Mądra opowieść, która stawia pytania o możliwość miłości w dzisiejszych czasach. Sugestywna i urzekająca historia uczucia jak z „Wielkiego Gatsby`ego”.


GorskiLondyn tańczy tak, jak mu zagrają miliardy Gorskiego. Gorski pożąda wszystkiego, co najlepsze, i dostaje wszystko, czego pożąda.

Najbardziej tajemniczego z oligarchów przywiodła do brytyjskiej stolicy miłość do Natalii, którą poznał przed laty w Rosji. To, że kobieta jest obecnie zamężna z Anglikiem, stanowi dla niego jedynie drobną niedogodność.

To dla niej buduje swoje Tadż Mahal na brzegu Tamizy, w porównaniu z którym pałac Buckingham będzie przypominał bezkształtne pudło przy rondzie.

Znajdzie się w nim wspaniała biblioteka, świadcząca o dobrym guście i wychowaniu. Potrzebne są jedynie książki.

Kiedy opancerzona limuzyna Gorskiego zatrzymuje się przed podupadłą księgarnią, zaskoczony młody człowiek za ladą otrzymuje zlecenie życia. Zyskuje też przywilej dostępu do bogatych i pięknych, do świata pełnego cudownych dzieł sztuki i… niebezpieczeństw.

***

Sugestywna, urzekająca, wnikliwa.
„Sunday Times”

Mądra… zabawna… elegancka.
„The Times”

Napisana tak znakomitym stylem, że pochłania się ją jak wyborne danie, jeden rozpływający się w ustach, cudowny kęs za drugim.
Michael Frayn

Zabawna i przejmująca, ironiczna i poważna. Powieść „Gorski” to jednocześnie literacki hołd i dzieło niezwykle oryginalnej wyobraźni.
Eva Hoffman

Vesna Goldsworthy urodziła się w Belgradzie w 1961 roku, od 1986 mieszka w Londynie. Pisze po angielsku, w swoim trzecim języku. Jest autorką trzech książek wydawanych w wielu przekładach: pamiętnika „Czarnobylskie truskawki”, „Inventing Ruritania” oraz zbioru wierszy „The Angel of Salonika,” uhonorowanego Nagrodą Crashawa. „Gorski” to jej pierwsza powieść.

Vesna Goldsworthy
Gorski
Przekład: Teresa Komłosz
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 19 lipca 2016
kup książkę

