Wstrząsająca opowieść o głodzie i walce o przetrwanie w Korei Północnej, o dramatycznej ucieczce, pomocy ze strony działaczy chrześcijańskich i o nowym życiu w Stanach Zjednoczonych, o wierze i odwadze.


Pod jednym niebemW zamkniętym świecie Korei Północnej Joseph Kim żył jak każdy zwyczajny chłopiec. Kiedy jednak skończył pięć lat, nadeszła pierwsza fala Wielkiego Głodu – przedłużająca się, upokarzająca i wyniszczająca klęska, która spowodowała śmierć milionów ludzi, w tym jego ojca, a wielu innych Koreańczyków, tak jak jego matkę i jedyną siostrę, zmusiła do rozpaczliwej ucieczki za chińską granicę, do życia w upodleniu, do porzucania dzieci lub ich sprzedawania.

Joseph znalazł się sam na ulicy, nauczył się żebrać i kraść, odarty ze wszystkiego – oprócz instynktu przetrwania. Wreszcie, zdesperowany, on również uciekł do Chin.

Tam Josepha przygarnęła chrześcijanka, która ukryła go przed władzami poszukującymi zbiegów. Wkrótce – poprzez podziemną siatkę pomocy – został przemycony do amerykańskiego konsulatu; następnie jako uchodźca pojechał wraz z garstką Koreańczyków z Północy do Stanów Zjednoczonych, gdzie trafił do rodziny zastępczej. To odmieniło jego życie. Stał się nowym człowiekiem, opanował język angielski i dostał się do college’u. „Pod jednym niebem” to przejmująca opowieść o cierpieniu, samotności i nadziei.

***

Wciągająca, szybkie tempo, trzyma w napięciu od pierwszej strony.
„Wall Street Journal”

Opisuje prawdziwe życie w Korei Północnej.
„Washington Post”

Kim opisuje ponure warunki, wieczną niepewność i utratę godności… Jest to ważne świadectwo tego, co dzieje się w Korei Północnej.
„Publishers Weekly”

Joseph Kim urodził się w Korei Północnej w 1990 roku. W 2007 roku udało mu się wyjechać do Stanów Zjednoczonych. Obecnie studiuje w Nowym Jorku.

Stephan Talty – doświadczony dziennikarz, którego artykuły ukazywały się między innymi w: „New York Times Magazine”, „Men’s Journal”, „Time Out New York”, „Details”. Jest autorem kilku uznanych na całym świecie publikacji: „Escape from the Land of Snows”, „Empire of Blue Water”, „The Illustrious Dead” i „Mulatto America”.

Joseph Kim, Stephan Talty
Pod jednym niebem
Przekład: Jan Hensel
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 12 lipca 2016

