Jeden dzień z życia Klarysy Dalloway – kobiety targanej uczuciami i namiętnościami. Powieść Virginii Woolf z 1925 roku, klasyka, którą trzeba znać.


Pani DallowayLondyn, czerwiec 1923. Jeden dzień z życia Klarysy Dalloway – kobiety targanej uczuciami i namiętnościami.

Clarissa Dalloway chodzi rano po Londynie, przygotowując się do wieczornego przyjęcia, które wydaje. Ładny dzień przywodzi jej na myśl młodość spędzoną na wsi w Bourton. Zastanawia się, czy dobrze wybrała męża: został nim solidny Richard Dalloway, a nie tajemniczy i wymagający Peter Walsh, natomiast z Sally Seton związku nie pozwoliły jej stworzyć konwenanse. Akurat tego poranka Peter składa jej wizytę…

Obserwując świat z perspektywy kilkorga bohaterów, Virginia Woolf odkrywa to, co ukryte za fasadą ładu, harmonii i rodzinnego szczęścia.

Adeline Virginia Woolf z domu Stephen (ur. 25 stycznia 1882 w Londynie, zm. 28 marca 1941 w Rodmell) – angielska pisarka i feministka, uważana za jedną z czołowych postaci literatury modernistycznej XX wieku. W okresie między I i II wojną światową była znaczącą postacią w literackiej społeczności Londynu i członkinią Bloomsbury Group. Jej najbardziej znane powieści to: “Pani Dalloway”, “Do latarni morskiej” i “Pokój Jakuba”.

Virginia Woolf
Pani Dalloway
Przekład: Krystyna Tarnowska
Wydawnictwo Znak
Premiera w tym wydaniu: 1 lipca 2016
kup książkę

