Ostatni tom bestsellerowego cyklu o rodzinie Dollangangerów. Najbardziej zaskakująca opowieść o Dollangangerach od czasów „Kwiatów na poddaszu”.


Tajemniczy bratBohaterką dwóch pierwszych części trylogii była nastoletnia Kristin i jej przygoda z cudownie odnalezionym pamiętnikiem Christophera Dollangangera, najstarszego z czwórki rodzeństwa, uwięzionego niegdyś na poddaszu rezydencji Foxworth Hall.

Ostatni tom sagi ponownie przenosi nas w przeszłość. Mały chłopiec zostaje porzucony w szpitalu. Cierpi na amnezję i nie pamięta nawet swojego imienia. Zostaje zaadoptowany przez dziadka Clary Sue.

Nastolatka, pogrążona w żałobie po tragicznej śmierci brata, nie potrafi zaakceptować nowego lokatora i postanawia ustalić jego tożsamość, żeby jak najszybciej się go pozbyć. Mroczna przeszłość odsłania swoją ostatnią tajemnicę.

Fenomen popularności V.C. Andrews trwa nieustannie od czasu wydania „Kwiatów na poddaszu”. Książki autorki, tworzące kilkanaście bestsellerowych serii, osiągnęły łączny nakład ponad 106 milionów egzemplarzy i zostały przetłumaczone na dwadzieścia dwa języki. „Tajemniczy brat” to trzecia część trylogii opowiadającej o dalszych losach rodziny Dollangangerów (znanych czytelnikom m.in. z „Kwiatów na poddaszu”). Kolejne powieści autorki ukażą się wkrótce nakładem Prószyński i S-ka.

Virginia C. Andrews
Tajemniczy brat
seria: Pamiętnik Christophera tom 3
Przekład: Małgorzata Fabianowska
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 5 lipca 2016
kup książkę

