwym dębem w odległym kącie ogrodu Livingstonów. Laura kazała pacjentowi zdjąć koszulkę polo w paski, żeby zbadać jego klatkę piersiową. Dokonała tego za pomocą wyimaginowanego stetoskopu.
— Teraz ściągaj spodnie.
— Po co?
— Dalej, Barney, nie psuj zabawy!
Trochę niechętnie zdjął niebieskie spodenki i stanął przed nią w majtkach, zaczynając głupio się czuć.
— To też ściągaj — rozkazała młoda lekarka.
Barney ukradkiem zerknął przez ramię, sprawdzając, czy nikt go nie obserwuje z domu, po czym zdjął ostatnią część swojej garderoby. Laura obejrzała go uważnie, szczególną uwagę zwracając na wisiorek między jego nogami.
— To moja sikawka — wyjaśnił z nutką dumy w głosie.
— To mi raczej wygląda na penisa — odparła z kliniczną obojętnością.—W każdym razie jesteś w porządku.Możesz się ubrać.
Skwapliwie wykonał polecenie.
— Może teraz zabawimy się w coś innego? — zapytała Laura.
— To nie w porządku. Teraz moja kolej być doktorem.
— Dobrze.
W mgnieniu oka rozebrała się do naga.
— Oo, Lauro… a co się stało z twoim… no wiesz…
— Ja go nie mam — odpowiedziała z lekkim żalem.
— O rany, dlaczego?
W tym momencie czyjś donośny głos przerwał konsultację.
— Baaarney! Gdzie jesteś?
W tylnych drzwiach domu stała jego matka. Pospiesznie przeprosił i wyjrzał zza pnia.
— Tu jestem, mamo.
— Co tam robisz?
— Nic, bawię się z kimś.
— Z kim?
— Z Laurą, dziewczynką z sąsiedniego domu.
— Och, to ta nowa rodzina. Zapytaj ją, czy ma ochotę na ciasteczka i mleko.
Zza drzewa wyłoniła się chochlikowata buzia.
— Jakie ciasteczka? — radośnie zapytała Laura.
— Oreo i fig newton — odpowiedziała z uśmiechem pani Livingston. — Ojej, jaka słodka z ciebie dziewczynka.

***

Rajem ich dzieciństwa był gwarny Brooklyn pełen wesołych dźwięków: szczęku tramwajów zlewającego się z brzęczeniem dzwonków na zabawnie wymalowanym samochodzie sprzedawcy lodów. I przede wszystkim śmiechu dzieci grających w palanta, w piłkę — a nawet w hokeja na wrotkach — wprost na ulicach. Brooklyńscy Dodgersi nie byli wtedy tylko zwykłą drużyną baseballową, lecz zespołem prawdziwych bohaterów — takich jak Duke, Pee Wee i Preacher. Był wśród nich nawet taki facet, który biegał szybciej, niżbyś zdołał wymówić jego nazwisko: Jack Robinson. Kochali Brooklyn ze wszystkich sił. No i co z tego, że nigdy nie udało im się pobić nowojorskich Jankesów?

***

W każdym razie nie w 1942 roku, gdyż wtedy Amerykanie wciąż toczyli wojnę na trzech frontach—w Europie przeciwko hitlerowcom, na Pacyfiku przeciwko hordom Tojo i u siebie przeciwko OPA*. Była to instytucja stworzona przez prezydenta Roosevelta w celu racjonowania podstawowych artykułów dla ludności cywilnej, aby zapewnić wszystko, co najlepsze, dla wojska.

* OPA — Office of Price Administration.