Pani Dalloway


Pani Dalloway powiedziała, że sama kupi kwiaty.
Lucy ma wyliczoną każdą minutę. Zdejmie się drzwi; przyjdą ludzie od Rumplemayera. A zresztą, pomyślała Klarysa Dalloway, co za ranek – jak gdyby ofiarowany w podarku dzieciom na plaży. Co za rozkosz! Jaka cudowna kąpiel! Bo tak to zawsze odczuwała, kiedy z cichym skrzypieniem zawiasów, które dotąd słyszy, otwierała drzwi balkonowe i wychodziła w Bourton na taras. Jak rześkie, jak ciche – cichsze naturalnie niż tutaj – było powietrze wczesnym rankiem; jak pluśnięcie fali, jak pocałunek fali; chłodne i ostre, a jednak (miała wtedy osiemnaście lat) dziwnie uroczyste, bo kiedy tak stała w otwartych drzwiach na taras, ogarniało ją uczucie, że za chwilę zdarzy się coś przerażającego.
Spoglądała na kwiaty, na drzewa parujące mgłą, na wrony, które szybowały w górę, opadały; stała wpatrzona w ogród i nagle Piotr Walsh powiedział:
– Zaduma pośród warzyw?
– Tak powiedział? – Ja od kalafiorów znacznie wolę ludzi. – Tak powiedział? Powiedział to chyba któregoś ranka przy śniadaniu, kiedy wyszła na taras. Piotr Walsh. Wraca niedługo z Indii, w czerwcu albo w lipcu, pani Dalloway nie pamięta kiedy, bo jego listy są przeraźliwie nudne, pamiętało się raczej jego słowa, jego oczy, scyzoryk, uśmiech, złe humory i – jakie to dziwne, gdy zniknęły bez śladu tysiące innych rzeczy – kilka powiedzeń, jak to o kalafiorach.
Zatrzymała się na krawężniku, czekając, aż przejedzie furgonetka Durtnella. Czarująca kobieta, pomyślał Scrope Purvis (znał ją, jak się zna sąsiadów w dzielnicy Westminster). Ma w sobie coś z ptaka, z sikorki – niebiesko-zielona, lekka, żywa, chociaż skończyła już pięćdziesiąt lat i od choroby mocno posiwiała. Bardzo wyprostowana pani Dalloway stała na krawężniku i nieświadoma spojrzeń Scrope’a czekała na przejście.
Bo ktoś, kto mieszka w Westminster – ile to lat? ponad dwadzieścia – odczuwa nawet pośród wrzawy ulicznej, nawet, Klarysa była tego pewna, kiedy budzi się nocą, ową szczególną ciszę, uroczystą powagę, nieuchwytną pauzę, niepokój (to ostatnie można wytłumaczyć stanem jej serca osłabionego po influency), zanim wybije Big Ben. O, właśnie! Bije! Najpierw ostrzegawczo, melodyjnie; potem godziny, nieodwołalnie. Ołowiane kręgi rozpływają się w powietrzu. Jacy my jesteśmy głupi, pomyślała Klarysa, przechodząc na drugą stronę Victoria Street. Bo chyba tylko Bóg raczy wiedzieć, dlaczego je tak kochamy, dlaczego nam się wydaje takie piękne, dlaczego je planujemy, wznosimy dokoła nas, burzymy, co chwilę budujemy od nowa. Ale najbardziej zgorzkniali nieszczęśnicy, najtragiczniejsze wraki ludzkie siedzące na stopniach pod cudzymi drzwiami (wódka ich zgubiła) postępują tak samo; i właśnie dlatego, Klarysa była pewna, dlatego że kochają życie, nie pomogą w walce z nimi żadne ustawy parlamentu. W oczach ludzi, w ich rytmicznym kroku, w dreptaniu, ciężkich stąpaniach, w zgiełku i wrzawie, w powozach i samochodach, w autobusach, ciężarówkach, w ludziach-reklamach kiwających się i powłóczących nogami, w ulicznych orkiestrach, w katarynkach, w tryumfie, w hałasie, w dziwacznym wysokim śpiewie samolotu tam w górze było wszystko to, co kochała: życie, Londyn. Ta chwila w czerwcu.
Była to bowiem połowa czerwca. Wojna skończyła się; nie skończyła się tylko dla osób takich jak pani Foxcroft wczoraj na przyjęciu w ambasadzie; biedna schnie z rozpaczy, bo ten jej miły chłopak zginął na froncie i teraz stary dwór wraz z majątkiem przejdzie na kuzyna! Albo jak lady Bexborough, która otwierała wentę z depeszą w ręku; John, jej ukochany syn, zginął. Ale to się skończyło, Bogu dzięki, skończyło się. Czerwiec. Król i królowa są w pałacu. I wszędzie, choć jest jeszcze tak wcześnie, stuk piłek o rakiety, tętent galopujących koni, trzask kijów krykietowych. Lords, Ascot, Ranelagh i tak dalej, otulone w delikatną pajęczynę szaroniebieskiego poranka, która trochę później rozsnuje się i pozwoli dojrzeć na trawnikach i torach konie ledwie dotykające przednimi kopytami ziemi, wzbijających się w powietrze młodych mężczyzn i roześmiane dziewczęta w przezroczystych muślinowych sukniach; a choć dziewczęta tańczyły całą noc, już teraz wyprowadzają na spacer swoje absurdalne psy z włóczki; i już teraz, o tak wczesnej