kup książkę

Pod jednym niebem


Prolog:
Funkcyjny

Drugiego dnia pobytu w Zakładzie Poprawczym Saro-cheong posłano mnie do pielenia pól ryżowych. Wyczerpująca to była praca: całymi godzinami brodziłem wśród zalanych wodą upraw i wyrywałem chwasty, dogrzebując się palcami do białych niczym larwy korzeni, ale przynajmniej ja i inni osadzeni wydostaliśmy się poza mury ośrodka. Mimo że wtedy już od ponad dwóch lat byłem bezdomny i musiałem borykać się z gangami, skorumpowaną policją i głodem, więzienie mnie przerażało. Dzień wcześniej widziałem, jak pobito nastolatka tak dotkliwie, że byłem pewien, że doznał uszkodzenia mózgu, a zmrok przyniósł krzyki dziewcząt gwałconych w sali obok. Poprawczak mieścił się w dawnej szkole, właściwie w najlepszej szkole plastycznej w Hoeryŏngu, ale teraz, podobnie jak na wielu innych obszarach miasta, zwichniętych i zdziczałych, panował tu chaos.
Około południa w spiekocie pomaszerowaliśmy z powrotem do ośrodka na obiad. Nie znałem panujących tu reguł, więc robiłem po prostu to, co pozostali, i starałem się nie wychylać. Kiedy zjedliśmy skromny przydział mamałygi, funkcyjny, szczupły nastolatek o gniewnej twarzy, wydarł się do nas:
– Macie teraz przerwę.
Patrzyłem, jak inni chłopcy położyli się i pozasypiali w ciągu dwudziestu sekund. Po tym, jak prędko wszyscy padli na podłogę, widać było, jak cenne są to chwile. Ja też słaniałem się ze zmęczenia i znalazłem sobie miejsce, by przyłożyć się do snu. Wkrótce potem zasnąłem i drzemałem wśród pozostałych. Nie wiem, ile minut upłynęło, gdy usłyszałem we śnie wołanie:
– Wstawać! Wstawać!
Otworzyłem oczy. Funkcyjny wrzeszczał na nas, stąpając pomiędzy śpiącymi, grożąc najbardziej ślamazarnym pałką – właściwie trzonkiem motyki – którą trzymał w prawej ręce. Wszyscy zaczęli szukać swoich butów, które leżały na kupce pośrodku sali. Ręce mi się trzęsły. Znalazłem jeden but, ale drugi gdzieś się zapodział. Stałem zgarbiony, przeszukując stertę pozostałego obuwia, gdy wtem coś uderzyło mnie z wielką siłą między łopatki.
– Gnoju jeden! Co się tak guzdrzesz?
Odwróciłem się i przykucnąłem z bólu. To ten funkcyjny. Zdzielił mnie pałką po kręgosłupie. Bolało jak diabli, ale udało mi się nie upaść. Wiedziałem, że okazanie słabości może tu oznaczać śmierć. Skłoniłem się funkcyjnemu, który wykrzywił twarz w radosnym uśmiechu, podczas gdy miejsce, gdzie mnie zdzielił, pulsowało bólem.
– Litości, panie – powiedziałem. – Szukam swoich butów.
Uniósł znowu kij i wrzasnął:
– Gnoju!
Walnął mnie w lewy bark, próbując złamać mi obojczyk. Miałem ochotę go zabić, ale pomyślałem, że musi mieć sprzymierzeńców wśród strażników i innych funkcyjnych i że dorwaliby mnie po zmroku.
Od tego dnia funkcyjny ciągle na mnie się wyładowywał. Później dowiedziałem się, że jego rodzice byli w Hoeryŏngu wielkimi szychami, ale z jakiegoś tajemniczego powodu popadli w niełaskę. Syn został porzucony, a potem jako Kkodżebi, bo tak mówiło się na wszystkie bezdomne dzieci, trafił do ośrodka, gdzie dzięki dawnym rodzinnym układom został funkcyjnym pilnującym innych wychowanków. Gniewny i zgorzkniały, wyżywał się na ludziach pod lada pretekstem. A na mnie najbardziej się uwziął.