Gorski


Rozdział 1

Taki interes zdarza się raz w życiu. Jeśli ktoś ma szczęście.
Najpierw był rok fantastycznych imprez: nieoczekiwany, niezasłużony rok, niepodobny do niczego, co przeżyłem do tamtej pory. A potem nagle wszystko się skończyło i musiałem wrócić do tego, kim byłem wcześniej, do innego języka i innego miejsca. Gorski zmienił moje życie.
Pamiętam jego pierwszą wizytę w księgarni. Nie dało się go nie zauważyć, nawet w mieście takim jak Londyn, gdzie miliony chcą koniecznie zwrócić na siebie uwagę, ludzie chodzą napuszeni, jakby grali we własnym klipie na YouTube. Cechowała go niewymuszona oryginalność: cudzoziemiec, zamożny, posągowy nawet kiedy się poruszał, mówiący zawsze ściszonym głosem. Miał nieco końską i zarazem arystokratyczną twarz o melancholijnym wyrazie, a jego szyte na miarę wełniane ubrania były tak angielskie, że z początku przypisywałem mu pruskie korzenie.
Wielu zdeklasowanych książąt niemieckiego pochodzenia zachodziło do galerii z antykami i sztuką w tych rejonach Knightsbridge i Chelsea. Ci von Tacy i von Owacy często nosili się ponad swój skromny stan. On posiadał miliardy, więcej pieniędzy, niż ktokolwiek mógłby wydać, a co dopiero potrzebować przez całe życie. Ubierał się odpowiednio do swego statusu, owszem, ale trzeba było się uważnie przyjrzeć, żeby to dostrzec. Jego pieniądze nie krzyczały. Raczej szeptały miękkością najbielszej egipskiej bawełny, najprzedniejszego kaszmiru i najdelikatniejszej cielęcej skóry, tykaniem najdoskonalszego platynowego zegarka, jaki kiedykolwiek wyprodukowano. Miał tyle prawie identycznych garniturów z Savile Row, że chyba traktował je jak rzeczy jednorazowego użytku: nie wyobrażam sobie, by korzystał z pralni chemicznej. I chociaż wiecznie gapiłem się przez okno, próbując odgadnąć miejsce urodzenia mijających sklep przechodniów, w ogóle nie pomyślałem o Rosji. Nie żeby jego arktyczny blond nie pasował do zamarzniętych bagien ujścia Newy. To coś bardziej nieuchwytnego w jego rysach kierowało mnie w stronę starego Królewca. Szczupła i wycyzelowana niczym smukły kryształowy wazon, z niebieskimi oczyma osadzonymi troszeczkę zbyt blisko długiego prostego nosa – jego twarz sprawiała, że wyglądał na wyższego, niż był w rzeczywistości, i przypominał istotę z innej epoki: najlepszy kumpel Ernsta Jüngera, wędrujący Bałt albo germański pisarz korespondujący z Byronem, namalowany od tyłu przez Caspara Friedricha, odwraca się powoli w stronę patrzącego, z jakąś głęboką uwagą na temat skutego lodem morza, które obserwował przed chwilą.
Rosjanie wyglądali na twardszych, bardziej masywnych i topornych, nawet kiedy byli niezaprzeczalnie przystojni. Nie mam na myśli Rosjan jako takich oczywiście, tylko Rosjan z kilku najbogatszych dzielnic Londynu, z tej wąskiej grupy mężczyzn należących do pokolenia, które na Zachodzie nazwano by wyżem demograficznym. W Rosji ich życie zatoczyło pełny krąg. Dorastali w zatłoczonych kwaterunkowych mieszkaniach, dorabiali się miliardów na ropie, gazie albo skomplikowanych przekrętach, a następnie wydawali je na domy, konie, dziwki, a czasami płatnych zabójców, i na koniec znów grali z sobą w karty, jak w starych złych komunistycznych czasach, tyle że teraz otoczeni szwadronami ochroniarzy. Powinienem był się też domyślić, że jest Żydem. Ostatecznie jego żydostwo znaczyło dla niego i Natalii Summerscale więcej niż dla mnie. Oni byli Rosjanami. Ja nie jestem.