porze, dyskretne stare wdowy wyjeżdżają limuzynami na tajemnicze wyprawy; a jubilerzy układają na wystawach swoje sztuczne i prawdziwe brylanty i śliczne stare broszki o kamieniach koloru morskiej wody w osiemnastowiecznej oprawie, którymi kuszą Amerykanów (trzeba jednak oszczędzać, nie wolno kupować dla Elżbiety rzeczy w sposób nieprzemyślany), a ona – ona, która kocha klejnoty miłością wierną i trochę śmieszną, ona, która jest ich cząstką, ponieważ jej przodkowie byli dworakami za czasów Jerzego I, ona także rozlśni się tego wieczoru i rozbłyśnie. Bo wydaje przyjęcie. Ale jakie to niezwykłe; po wejściu do parku cisza, opary, daleki szmer, rozradowane kaczki płynące powoli, kroczące niezdarnie brzuchate ptaki. Ach, kto to idzie od strony budynków rządowych (miejsce jak najbardziej właściwe!) z teczką ozdobioną królewskimi herbami? Naturalnie Hugh Whitbread! Jej stary przyjaciel, niezrównany Hugh!
– Dzień dobry, Klaryso – powiedział Hugh z trochę przesadną swobodą, bo znali się od dziecka. – Dokąd?
– Lubię chodzić po Londynie – odparła pani Dalloway. – Naprawdę wolę to niż spacery na wsi.
Właśnie dzisiaj przyjechali, niestety, do lekarzy. Ludzie przyjeżdżają zwykle na wystawy obrazów, do opery, wprowadzić córki w świat. Whitbreadowie przyjeżdżali zawsze „do lekarzy”. Ileż to razy Klarysa odwiedzała Evelyn Whitbread w klinikach! Czy Evelyn znów chora?
– Evelyn czuje się bardzo kiepsko – powiedział Hugh, nadymając lekko swoje w miarę tęgie, bardzo męskie, niezwykle kształtne, znakomicie ubrane ciało (był zawsze niemal aż za dobrze ubrany, ale może wymagała tego ta mała posadka przy dworze).
Chciał dać w ten sposób do zrozumienia, że jego żona cierpi na jakieś schorzenie wewnętrzne, nic poważnego. Klarysa jako stara przyjaciółka zrozumie, nie każąc mu wchodzić w szczegóły. Ależ tak, zrozumiała; jakie to przykre; i poczuła jednocześnie siostrzaną troskę i zażenowanie na myśl o swoim kapeluszu. Nieodpowiedni na rano, prawda? Bo przy Hughu, który kipiał energią, przesadnie wymachiwał kapeluszem, zapewniał ją, że wygląda na osiemnaście lat, obiecywał, że tak, naturalnie, przyjdzie do niej na przyjęcie (Evelyn stanowczo tego żądała), chociaż może trochę się spóźni, przyjdzie prosto z rautu w pałacu Buckingham, dokąd musi zaprowadzić jednego z synów Jima – przy Hughu Klarysa czuła się zawsze trochę niezręcznie, jak pensjonarka. Była jednak do niego bardzo przywiązana, częściowo może dlatego, że znała go całe życie, ale poza tym uważała, że na swój sposób jest poczciwy, chociaż Ryszarda doprowadzał do szału. A Piotr Walsh do dziś nie może jej darować tej przyjaźni.
Pamiętała wszystkie tamte sceny w Bourton. Piotr wściekły; naturalnie Hugh nie dorównywał mu pod żadnym względem, ale nie był przecież takim zupełnym idiotą, nie był kukłą, jak twierdził Piotr. Kiedy go matka prosiła, żeby zrezygnował z polowań czy pojechał z nią do Bath, zgadzał się bez słowa; był naprawdę pozbawiony egoizmu, a to, co mówił Piotr, że Hugh nie ma ani serca, ani mózgu, nic, tylko obejście i maniery angielskiego dżentelmena – ach, to były takie kiepskie popisy jej kochanego Piotra! Piotr bywał naprawdę nieznośny, bywał wprost niemożliwy; ale jak cudownie było iść obok niego w taki ranek.
(Czerwiec rozwinął wszystkie liście na drzewach. Matki z Pimlico karmiły niemowlęta. Gońcy krążyli między budynkami Floty i Admiralicji. Mogło się zdawać, że ulice Arlington i Piccadilly rozpalają powietrze w parku i unoszą rozżarzone, rozbłyszczone liście na falach tej boskiej żywotności, tak przez Klarysę wielbionej. Tańczyć, jeździć konno – jakże ona to wszystko kochała).
Bo mogliby się z Piotrem nie widzieć sto lat; ona nigdy do niego nie pisała, a jego listy były takie bez wyrazu. Ale raptem przychodziła myśl: gdyby był ze mną, co by powiedział? Niektóre dnie, niektóre widoki zwracały go jej łagodnie, bez dawnej goryczy, co może jest nagrodą za to, że się ludzi kochało; wracają nagle w środku St. James’s Park jakiegoś pogodnego ranka, naprawdę wracają. Ale chociaż dzień był piękny, i drzewa, i trawa, i mała dziewczynka w różowej sukience, Piotr by tego wszystkiego nie zauważył. Jeżeli go poprosiła, wkładał okulary, patrzył. Interesowało go co innego. Interesowała go sytuacja na świecie, Wagner, poezja Pope’a, a przede wszystkim ludzkie charaktery i wady jej, Klarysy. Jakże on ją strofował! Jak się sprzeczali! Wyjdzie za mąż za premiera i będzie witała gości na szczycie schodów, idealna pani domu, tak ją nazwał (płakała potem w swoim pokoju), ma wszystkie zadatki na idealną panią domu; tak powiedział.