Nauczyłem się odkładać buty tak, by potem móc je łatwo znaleźć, ale funkcyjny miał to w nosie. Wyzywał mnie od gnojów i lał, ile wlezie. Czasami dostawałem kijem, kiedy indziej wymierzał mi policzki. W odpowiedzi skłaniałem tylko głowę, ale narastała we mnie złość. Ilekroć mnie spoliczkował, czułem, jak gorąca krew pali mi twarz.
Na ulicach miasta uważano, że jak na swój wiek dobrze się biję. Niektórzy nawet się mnie bali. Ale w zakładzie poprawczym traktowano ludzi jak zwierzęta, często zdarzało się, że jednego chłopaka katowało kilkunastu ludzi. Lepiej się było nie stawiać.
Pewnego dnia, po całych tygodniach takiego traktowania, funkcyjny zaszedł mnie od tyłu.
– Ej, sukinsynu – powiedział niemal jowialnie. Słyszałem rozochocenie w jego głosie, nie mógł się już doczekać, żeby dać mi w kość, dać upust frustracjom i nienawiści. Prawie jakby łaknął wyładowania na mnie tej mrocznej energii, która gromadziła się w nim od rana. Wyczuwałem, jak rozsmakowuje się w tych chwilach. Zawsze byłem wrażliwy na emocje innych, nawet wrogów. Ale dzisiaj nie byłem w stanie znieść myśli, że mnie tknie. Obróciłem się gwałtownie.
– Czemu zawsze się mnie czepiasz? – wykrzyknąłem łamiącym się głosem. – Zostaw mnie w spokoju, błagam. Zostaw mnie w spokoju, bo inaczej! – Już gdy to mówiłem, wiedziałem, że wystawiłem się na niebezpieczeństwo. Ale nie mogłem się już cofnąć. Twarz funkcyjnego stężała z zaskoczenia. Potem okryła się ciemnym rumieńcem, a oczy zmrużyły się gniewnie.
– Jak śmiesz mi pyskować! – warknął niskim głosem.
Zaczęliśmy na siebie krzyczeć, podczas gdy inni chłopcy zebrali się dookoła, przyglądając się nam szeroko otwartymi oczami. Opiekun usłyszał, co się dzieje, i podbiegł do nas czym prędzej.
– Co jest? – krzyknął, odpychając chłopców na bok. – Co tak mordy drzecie?
Zanim funkcyjny zdążył otworzyć usta, szybko zabrałem głos. Opisałem, co wyprawia pod samym nosem swojego przełożonego. Opiekun wysłuchał mnie i pokiwał głową, gestem ręki uciszając wściekłego funkcyjnego. Kiedy zamilkłem, spostrzegłem, że oczy błyszczą mu radośnie.
– Tyle mi wystarczy. Postąpię sprawiedliwie! A to oznacza jedno: będziecie się bić o to, kto ma rację!
Opiekun wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie. Był wyraźnie znużony codziennymi obowiązkami, a teraz nadarzyła się okazja na odrobinę rozrywki. Wiedziałem, że przegranie walki byłoby niebezpieczne. Funkcyjny miałby nade mną całkowitą władzę, a ponieważ poniżyłem go tym, że publicznie mu się postawiłem, nie miałby dla mnie zmiłowania. Postanowiłem zrobić wszystko, żeby wygrać.
Opiekun zebrał wszystkich chłopców pośrodku naszej sali. Przyglądałem się swojemu przeciwnikowi. Był większy i bardziej masywny, ale wiedziałem, że podczas gdy on wiódł w miarę wygodne życie, ja musiałem sobie radzić na ulicy. Jesteś zaprawiony w bojach, psychicznie mocniejszy, powiedziałem sobie. Nie poddawaj się.
– Dobra, zaczynajcie!
Funkcyjny i ja chwyciliśmy się za barki i ramiona, przepychając się i stękając z wysiłku. Mój przeciwnik szybko wyswobodził rękę i trafił mnie pięścią w szczękę, miażdżąc mi wargę o zęby. Poczułem w ustach smak krwi i ogarnął mnie strach. Odepchnąłem funkcyjnego, starając się go przewrócić. Okazał się jednak silniejszy, niż się spodziewałem. Po kilku minutach zaciętych zapasów lewe kolano ugięło się pode mną i runąłem na ziemię. Funkcyjny rzucił się na mnie, zaciskając mi ręce na szyi. Turlaliśmy się wte i wewte, okładając się pięściami, stękając i sapiąc. Kątem oka spostrzegłem, że opiekunowie innych grup dołączyli do gapiów. Słyszałem brzęk butelek bimbru odstawianych na betonową posadzkę.