Pochodzę z niewielkiego, mało ważnego narodu żyjącego w mało ważnym kącie Europy i jestem z tego zadowolony. W tej opowieści moja narodowość ma znaczenie jedynie w takim sensie, że nie jestem ani Anglikiem, ani Rosjaninem, a już po wszystkim tylko ona uporczywie występowała w podpisach pod ziarnistymi zdjęciami, które przedstawiały mnie z nim, a potem samego, jakby to ona głównie mnie określała, mimo że opisując siebie, nigdy jej nie wymieniałem. Można by powiedzieć, że jestem jak roślina, która po osiągnięciu dojrzałości odrywa się od korzeni. Stan wygnania był nie do końca nieprzyjemny. Sam go dla siebie wybrałem.
Wszystkie te miesiące spędzone w Londynie wydają mi się teraz zimne jak listopad. Moje wspomnienia pozostają żywe, ale nie chcą się dopasować do kalendarza. Jakby Anglia nie miała pór roku, w których można zakotwiczyć pamięć. Rzadkich przebłysków błękitu dostarczali raczej Constable z Turnerem: chodziło się do galerii, żeby uciec przed mżawką. Cały czas padało, a pogoda zmieniała się tylko wtedy, gdy deszcz przechodził w mokry śnieg. Raz czy dwa w drodze do pracy uniosłem wzrok na chmury zawieszone nisko nad rozmokłymi ogrodami i ujrzałem za nimi idealnie okrągłą bladą tarczę – wschodzące słońce albo zachodzący księżyc, nie dało się rozpoznać. Nawet w połowie wiosny można było odnieść wrażenie, że zaczyna się następna zima, tak przynajmniej wszyscy żartowali. Przez większą część tamtego roku z nieustannie ponurą aurą ludzie wchodzili do księgarni, otrząsali się z zimna, mówili coś na temat pogody, a potem oglądali grzbiety książek na półkach, dopóki się nie rozgrzali albo nie wypatrzyli jakiegoś tytułu i nie obejrzeli egzemplarza z zamiarem zamówienia go online. Mimo że sam czynsz wynosił miesięcznie osiem tysięcy funtów, księgarnia Fyncha równie dobrze mogłaby służyć za salon wystawowy dla handlu przez internet. Tylko kilka dobrych dusz cokolwiek kupowało, z poczucia winy, przed wyjściem z powrotem na deszcz – jakąś kartkę albo, jeśli poczuły się bogate, któryś z tych cienkich tomików poezji wydawanych w tak małych nakładach, że sprzedawcy w sieci nie zawracali sobie głowy obniżaniem ceny. Ruch wzmógł się wraz z rzekomym odejściem zimy, jakkolwiek nieznacznie, jedynie w porównaniu ze zwykłymi obrotami w tym czasie, które były, powiedzmy sobie szczerze, bynajmniej nie imponujące.
Do Fyncha nie wchodzi się po czytadło na plażę… chyba że jest to prywatna plaża. Księgarnia leży zdecydowanie „poza głównym traktem” – w sensie dosłownym – wciśnięta w jedną z bocznych uliczek, gdzie nie ma innych sklepów i rzadko postanie czyjakolwiek noga. Tylko ktoś, komu niespecjalnie zależy na sprzedaniu czegokolwiek, chowałby ją w rzędzie szeregówek pomiędzy Knightsbridge i Chelsea, w królestwie dekoratorów wnętrz i wymuskanych mieszkań, w których proporcja albumów do innych wydawnictw książkowych wynosi trzy do jednego. Nawiasem mówiąc, to zestawienie wyraża również rzeczywistą liczbę egzemplarzy.
Istnieją wyjątki, w „starym Chelsea”. Bo nie ma już „starego Knightsbridge”, chyba że liczyć pierwszą falę Kuwejtczyków wypchniętych przez ludzi, których ropa jako towar podnieca mniej niż sorbet cytrynowy. Natomiast „stare Chelsea”, czyli tak zwani stali klienci Christophera Fyncha, jest angielskie aż po bieliznę od Marksa i Spencera. Marnuje ostatnie pensy z zaskórniaków na przyjemności, do których zaliczyć można zakup od czasu do czasu jakiejś książki. Niekoniecznie wolę „stare” Chelsea, z jego europejskimi i północnoamerykańskimi pretensjami do wyłączności na klasyczną elegancję od tego „nowego”, ale mam etnicznie uwarunkowany sentyment do każdej grupy ludzi na tyle głupich, by dać się wypchnąć z własnego terenu. Przedstawiciele „starego Chelsea” są wymierającą rasą i wkrótce znikną, a wraz z nimi zamówienia na biografie wicehrabiego Allenby’ego czy kardynała Jakiegośtam oraz rozmowy o Martinie Amisie jako młodym skandaliście. Ich dzieci wolą wyglądać jak „nowe pieniądze”, nawet jeśli żadnych nie mają.