Dlatego wciąż się jeszcze zdarzało, że tak jak teraz w St. James’s Park przekonywała samą siebie o słuszności swojego wyboru, bo naprawdę miała słuszność, że nie wyszła za niego. Bo w małżeństwie, bo ludziom, którzy żyją dzień po dniu pod jednym dachem, nieodzowna jest odrobina swobody; odrobina niezależności. Ryszard jej to daje i ona jemu. (Na przykład: co on robi dziś rano? Ma jakąś komisję, nawet nie pytała jaką). Ale z Piotrem wszystko trzeba było dzielić, wszystko wspólnie roztrząsać. To było nie do wytrzymania, a gdy doszło do tej sceny w małym ogrodzie obok fontanny, musiała z nim zerwać, bo inaczej zginęliby oboje. Klarysa doskonale to rozumiała; chociaż przez długie lata ta męka, ten ból tkwiły w jej sercu jak zatruta strzała. A potem ten straszny moment, kiedy na jakimś koncercie ktoś jej powiedział, że Piotr ożenił się z kobietą poznaną na statku w drodze do Indii! Nigdy tego nie zapomni. Zimna, bez serca, pruderyjna, tak o niej mówił; nigdy nie potrafi zrozumieć, jak on ją kocha. Widocznie te kobiety z Indii rozumiały – głupie, ładne, próżne idiotki.
A ona niepotrzebnie litowała się nad nim. Bo Piotr zapewniał ją, że jest szczęśliwy, najzupełniej szczęśliwy, chociaż nie dokonał żadnej z tych rzeczy, o których mówili; zmarnował życie. Na myśl o tym wciąż odczuwała gniew.
Była teraz przy bramie parku. Stała chwilę, patrząc na autobusy jadące po Piccadilly. Nie powiedziałaby teraz o nikim, że jest taki czy inny. Czuła się bardzo młoda i jednocześnie niewypowiedzianie stara. Była jak nóż przecinający wszystko, do samego środka; i jednocześnie była na zewnątrz, obserwowała. Gdy przyglądała się taksówkom, nie opuszczało jej uczucie, że jest daleko, daleko na morzu, sama; zawsze uważała, że życie, nawet jeden dzień życia, jest czymś bardzo, bardzo niebezpiecznym. To wcale nie znaczy, że miała się za osobę inteligentną czy niezwykłą. Nie mogła wprost pojąć, jak przeszła przez życie z tymi kilkoma okruchami wiedzy, którą dała im Fräulein Daniels. Nie umiała nic; nie znała języków, historii; niemal nie czytywała już teraz książek innych niż pamiętniki, wieczorami w łóżku. A jednak pochłaniało ją to wszystko; taksówki jadące ulicą; i nie powiedziałaby o Piotrze, nie powiedziałaby o sobie, że jest taka czy taka.
Moim jedynym darem, myślała, idąc dalej, jest prawie instynktowna znajomość ludzi. Wystarczyło ją zostawić choć na chwilę z kimś w pokoju, a natychmiast jeżyła się jak kot; albo mruczała zadowolona jak kot. Devonshire House, Bath House, dom z porcelanową papugą – widziała je wszystkie rozjarzone światłami; i pamięta Sylwię, Freda, Sally Seton – mnóstwo ludzi; tańce przez całą noc i nad ranem wozy jadące drogą na targ; i powroty do domu przez aleje parku. Pamięta, że wrzuciła kiedyś szylinga do stawu Serpentine w Hyde Parku. Ale wszyscy ludzie wspominają; a ona kocha to, co jest tu, teraz, przed nią; tę grubą panią w taksówce. Czy w takim razie ma to jakieś znaczenie?, zastanawiała się, idąc w kierunku Bond Street, czy ma to jakieś znaczenie, że ona musi, absolutnie musi przestać istnieć? Wszystko to będzie trwało dalej, bez niej. Czy ją to boli? Czy też może znajduje pewną pociechę w wierze, że śmierć jest ostatecznym końcem? Że mimo wszystko ona zostanie i Piotr zostanie, że będą żyli jedno w drugim – tu czy tam, na ulicach Londynu, w tętnie życia, ponieważ ona jest cząstką – tego była pewna – drzew wokół domu rodzinnego, samego domu, chociaż taki jest brzydki, przysadzisty, bezkształtny; ponieważ jest cząstką ludzi, których nie znała, ponieważ rozciąga się niczym mgła pomiędzy ludźmi bliskimi sobie, którzy unoszą ją w górę, jak drzewa unoszą mgłę gałęziami, ponieważ jej życie rozciąga się, sięga daleko; jej życie, ona sama. Ale o czym myśli, stojąc przed wystawą Hatcharda?
Co usiłuje odnaleźć?
Jaki obraz białego świtu na wsi chce przywołać, gdy czyta w otwartej książce:
Już cię nie strwożą pożogi słońca
Ni zimy ostre podmuchy*.