Tajemniczy brat


Prolog

Zapewne do końca życia będę pamiętać, co robiłam w drugą sobotę października. Jak zwykle spędzaliśmy późne lato w Wirginii, ale w tym roku mogliśmy się nimcieszyć dłużej niż zwykle. Przed sześcioma dniami pojawił się pierwszy przymrozek, więc nikt nie spodziewał się załamania pogody. Miałam wtedy szesnaście lat i pogodowych katastrof przeżyłam niewiele – zwłaszcza w porównaniu z dziadkiem, który miał osiemdziesiąt pięć lat, albo naszą nianią, sześćdziesięciotrzyletnią Myrą Potter. W bujnej zieleni krzaków i drzew na terenie naszej posiadłości nie sposób było dopatrzyć się pierwszych barw jesieni. Ludzie, zwłaszcza młodzi, po pracy i po szkole nosili koszulki z krótkimi rękawami, a nawet szorty.
Poprzedniego dnia dziadek postanowił na weekend podgrzać wodę w basenie, żebyśmy mogli się wykąpać. Pogodę tamtego dnia pamiętam doskonale, gdyż wydawała się tak nie na miejscu w obliczu tego, co miało za chwilę nadejść. Na niebie nie gromadziły się żadne mroczne, złowrogie chmury. Szkoda, bo gdyby padało, mój dziewięcioletni brat Willie nie wyszedłby na dwór. Ten dzień, ta piękna pogoda stały się naszym przekleństwem. Byłam na górze, w swoim pokoju. Siedziałam przy biurku i wyglądałam przez okno wychodzące od frontu. Był to jeden z tych leniwych poranków, kiedy ptaki, zamiast latać, wolały siedzieć na gałęziach, napuszone i senne. Nawet chmurom nie chciało się ruszyć. Jak zwykle w sobotę o dziesiątej trzydzieści zadzwoniłam do mojej najnowszej serdecznej przyjaciółki, Lili Stewart, żeby zaplanować nadchodzące popołudnie. Zastanawiałam się nad przyjęciem nad basenem.
Stewartowie niedawno kupili posiadłość, która od północy graniczyła z posesją dziadka. Także ich ziemie miały ponad dziesięć akrów, więc przejście piechotą od jednego do drugiego domu zajmowało kwadrans. Posiadłość rodziców Lili, podobnie jak nasza, miała paradną bramę i długi podjazd. Żeby się tam dostać, trzeba było zadzwonić domofonem przy bramie. Przeważnie kursowałyśmy do siebie na rowerach, przejazdy zajmowały nam pięć minut.
Willie nie mógł się doczekać samodzielnej jazdy. Po raz pierwszy miał wyjechać nowym rowerem poza bramę. Dziadek Arnold podarował mu ten rower na dziewiąte urodziny, ale dotychczas pozwolono Williemu tylko na dwie krótkie przejażdżki po ulicy, za każdym razem pod moim nadzorem. Wzdłuż jezdni, po obu jej stronach, biegł równy, nienagannie czysty chodnik, mało uczęszczany, gdyż ludzie z okolicy przemieszczali się głównie samochodami, mały Willie mógł zatem jeździć tam bezpiecznie. A przynajmniej tak nam wszystkim się wydawało.
Przez otwarte okna mojego pokoju wpadał delikatny powiew. Myra kazała służbie dwa razy w tygodniu wietrzyć dom, nawet w zimie. Skrupulatnie wypełniano jej rozkazy, jak gdyby wydał je sam dziadek. Lila czytała mi właśnie przez telefon listę dziewczyn i chłopaków, których powinnam zaprosić, gdy nagle usłyszałam rozpaczliwy krzyk mężczyzny wzywającego pomocy. Za moment Jimmy Wilson, szef domowej ekipy technicznej, wybiegł gdzieś z boku i puścił się biegiem przez podjazd. Przez okno zobaczyłam mężczyznę w ciemnoniebieskim garniturze, który kurczowo ściskał pręty bramy i szarpał je z krzykiem, jakby próbował wydostać się z więzienia. Pamiętam, że miał włosy białe jak wata, kosmyki tańczyły mu wokół głowy, kiedy się tak miotał. Jimmy otworzył bramę. Mężczyzna mówił coś do niego i gestykulował jak szalony. Jimmy odwrócił się do swoich ludzi, którzy właśnie nadbiegli, i kazał im wezwać karetkę. Następnie wypadł razem z mężczyzną za bramę i pobiegli w prawo, po czym zniknęli za gęstym żywopłotem, który okalał posiadłość dziadka. Był tak wysoki i gęsty, że przypominał mur.