Tak więc, gdy marszałek Montgomery walczył z Rommlem pod El-Alamejn, a generał Jimmy Doolittle bombardował Tokio, Estelle Livingston walczyła w Brooklynie o dodatkowe kartki na mięso, aby zapewnić swoim synom zdrowy i prawidłowy rozwój. Jej mąż Harold został powołany do wojska rok wcześniej. Był nauczycielem łaciny w szkole średniej i obecnie przebywał w bazie wojskowej w Kalifornii, ucząc się japońskiego. Rodzinie mógł tylko powiedzieć, że jest w czymś, co się nazywa „wywiad”. To całkiem zrozumiałe, tłumaczyła swoim synkom Estelle, gdyż tatuś istotnie zna się na wywiadówkach.
Z jakiegoś niewiadomego powodu ojciec Laury, doktor Luis Castellano, nie został powołany do wojska.
— Czy Laura jest miła, Barney? — zapytała Estelle, usiłując wepchnąć w usta młodszego syna następny kawałek mielonki.
— Taak, jest w porządku, jak na dziewczynę. No wiesz, potrafi nawet złapać piłkę. Tylko mówi jakoś śmiesznie.
— To dlatego, że państwo Castellano pochodzą z Hiszpanii, mój drogi. Musieli stamtąd uciekać.
— Dlaczego?
— Ponieważ nie podobali się złym ludziom, zwanym faszystami. To dlatego wasz tatuś jest w wojsku. Żeby walczyć z faszystami.
— Czy tatuś ma karabin?
— Nie wiem. Ale jestem pewna, że jeśli będzie mu potrzebny, to prezydent Roosevelt dopilnuje, żeby go dostał.
— To dobrze, bo wtedy będzie mógł strzelić tym wszystkim złym ludziom w penisa.
Estelle, bibliotekarkę z zawodu, zawsze cieszyły przejawy coraz bogatszego słownictwa syna. Jednak tym razem jego nowy werbalny nabytek zupełnie ją zaskoczył.
— Kto ci opowiadał o penisach, kochanie? — spytała najbardziej obojętnie, jak mogła.
— Laura. Jej tato jest lekarzem. Ale ona nie ma penisa.
— Co powiedziałeś, mój drogi?
— Laura nie ma penisa. Z początku jej nie wierzyłem, ale mi pokazała.
Estelle zaniemówiła. Pomieszała tylko owsiankę małego Warrena, zastanawiając się, co jeszcze Barney już wie.

***

Z czasem Barney i Laura przerzucili się na lepsze zabawy. Na przykład w kowbojów i Indian, amerykańskich żołnierzy i szkopów albo japońców, demokratycznie zamieniając się rolami każdego letniego dnia.
Minął rok. Wojska alianckie wkroczyły do Włoch, a jankesi na Pacyfiku odbijali Wyspy Salomona. Którejś późnej nocy brat Barneya Warren obudził się z płaczem i ponadczterdziestostopniową gorączką. Obawiając się najgorszego—okropnej letniej plagi, jaką był dziecięcy paraliż — Estelle szybko owinęła spoconego chłopca w ręcznik kąpielowy, po czym zbiegła z nim po schodkach i do domu doktora Castellano. Barney, przerażony i zmieszany, podążał tuż za nią. Luis jeszcze nie spał. Czytał jakiś medyczny periodyk w swoim niewielkim gabinecie i na ich widok pospiesznie umył ręce przed rozpoczęciem badania. Jego wielkie, owłosione dłonie były zadziwiająco zręczne i delikatne. Barney patrzył z podziwem, jak doktor zagląda Warrenowi do gardła, a potem osłuchuje mu klatkę piersiową, przez cały czas usiłując uspokoić chore dziecko.
— Spokojnie — szeptał — tylko oddychaj, wdech, wydech, dobrze, nin˜o?
Tymczasem Inez Castellano pobiegła po zimną wodę i gąbkę. Estelle stała oniemiała ze strachu. Barney trzymał się fałdów jej kwiecistego płaszcza kąpielowego. W końcu odważyła się zapytać.
— Czy to, no wie pan…?
— Cha´lmate, Estelle, to nie polio. Popatrz na tę płonicopodobną wysypkę na jego piersi, a zwłaszcza na te powiększone czerwone brodawki na języku. Nazywamy to „truskawkowym językiem”. Chłopiec ma szkarlatynę.
— Ale to też jest poważna…
— Tak, więc ktoś musi mu przepisać jakiś sulfonamid, na przykład prontosil.
— A pan nie może…?
— Nie wolno mi wypisywać recept — odparł Luis, zaciskając zęby.—Nie mam prawa wykonywania zawodu w tym kraju. No cóż, va´monos. Barney zostanie tutaj, a my pojedziemy taksówką do szpitala.
W taksówce Luis trzymał Warrena, ocierając mu szyję i czoło gąbką. Widząc jego pewność siebie, Estelle była spokojniejsza, choć nadal zdziwiona tym, co jej powiedział.
— Ależ, Luis, myślałam, że jesteś lekarzem. Przecież pracujesz w szpitalu, prawda?
— W laboratorium. Wykonuję badania krwi i moczu. — Umilkł i po chwili dodał: — W moim kraju byłem lekarzem i myślę, że całkiem niezłym. Pięć lat temu, kiedy tu przyjechaliśmy, uczyłem się angielskiego jak wariat, ponownie przeczytałem wszystkie podręczniki i pozdawałem egzaminy. Mimo to Stanowa Komisja Medyczna nie wydała mi prawa wykonywania zawodu. Najwidoczniej nadal jestem dla nich niebezpiecznym cudzoziemcem. W Hiszpanii należałem do niewłaściwej partii.
— Przecież walczyłeś z faszystami.
— Tak, ale byłem socjalistą, a w Ameryce to coś równie sospechoso.
— To oburzające.
— Bueno, mogło być gorzej.
— Nie rozumiem?
— Mogłem wpaść w ręce frankistów.
W szpitalu natychmiast potwierdzono diagnozę Luisa i podano zasugerowane przez niego lekarstwo. Następnie pielęgniarki wymyły Warrena nasączonymi w alkoholu gąbkami, żeby obniżyć temperaturę. O piątej nad ranem uznano, że jego stan jest dostatecznie dobry, by można go zabrać do domu. Luis odprowadził Estelle i chłopca do taksówki.
— Nie jedziesz z nami? — spytała.
— Nie. No vale la pena. O siódmej mam być w laboratorium. Zostanę tutaj i spróbuję się zdrzemnąć w dyżurce.

