Trzeci tom trylogii „Niepokorne” – opowiadającej o wyjątkowych kobietach, których zawiłe losy splatają się w scenerii młodopolskiego Krakowa. Eliza, Klara i Judyta spełniają swoje marzenia kosztem trudnych kompromisów, płacąc wysoką cenę za szczęście.


Niepokorne. JudytaKiedy wiosną 1905 roku Judyta Schraiber, Klara Stojnowska i Eliza Wiebracht po latach rozłąki spotykają się w Krakowie, każda z nich wydaje się wieść spokojne życie. To jednak tylko pozory.

Judyta nie potrafi odpędzić wspomnień. Czuje się rozdarta: sądzi, że Wiedeń nie jest jej miejscem na ziemi, lecz boi się, by zawiedziony w swych uczuciach Max, którego miłości nie potrafi odwzajemnić, nie odebrał jej córki. Przełom przyjdzie w Zakopanem, gdzie malarka pozna nowe prądy artystyczne swojej epoki… i spotka się z Maurycym.

Klara również nie czuje się szczęśliwa. Nie pogodziła się z ojcem; jej niekonwencjonalny związek z Andrzejem i bunt przeciwko konwenansom stanowią przeszkodę w osiągnięciu porozumienia. Klara skrywa też pewną polityczną tajemnicę. Z jej powodu, mimo trudnej sytuacji w Kongresówce, wciąż musi odwiedzać Warszawę, choć jest to coraz bardziej niebezpieczne.

Czy to możliwe, aby los sprzyjał jedynie Elizie?

Agnieszka Wojdowicz – polonistka z wykształcenia, nauczycielka z zawodu, a z zamiłowania autorka powieści dla młodzieży i dla dorosłych. Otwocczanka od lat zakochana w Krakowie, w jego historii, architekturze, a także w niepowtarzalnym klimacie krakowskich kawiarenek, starych antykwariatów i Plant. Wielbicielka dobrej literatury skandynawskiej, malarstwa prerafaelitów, wszelkich form sztuki użytkowej oraz górskich wycieczek.

Agnieszka Wojdowicz
Niepokorne. Judyta
Seria: Niepokorne tom 3
Wydawnictwo Nasza Księgarnia
Premiera: 22 czerwca 2016
kup książkę