– Coś się stało – przerwałam trajkotanie Lili. – Chyba coś strasznego.
– Gdzie?
– Na ulicy, koło naszej bramy. Zadzwonię do ciebie później. – Wyłączyłam się, zanim zdążyła powiedzieć słowo. Błyskawicznie założyłam tenisówki i jak torpeda wypadłam z pokoju. Nie miałam powodu podejrzewać, że to wydarzenie dotyczy nas, ale serce waliło mi tak, jakby miało wyskoczyć z piersi. Dziadek też wyszedł i już spieszył do bramy. Krzyknęłam do niego, ale nawet jeśli mnie usłyszał, nie zwolnił, aby nie tracić czasu, więc popędziłam za nim.
Kiedy wybiegłam za bramę i zwróciłam się w prawo, zobaczyłam czerwonego pikapa, który musiał wyhamować na chodniku. Kierowca siedział nieruchomo, z głową opartą o kierownicę. A obok na chodniku leżał mój młodszy brat Willie. Nad nim klęczała Myra. Parę minut temu wyszła z nim za bramę i zgodziła się, żeby na swoim rowerku towarzyszył jej w wyprawie do pobliskiego sklepu. Dziadek, Jimmy i nieznajomy, który był świadkiem wypadku, właśnie stanęli nad Myrą i moim bratem. Zobaczyłam jego rower, zgięty w literę L, wbity w żywopłot.
– Dziadku! Czy Williemu coś się stało?! – zawołałam.
Dziadek ukląkł przy nim.
– Nie podchodź, Claro Sue. – Powstrzymał mnie gestem, niczym policjant kierujący ruchem. – Stój tam.
Zamarłam, przerażona nutą histerii w jego głosie. Dziadek zwrócił się do Jimmy’ego, który podtrzymywał głowę Williego, żeby nie leżała na chodniku. Nieznajomy przykląkł przy Myrze i próbował ją uspokoić. Za moment wstał, podszedł do pikapa i zaczął wrzeszczeć na kierowcę, ale tamten milczał i tylko na moment uniósł głowę znad kierownicy. Wycie syreny się przybliżało. Po chwili ratownicy medyczni wyskoczyli z karetki i biegli ku nam. Delikatnie podnieśli Williego i położyli go na noszach. Strużka krwi spływała mu z lewej strony twarzy. Gwałtownie wciągnęłam powietrze. Gardło tak mi się zacisnęło, że nie mogłam przełknąć śliny. Drżałam na całym ciele.
– Dziadku! – krzyknęłam. Nawet nie spojrzał na mnie.
Znów uczynił ten gest, zakazujący mi się zbliżyć. Patrzył, jak ratownicy wyciągają drugie nosze i pomagają Myrze się na nich położyć. Zacisnęła powieki, musiało ją bardzo boleć. Za moment zatrzaśnięto drzwi ambulansu. Dziadek i Jimmy Wilson minęli mnie w pośpiechu.
– Chodź, Claro Sue! – zawołał nagle dziadek, więc ruszyłam za nimi. Pokojówki, ogrodnicy z resztą służby stali w bramie i patrzyli na nas. Jimmy zaczął im tłumaczyć, co się stało, a ja wskoczyłam do samochodu dziadka.
Ruszył tak szybko, że ledwie zdążyłam zamknąć drzwi. Z piskiem opon zakręcił na jezdni, wcisnął gaz i pomknął za ambulansem. Na miejsce wypadku dotarły już dwa wozy policyjne. W lusterku widziałam, że kierowca pikapa usiadł prosto i odpowiada na pytania policjantów. Opony przeraźliwie zapiszczały na zakręcie. Nigdy nie widziałam, żeby dziadek tak szaleńczo prowadził.
– Czy Willie wyzdrowieje, dziadku? – spytałam.
– Nie wiem – odparł.
Dotychczas, kiedy działo się coś złego, dorośli zapewniali mnie zawsze, że wszystko będzie dobrze. Tylko dziadek Arnold nigdy nie okłamywał mnie ani Williego. Przy tym zawsze starał się nas pocieszać i łagodzić nasze lęki. Tak było, kiedy rodzice zginęli cztery lata temu we Włoszech, pod Neapolem, w wypadku jachtu na morzu. My w tym czasie byliśmy u dziadków. Dla naszych rodziców miała to być ich wymarzona podróż.
– Ten człowiek był pijany – wycedził nagle dziadek przez zaciśnięte zęby. Nie znałam żadnego mężczyzny, który miałby bardziej twarde i silne rysy niż dziadek Arnold. Jakby jego twarz wyrzeźbiono z granitu. Nie czerwieniała z gniewu, tylko szarzała. Kiedy kierował na ludzi spojrzenie orzechowych oczu, uderzał w nich swoim gniewem i zaczynali drżeć.
– Pijany?