Tamtego ranka, kiedy po raz pierwszy poprosił mnie o krótką rozmowę, jeśli można – „jeśli można”?! – patrzyłem, jak wyłania się z długiego srebrnego bentleya, w każdym razie z tego typu pojazdu, opancerzonego wystarczająco mocno, by wytrzymać atak granatem przeciwczołgowym. Nie przewidziałem, że skieruje się do księgarni Fyncha. Stojąc sztywno, z wahaniem obejrzał szyld; jedno oko miał przymknięte, jakby w drugim trzymał monokl. Choć musiał w życiu kupić więcej niż jakakolwiek znana mi osoba, nie sądzę, by często robił to osobiście. Obserwowałem go – wciąż nie do końca wierząc, że zaraz wejdzie do środka – przez zachlapane deszczem okno, za którym codziennie godzinami siedziałem przy ladzie pokrytej ręcznie wypisywanymi paragonami (ci ze „starego Chelsea” je uwielbiali), pod plakatem nawołującym klientów do wspierania lokalnych niezależnych księgarni. Byliśmy niezależni, jak najbardziej. I do tego pogrążeni w książkach. Mimo bałaganu dającego wrażenie gorączkowej aktywności udawało mi się czytać po kilka pozycji każdego dnia, nawet takiego, który uchodził za pracowity. Z całą pewnością więc nie spodziewałem się, że będę mieć do czynienia z „poważnym interesem”. Wszystko zaś, co dotyczyło tego człowieka – od sposobu poruszania się, gdy wysiadał z samochodu, udzielając zwięzłych wskazówek elegancko odzianemu kierowcy, który przytrzymywał mu drzwi, poprzez swego rodzaju niepewność, z jaką czekał między półkami, aż dokończę drobną transakcję i pogawędkę z jedną z naszych stałych porannych klientek, oraz ton głosu, gdy wreszcie wypowiedział to swoje „jeśli można” – zapowiadało poważny interes.
Stałymi klientkami o poranku były głównie starsze panie z siwofioletowymi fryzurami w kształcie hełmów. Wstawały o wpół do piątej i zaczytywały się historiami wykształconych starych panien takich autorek, jak Anita Brookner czy Salley Vickers. Wczuwały się bez reszty w role bohaterek, nawet jeśli same wcale nie były starymi pannami. Tylko wdowa po bankierze mogła sobie pozwolić na samodzielne zamieszkiwanie w tej części miasta, a niektóre z nich pochowały kilku bankierów. Lubiły ze mną rozmawiać, zabijając pół godzinki, zanim wsiadły do windy i pojechały na najwyższe piętro do kawiarni u Petera Jonesa, gdzie zabijały resztę poranka. W ich oczach zyskiwałem tym, że pochodzę z zagranicy, ponieważ lubiły mi objaśniać różne zasady angielskiego życia, choć obecnie były w tym kraju zagubione nie mniej ode mnie. Stanowiły moje najlepsze klientki. Nigdy nie kupowały książek online. Nie dlatego, by miały coś przeciwko internetowi. Nie wiedziały tylko, że taka możliwość w ogóle istnieje.
Nie byłem typem księgarza dżentelmena, choć starałem się kogoś takiego przypominać. Wślizgnąłem się do Wielkiej Brytanii na początku lat dziewięćdziesiątych jako dekownik ze stopniem doktora z literatury angielskiej. Mój całkiem przeciętny doktorat poświęcony Williamowi Hazlittowi, świadectwo platonicznej anglofilii, która mnie dopadła tuż po dwudziestce niczym jakiś zagadkowy wirus, na nic mi się zdał już w rodzinnym kraju, a co dopiero w Wielkiej Brytanii, gdzie doktoratów z literatury angielskiej mają na pęczki, a Hazlitt uchodzi za obciachowy przeżytek na modnym podyplomowym literaturoznawstwie, skupionym wokół rozmaitych izmów i teorii. Dotarłem do Londynu jako uchodźca w morzu innych uchodźców, część fali, która wzbierała na rozdartych wojną Bałkanach i rozbijała się o twarde, lecz nieszczelne klify Dover. Ci, którzy mówili o straconym pokoleniu w odniesieniu do Hemingwaya i Fitzgeralda, nie mieli pojęcia, co naprawdę znaczy „stracone”.