* Szekspir, Cymbelin, akt IV, 2. Przekład Leona Ulricha.

To, czego świat doświadczył w ciągu ostatnich lat, wydrążyło w nich wszystkich, we wszystkich kobietach i mężczyznach, studnie łez. Łez i smutku, odwagi i wytrzymałości; dało im imponującą w swej dzielności stoicką postawę. Wystarczy pomyśleć o kobiecie, którą Klarysa najbardziej podziwiała, o lady Bexborough otwierającej wentę. Na wystawie leżały: Ucieszne wycieczki Jarrocka, Namydlona gąbka. Pamiętniki lady Asquith i Polowanie na grubą zwierzynę w Nigerii. Tyle książek i wszystkie otwarte. Ale żadna nie nadawała się na prezent dla Evelyn Whitbread leżącej w klinice; żadna nie zrobiłaby jej przyjemności, żadna nie wywołałaby na twarzy tej nieprawdopodobnie oschłej kobiety choć przelotnego serdecznego uśmiechu w chwili, gdy Klarysa wejdzie do pokoju, zanim zasiądą do zwykłej, niekończącej się rozmowy o chorobach kobiecych. Jak bardzo zawsze pragnęłam, żeby ludzie cieszyli się na mój widok, myślała Klarysa, zawracając ku Bond Street, zirytowana, ponieważ to tak głupio kierować się w swoich postępkach jakimiś szczególnymi motywami. O ile by wolała przypominać pod tym względem Ryszarda, który robi rzeczy dla nich samych, podczas gdy ona, myślała, czekając na przejście przez jezdnię, co najmniej w połowie robi rzeczy nie dla nich samych, prosto i zwyczajnie, tylko żeby ludzie pomyśleli o niej to czy tamto; co jest nonsensem, wiedziała (policjant podniósł rękę), bo i tak nikt się nie nabierze. Och, gdybym mogła jeszcze raz przeżyć życie, pomyślała, wchodząc na trotuar; wyglądałabym nawet inaczej.

 
Wesprzyj nas