Po dwudziestu minutach zapasów i wymiany ciosów skóra na moich ramionach była śliska od potu. Byłem wykończony. Czułem się tak, jakby ramiona wypadły mi ze stawów i zwisały tylko na cienkich ścięgnach. Ale miałem więcej do stracenia, a zawsze byłem zawzięty w walce. Rzuciłem funkcyjnego na ziemię, wgramoliłem się na niego i siadłem na jego dyszącej piersi. Lewą ręką przytrzymałem obie jego dłonie i zacząłem okładać go pięścią po twarzy, gdy ten odwracał głowę to w prawo, to w lewo, próbując uciec od ciosów. Nie odczuwałem już gniewu ani w ogóle żadnych emocji. Byłem niczym górnik wykuwający węgiel. Nie pozostało we mnie ani krztyny nienawiści, tylko determinacja. Łup! Rozwaliłem mu dolną wargę. I znowu. Wziąłem głęboki wdech, pochyliłem się do przodu i zacisnąłem zęby. Łup! Mocniej. Łup!!! Trysnęła krew, chlapnęła na jego policzek.
– Poddaję się! – zawołał w końcu. W grupie kibiców rozległy się wiwaty, podczas gdy inni parskali z dezaprobatą.
Sturlałem się z funkcyjnego i ległem na podłodze, dysząc ciężko. Znowu udało mi się przetrwać.
Chciałem tylko odbyć swój wyrok i się nie wychylać, ale poprzez to zwycięstwo zwróciłem na siebie uwagę „bandyckiej braci”. Tego popołudnia dowiedziałem się, co dostanę w nagrodę. Zostałem wyznaczony na nowego funkcyjnego. Oznaczało to lepsze jedzenie i większe porcje, a także zwolnienie z konieczności harowania całymi dniami w spiekocie. Funkcyjny, którego pobiłem, został zdegradowany do szeregowego osadzonego i od tej pory miał chodzić na pole i pleć. Jego pałkę przekazano w moje ręce, przy czym rozumiało się samo przez się, że będę jej używał, ile wlezie, z jak największą surowością. Nie chciałem tej długiej pałki, nie chciałem być funkcyjnym, ale nie miałem wyboru. Przysiągłem sobie, że będę lepszym człowiekiem niż nastolatek, który się nade mną pastwił. Miałem nadzieję, że nie zmienię się w brutala bez skrupułów, podobnego do git-ludzi, którzy rządzili w ośrodku. Chciałem ocalić w sobie cząstkę siebie z czasów wolności. Ale po kilku tygodniach w poprawczaku nie brakowało już chłopaków, którzy prawdopodobnie z chęcią by mnie zamordowali. Jeszcze miesiące po tym, jak opuściłem ośrodek, te same chłopaki ścigały mnie po ulicach Hoeryŏngu z taką samą wściekłością w oczach, jaka ogarniała mnie, gdy czułem uderzenie pałki na kręgosłupie. Myślę, że byliśmy gniewni przez to, co się z nami stało, ale także za to, kim się staliśmy.
Głód w Korei Północnej odebrał życie setkom tysięcy ludzi. Mogiły niektórych wciąż widać na niskich pagórkach za Hoeryŏngiem. Ale głód dokonał także ukrytych szkód. Niszczył więzi rodzinne, jakby zanurzono je w kwasie solnym (moja rodzina była, niestety, dobrym przykładem); doprowadzał do zerwania głębokich, szczerych przyjaźni z powodu tak drobnego jak ciasto z kaszy kukurydzianej. Nawet jeśli twojemu ciału udało się przetrwać, pewnego dnia dowiadywałeś się, że twoja dusza została naznaczona w sposób, którego wcześniej nawet się nie domyślałeś. Tak było z wieloma ludźmi, których poznałem w tamtych czasach. Tak było i ze mną.