Moje przejście stamtąd (dwupokojowego mieszkania w koszmarnym betonowym bloku na obrzeżach stolicy, którego obraz zastygł w mojej pamięci jak polaroidowe zdjęcie w chwili, gdy listonosz zadzwonił, by mi doręczyć kartę powołania) do tutaj (księgarni Christophera Fyncha w Chelsea, w smętny, przesiąknięty wilgocią ranek) wymagało niejednego kłamstwa. Pierwszym z nich było stwierdzenie mojej matki, że już uciekłem. Towarzyszyło odmowie, kategorycznej i powtórzonej trzykrotnie, niczym w Biblii, podpisania czegokolwiek w moim imieniu.
Kto wiedział, że stać ją na sprzeciwienie się państwu? Wyglądała jak listek, który może zdmuchnąć najlżejszy powiew wiatru. Nie wiedziała, że toczy ją rak, kiedy mnie odwoziła na węgierską granicę w środku następnej nocy. Wielu z tych, którzy zostali, żeby walczyć, później gardziło takimi jak ja. Nazywali nas uciekającymi pannami młodymi. Matka była lepsza ode mnie. Powiedziała, że wolałaby mnie więcej nie widzieć, niż zobaczyć mnie z pistoletem w dłoni. Spełniło się jej życzenie.
Jeśli spojrzeć z dystansu, moja droga do Londynu wydaje się względnie bezbolesna. Śmierć rodziców, a następnie sprzedaż ich skromniutkiego lokum za zawrotną kwotę dziesięciu tysięcy euro – stanowiącą jedyny kapitał, jaki kiedykolwiek posiadałem – utrwaliły moją zdolność do odżegnywania się od uczuć, talent, który był tak samo przydatny jak zdolność do odcinania się od korzeni. Ponadto zawsze miałem szczęście, co przyznaję bez oporu.
Po tym, jak już dociągnąłem swoją edukację najdalej, jak się dało, by odroczyć konieczność pójścia do pracy i związane z tym obowiązki, odkryłem, że mam niewiele ambicji. Jeszcze mniej z nich zostało po podróży promem z Holandii, gdzie zaczepiłem się na kilka nocy w domu szkolnego kolegi, który w Belgradzie malował murale, a w Holandii ściany. W Amsterdamie roiło się od bałkańskich dekowników podjaranych legalnym ziołem i wzajemnym towarzystwem. Gdybym miał jakiekolwiek umiejętności manualne, zostałbym na Kontynencie.
Kiedy uzyskałem brytyjskie pozwolenie na pracę, wylądowałem w księgarni w wyniku takiego samego przypadku jak na Eaton Square, w dwupoziomowym mieszkaniu należącym do angielskiej żony amerykańskiego bankiera, która chciała mieć au pair płci męskiej dla swoich poczętych metodą in vitro trojaczków. Opiekunowie do dzieci byli w modzie. Posada nie wymagała żadnych konkretnych kwalifikacji. Angielska żona uznała, że mój poparty doktoratem wkład dopełni opiekę świadczoną już na pełny etat przez filipińską nianię. Filipinka była równie oddana pracy, jak małomówna. Odwoziłem chłopców do szkoły i zabierałem ich do Hyde Parku, żeby pograć w piłkę. Lubili mnie tak samo jak ja ich: bez przywiązywania się. Kiedy już nie byłem potrzebny jako opiekun, nadal widywałem się z nimi od czasu do czasu, gdy przyjeżdżali z Oksfordu, Princeton i Browna, żeby odwiedzić mamę i tatę. Czytali, w przeciwieństwie do mamy i taty. Wpadali do księgarni i nazywali mnie kolesiem w przesadnie amerykański sposób. Wszystkie brytyjskie dzieciaki aspirują obecnie do tego, żeby uchodzić za Amerykanów, a ci trzej chłopcy ponadto woleli swojego ojca od matki.

 
Wesprzyj nas