– Pijany! O tej porze dnia! Pijany!
– Jak on to zrobił?
– Jak? Stracił panowanie nad kierownicą i wpadł na chodnik. Zamiast hamulca zapewne nacisnął gaz, więc oboje nie mieli szans. Jest winien tak samo, jakby zrobił to celowo.
– Kim on jest? – spytałam. Potrzebowałam tej rozmowy, żeby zagadać ciszę. Serce nadal waliło mi jak młotem i byłam pewna, że w ciszy dziadek usłyszałby ten łomot.
– To jakiś obibok. Jimmy powiedział, że pracuje w hurtowni hydraulicznej Mackingberry. – Urwał i nabrał powietrza. – Już tam nie popracuje, zadbam o to – warknął.
Dziadek prowadził tak szybko, że dojechaliśmy zaraz po ambulansie. Ratownicy wieźli właśnie Williego i Myrę na oddział ratunkowy. Dziadek stanął w strefie zakazu parkowania i wyskoczył z samochodu, z trzaskiem zamykając drzwi. Ledwie za nim nadążałam. Miało się wrażenie, jakby chciał przebić szklane drzwi szpitala, zamiast tracić cenne ułamki sekund na otwarcie ich. Pchnął je z taką siłą, że omal nie wyrwał ich z zawiasów. Twarz płonęła mu furią, a oczy ciskały błyskawice. Na jego widok wszyscy w holu zamilkli.
W poczekalni był straszny tłok; ludzie z mniej poważnymi urazami czy chorobami czekali na swoją kolej, przeważnie w towarzystwie bliskich. Dziadek nigdy nie miał zwyczaju czekać, aż pojawi się ktoś, kto udzieli mu informacji, więc tym bardziej nie zamierzał czekać teraz. Wszedł do ambulatorium razem z pielęgniarką, pomimo jej protestów, mnie pociągnął za sobą. W tym momencie jeden z lekarzy wyłonił się z gabinetu.
– Tu jest mój wnuk – oznajmił krótko dziadek.
– Który?
– Jak to?
– Prawie jednocześnie trafili do nas dwaj chłopcy – wyjaśnił lekarz. – Jednego przywiozła karetka, a drugiego zostawił jakiś idio… – Urwał, gdy spostrzegł, że stoję obok. – Ktoś przyprowadził malca i zniknął bez słowa.
– Mój wnuk był w karetce. Potrącił go pijany kierowca. Razem z nim przywieziono jego nianię.
– Dobrze. Proszę chwilę poczekać. Sprawdzę w rejestracji, dokąd trafił pański wnuk. Wiem, że jego niania jest w ostatnim gabinecie na prawo.
Pospieszyliśmy na koniec korytarza, gdzie widać było grupę lekarzy i pielęgniarek. Właśnie wtoczono do sali jakieś dziwne medyczne urządzenie. Dziadek spojrzał na mnie ponuro.
– Zostań tutaj – nakazał i wszedł tam, choć personel usiłował go zatrzymać.
Czekałam, wstrzymując oddech. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Wszyscy byli zbyt zapracowani. Pielęgniarki wbiegały i wybiegały. Pojawił się jeszcze jeden lekarz, tym razem w kitlu narzuconym na garnitur, ze stetoskopem na szyi. Szybkim krokiem wszedł do sali, w której czekał już dziadek. Nie miałam pojęcia, ile czasu minęło od tej chwili; dla mnie każda sekunda stawała się minutą, a minuta – godziną. Wreszcie zobaczyłam wychodzącego dziadka. Szedł wolno, z opuszczoną głową, a lekarz w garniturze mówił coś do niego uspokajającym głosem, trzymając mu dłoń na ramieniu. Wreszcie pożegnał się i odszedł, a dziadek zatrzymał się i stał ze wzrokiem wbitym w podłogę.
Nagle w mojej głowie rozległ się ten sam przenikliwy, alarmujący dźwięk, który po raz pierwszy usłyszałam na chwilę przedtem, kiedy powiedziano mi o śmierci rodziców w dziwnym wypadku jachtu, tysiące mil stąd, na błękitnym morzu, w promieniach słońca, wśród szczęścia i śmiechu. Miałam wrażenie, jakby ktoś wyssał ze mnie całe powietrze. Potem znów usłyszałam ten sam sygnał alarmowy – kiedy dziadek wrócił ze szpitala i powiedział mi, że babcia Arnold umarła na skutek rozległego wylewu. Wtedy zapomniałam o oddychaniu i tak samo było teraz.
Kiedy dziadek Arnold w końcu uniósł głowę i popatrzył na mnie, już wiedziałam – Willie odszedł. Wkrótce miałam się dowiedzieć, że jednak nie odszedł na zawsze.

 
Wesprzyj nas