***

— Jak znalazłem się w moim łóżku, mamusiu?
— No cóż, kochanie, kiedy wróciliśmy do domu, było bardzo późno, a ty spałeś już u Castellanów na kanapie, więc razem z Inez przeniosłyśmy ciebie i Warrena do naszego domu.
— Czy Warren dobrze się czuje? — spytał Barney, który jeszcze nie widział brata.
Estelle skinęła głową.
— Dzięki Bogu za doktora Castellano. Mamy szczęście, że jest naszym sąsiadem.
Przez ułamek sekundy Barney poczuł ukłucie zazdrości. Ojciec Laury był w domu. Czasami tęsknił za swoim tatą tak bardzo, że to naprawdę bolało. Żywo pamiętał dzień, w którym ojciec wyjechał. Harold podniósł go wówczas do góry i przytulił do siebie tak mocno, że Barney poczuł zapach papierosowego dymu w jego oddechu. Teraz często tylko widząc, jak ktoś zapala papierosa, czuł się samotny. Miał jednak coś na pocieszenie: małą prostokątną chorągiewkę z niebieską gwiazdą na białym tle z czerwonym brzegiem, dumnie wiszącą we frontowym oknie domu Livingstonów. Obwieszczała wszystkim przechodniom, że członek ich rodziny walczy gdzieś daleko za ojczyznę (niektóre domy miały chorągiewki z dwoma, a nawet trzema gwiazdami).
Pewnego grudniowego wieczoru, kiedy bracia wracali z cukierni ze słodkimi bułeczkami za piątaka, Warren zauważył coś dziwnego we frontowym oknie państwa Cahnów — flagę, na której widniała złota gwiazda.
— Mamo, a dlaczego ich jest taka ładna? —narzekał Warren przy obiedzie.
Estelle zawahała się przez chwilę, a potem odpowiedziała cicho:
— Ponieważ ich syn… był szczególnie odważny.
— Myślisz, że nasz tatuś też zdobędzie kiedyś taką gwiazdę?
Choć poczuła, że blednie, Estelle zdołała odpowiedzieć rzeczowo.
— W tych sprawach nigdy nic nie wiadomo, kochanie. A teraz proszę jeść te brokuły.
Kiedy kładła chłopców do łóżka, nagle uświadomiła sobie, że Barney milczał w trakcie całej tej rozmowy. Może rozumiał, że Arthur, jedyny syn państwa Cahnów, został zabity w akcji? Później, siedząc samotnie przy stole kuchennym i udając, że zbożowy wywar to prawdziwa brazylijska kawa, przypominała sobie liczne zapewnienia Harolda, że nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo. („Do tłumaczy się nie strzela, kochanie”). Tylko czy przepisy bezpieczeństwa nie zabraniały mu ujawnić tego, gdzie jest i co robi? Niemal codziennie któraś z rodzin w Brooklynie otrzymywała jeden z tych strasznych telegramów.
Nagle usłyszała głos starszego syna. Brzmiał czule i pocieszająco.
— Nie martw się, mamo. On wróci.
Stał w swojej piżamce z Myszką Miki, zaledwie sześcioipółletni, lecz już przejmował inicjatywę i usiłował pocieszyć matkę. Spojrzała na niego z uśmiechem.
— Skąd wiedziałeś, o czym myślałam? — spytała.
— Wszyscy w szkole wiedzą o Artiem Cahnie. Widziałem nawet, jak jedna z nauczycielek płakała. Nic nie mówiłem, bo pomyślałem, że przestraszyłbym Warrena. Ale tacie na pewno nic się nie stanie, obiecuję ci.
— Dlaczego jesteś taki pewny? — zapytała.
Wzruszył ramionami.
— Nie wiem — wyznał. — Ale kiedy się martwisz, jesteś smutniejsza.
— Masz rację, Barney — powiedziała, mocno go przytulając.
W tym momencie jej pocieszyciel nagle zmienił temat.
— Czy mogę wziąć sobie ciastko, mamusiu?

 
Wesprzyj nas