Rozdział 1

Jako mały chłopiec byłem cichy i introwertyczny. Trudno było mi rozmawiać swobodnie z innymi, a przez to też nawiązywać przyjaźnie. Odkryłem jednak, że zostałem obdarzony czymś, co równoważyło w pewnym stopniu moją nieśmiałość, a mianowicie zdolnością odczytywania emocji ludzi bez pomocy słów. Myślę o tym darze jako o swego rodzaju chemicznym detektorze nastroju w moim mózgu, tak jakby uczucia ludzi opuszczały ich ciała jako niewidzialne cząsteczki, rozpierzchały się w powietrzu i wnikały we mnie przez pory skórne, by później trafić do mojego czujnika nastroju, który je dla mnie rozpoznawał.
W tamtych czasach moja rodzina – mój przystojny, pewny siebie ojciec, moja chorowita matka, ukochana starsza siostra Bong Sook i ja – mieszkaliśmy w ciasnym mieszkaniu „gołębniku” w Hoeryŏngu, mieście znanym z białych moreli, pięknych kobiet i najlepszej gliny garncarskiej w całej Korei Północnej. Wciąż pamiętam emocje, które przypływały do mnie od moich rodziców i siostry. Mało słów, które wtedy wypowiedzieliśmy, potrafię teraz odtworzyć, tylko odcienie światła i czerni, radości i smutki. Moja matka wydzielała ciemną energię. Często zdarzało się, że w środku dnia widywałem ją leżącą bez ruchu na swoim posłaniu. Potrafiła leżeć na macie całymi godzinami, zupełnie nieruchoma. Czemu była taka, podczas gdy matki moich kolegów zawsze się przy czymś krzątały, robiły tofu i słodkie przekąski, plotkowały głośno na klatce schodowej albo odganiały nas od swoich drzwi, nie miałem pojęcia. Powiedziała mi kiedyś wprawdzie, że kiedy była ze mną w ciąży, zapadła na pelagrę – chorobę wywołaną niedoborem witaminy B3. Na tydzień przed moimi narodzinami zjadła też rybę i mocno się zatruła. „Sąsiadki nie sądziły, że przeżyję”, powiedziała mi matka. Nie mogłem zrozumieć, co pelagra i zatrucie rybą miały wspólnego z tym, że wylegiwała się na macie całymi godzinami wiele lat później.
Chłonąłem w siebie jej smutek. Kiedy nachodził ją taki nastrój, też czułem się pozbawiony energii. Często kładłem się obok niej i zapadałem w ponury sen. W tych rzadkich chwilach, kiedy się śmiała, chciałem śmiać się razem z nią. Prawda była taka, że moja matka była przygnębiona swoim życiem i małżeństwem, depresja wysysała z niej energię i radość życia, sprawiając, że w naszym ciasnym „gołębniku” panował czarny nastrój. Choroba, czy raczej rozczarowanie własnym życiem, sprawiała też, że matka dostawała hyzia na punkcie czystości. „Maczku – wołała do mnie, jak tylko wszedłem do domu. (Maczkiem tradycyjnie nazywało się najmłodsze dziecko i tak też zwracali się do mnie wszyscy w rodzinie). – Umyj szybko ręce!”.
Moja siostra Bong Sook miała na mnie zupełnie odwrotny wpływ. Siedem lat starsza ode mnie, urocza i nigdy nienarzekająca, zawsze rozświetlała mój czujnik nastrojów niczym promienie słońca. W tamtych latach, zanim popadłem w niełaskę u ojca, byłem oczkiem w głowie całej rodziny. Wszystko, co robiła, by sprawić mi przyjemność (a czego to nie robiła!), traktowałem jako coś należnego i oczywistego. Gdy tylko miałem ochotę na więcej ryżu, oddawała mi część swojej porcji, mówiąc: „Spójrz, tato, dałeś mi za dużo”. Kiedy wracała ze szkoły, przynosiła mi coś dobrego, lody albo cukierki, które kupowała po drodze. Kiedy miałem brudne skarpetki, to je prała. Kiedy się nudziłem, siadała ze mną i czytała mi ze swoich podręczników. Bong Sook nie otaczano taką miłością jak mnie, młodszego chłopca. Kiedy ojciec przechodził obok i podnosił jedno z nas, żeby zrobić nam helikopter, to zawsze tym dzieckiem byłem ja. Kiedy leżąc, kładł jedno z nas na swoich nogach i unosił tak, że wydawało nam się, że latamy, tym dzieckiem też zawsze byłem ja. Kiedy rodzina kupowała nowy rower, dawano go mnie.
Ale Bong Sook nigdy mi nie zazdrościła i nie miała żadnych pretensji. Kiedy ojciec wyjeżdżał służbowo z miasta, zawsze wracał z prezentami (z zabawkowym pistoletem dla mnie, z lalką dla mojej siostry) i północnokoreańskimi landrynkami – białymi z jasnobrązowymi paskami, lepkimi i pysznymi. Kiedy wyjmował z kieszeni dziesięć cukierków, ja i Bong Sook dostawaliśmy po pięć. Ale ona ich nie zjadała. Brała sobie jeden, a mnie dawała trzy, które pożerałem w szybkim tempie. Ostatnią landrynkę chowała na dzień, gdy byłem smutny. Wtedy podtykała mi ją pod sam nos i śmiała się, gdy rozrywałem papierek i wpychałem sobie cukierek do buzi.
Bong Sook robiła to bez cienia zawiści – a w każdym razie długo w to wierzyłem. Ale czy na pewno? Czy jej serce nie trzepotało od potajemnej zazdrości? Czy nie pragnęła, by ojciec choć raz wziął ją na ręce i zrobił helikopter wśród jej śmiechów radości? Żałuję, że nie mogę jej o to teraz zapytać.
Jedno z moich pierwszych wspomnień dotyczy mundurka szkolnego siostry: biała bluzka, szkarłatnoczerwona chusta wiązana na szyi i granatowa spódnica. Bawiłem się z innymi dziećmi na dworze przy naszej klatce schodowej i pamiętam, że dużo się wokół działo: jeździły i trąbiły samochody, ludzie szli chodnikiem, przepychając się między sobą, a moi koledzy i ja śmialiśmy się i ganialiśmy w tym tłumie. A później z tej szarobrązowej mgły wyłoniło się coś w oddali, tylko zarys ciała. Jakimś sposobem wiedziałem, że to moja siostra. Mogłem mieć nie więcej niż trzy, cztery lata. Z tego zimnego i obcego świata, z natłoku tego, co nie było moją siostrą, jak za sprawą czarów wyłoniła się ona, Bong Sook. Nie posiadałem się ze szczęścia.

 
Wesprzyj nas