Niepokorne. Judyta


ROK 1905

Prolog

Stój spokojnie, skarbie. Wiercisz się i wiercisz, nie mogę cię uczesać. Wybierzemy białe wstążki, mają piękny perłowy połysk – mówiła Judyta, rozczesując włosy sześcioletniej dziewczynki. – Musisz wyglądać wyjątkowo, Haniu. Babcia świętuje imieniny, bądź więc grzeczna i zachowuj się, jak należy. Złóż życzenia, tak jak uczył cię tata. Pamiętasz? Nie grymaś podczas obiadu. Niepytana milcz. I nie śmiej się nazbyt głośno.
– Ale ciocia Kristina zawsze mnie rozśmiesza! – zaprotestowała dziewczynka.
– Mimo wszystko nie wypada, abyś śmiała się jak szalona. Tata opowiadał mi… Cóż. Po prostu przebierasz miarę. Dobrze ułożona panienka potrafi nad sobą panować. Obiecaj, że zachowasz stosowną powagę.
Hania wygięła usta w podkówkę.
– Ja, Mutti – szepnęła. – Aber ich möchte…
– Mów po polsku, proszę – przerwała Judyta.
– Ale… wolę po niemiecku – wydukało poczerwieniałe dziecko. – Ciocia Kristina nie rozumie polskiego i tata też nie.
– Już zapomniałaś o naszej umowie? Gdy jesteśmy same, wprawiasz się w mówieniu po polsku. Dobrze, pokaż się. Wyglądasz ładnie i schludnie, kochanie. Obróć się. Tak, nic ci nie można zarzucić. Moim zdaniem wyglądasz doskonale.
To był rytuał; wizyty Hani u starszych państwa Hennebergów Judyta przeżywała bardziej, niż się do tego przyznawała, aby więc poskromić rozdygotane nerwy, usiłowała zapanować przynajmniej nad prezencją córeczki. Zmierzyła ją bacznym spojrzeniem. Granatowa sukienka miała idealną długość tuż za kolana, zapinane na rząd guziczków botki lśniły nieskazitelną czernią, niesforne zazwyczaj kędziory udało się upiąć w prostą, pełną uroku fryzurkę. Nikt nie powie o niej złego słowa.
Judyta uśmiechnęła się do dziewczynki i nagle uderzyła ją myśl, że to ciemnookie dziecko o gęstych, kędzierzawych włosach, nieco tylko jaśniejszych od jej własnych, jest krwią z jej krwi, kością z kości. Nigdy wcześniej nikt nie był jej tak bliski ani w podobnym stopniu od niej zależny. Hania odziedziczyła po matce upór i skłonność do stawiania na swoim za wszelką cenę. Judyta myślała niekiedy, że są niczym bliźniacze krople wody, bo widziała w niej siebie sprzed lat. W takich chwilach ogarniała ją fala niewyobrażalnego wzruszenia i miłości tak niezmierzonej, że brakło jej tchu. Żadne uczucie, którego doświadczyła przed narodzinami córeczki, nie dorównywało temu jednemu i była pewna, że ani czas, ani zawirowania losu nie położą mu kresu.
Judyta ujęła dłońmi twarzyczkę dziewczynki i pochyliwszy się, ucałowała gładkie czoło.
– Pamiętaj, żeby się nie garbić – szepnęła.
– Czemu chodzę do babci tylko z tatą? – spytała Hania.
– Mówiłam ci już, mam dużo pracy. Kiedy was nie będzie, skończę obraz.
– Dziś niedziela!
– Owszem, pierwszy dzień nowego tygodnia.
– Ale tatuś świętuje…
– Tatuś poszedł po fiakra i kiedy wróci, musisz być gotowa. Chodźmy po płaszczyk. Dziś na dworze słonecznie, włożysz więc wiosenny. Kapelusik przypniemy szpilkami, dlatego poproś ciocię Kristinę, aby ci go zdjęła, bo sama zniszczysz uczesanie.
Zanim Judyta pomogła córce włożyć wierzchnie okrycie, w drzwiach wejściowych stanął Max.
– Dorożka czeka. Kwiaty kupię po drodze. Jesteś pewna, że zostajesz? – zwrócił się do Judyty. – Mama będzie zawiedziona, tym razem wyraźnie zaprosiła nas wszystkich.
– Zostaję i proszę, nie roztrząsajmy tego przy dziecku.
– Moim zdaniem, ponieważ Hania jest coraz starsza, pora wykazać nieco dobrej woli i zrobić pierwszy krok.
– Max, idźcie już, odłóżmy to do wieczora.
Kiedy została sama, dom wydał się jej przygnębiająco pusty. Kucharka miała wolne, a opiekunka pracowała tylko w te dni, gdy Judyta malowała lub była w pracowni Miny Ebner. Zapewne dlatego nie lubiła niedziel. Nie znosiła też chwil, gdy Max z Hanią wracali z domu przy Albertinaplatz. Dziewczynka, nieświadoma uczuć matki, mieszając polskie i niemieckie słowa, rozgorączkowana z przejęcia opowiadała o synach Grety oraz o rocznej córeczce Kristiny, a potem długo nie mogła zasnąć. Ten wieczór będzie zapewne podobny, więc Judyta zawczasu obmyślała sposób odwrócenia uwagi córki od wydarzeń minionego dnia.
Westchnęła, mimowolnym gestem poprawiła włosy i przelotnie zerknęła w owalne zwierciadło. Wyglądała młodo i ponętnie, a przecież obowiązki rodzinne, prowadzenie domu, praca u Miny, a przede wszystkim rozpaczliwe próby pogodzenia tego wszystkiego sprawiały, że coraz częściej ogarniało ją znużenie i zniecierpliwienie, zwłaszcza że Max naciskał, aby – dla dobra dziecka – zgodziła się na ślub. Zbywała go żartami lub spierała się, sięgając po starannie przemyślane argumenty, co prowadziło do kłótni albo cichych dni kończących się głównie ze względu na Hanię.
Judyta nie rozumiała uporu Maxa. W środowisku, z którym przestawała najczęściej, nikogo nie dziwił fakt, że nie była jego żoną, bo Wiedeń, po wiekach przesądów i pruderii, przeżywał rewolucję obyczajową. Nadszedł czas łamania dotychczasowych zakazów, czego przejawy widać było nie tylko w stylu życia artystów, gdyż ci znani byli ze swobody, lecz także w zadziwiająco prowokujących postawach dotąd konserwatywnego mieszczaństwa.
Podeszła do okna, by otworzyć je szerzej – wprost na zasnute zielenią rzędy owocowych drzew. W miesiącu ijar po długiej i srogiej zimie wybuchła nareszcie wiosna, nadeszły ciepłe, niemal letnie dni, więc każdą wolną chwilę spędzała w ogrodzie, malując. I tym razem powzięła taki zamiar; na suknię założyła fartuch malarski, przygotowała kartony, pastele oraz sztalugę i wyniosła wszystko na zewnątrz. Dochodziło południe; przez obsypane młodymi listkami gałązki przeciskało się światło, po źdźbłach trawy sunęły migotliwe cienie, skórę Judyty muskał wietrzyk i to sprawiło, że jej podenerwowanie pierzchło.
Mimo to nie lekceważyła narastającej różnicy zdań między nią a Maxem. Była pewna jego uczuć, lecz ostatnio odnosiła wrażenie, że bardziej stanowczo niż przez minione lata domagał się zalegalizowania związku. Kiedy jednak mówił o oczekiwaniach rodziny, która gotowa była Judytę pod tym warunkiem zaakceptować, gdy martwił się o przyszłość i dobre imię córki, ona powoływała się na jeden, lecz dla niej koronny argument. W ultrakatolickim Wiedniu ślub żydówki z chrześcijaninem wiązał się z nakazem zmiany przez jedno lub drugie wyznania, a na to nie mogła przystać. Z równą determinacją odmówiła przed laty prośbie Maxa, by ochrzcić Hanię. Wykorzystując znajomości, gotów był znaleźć na prowincji księdza obojętnego na żydowskie pochodzenie Judyty oraz na to, że żyli bez błogosławieństwa Kościoła, lecz go nie słuchała. Hania odziedziczyła po niej krew, nazwisko i tradycję – nic nie mogło tego zmienić. Przystała jedynie na mniejsze ustępstwa, choćby na niedzielne wizyty córeczki u Hennebergów, chociaż jej samej tam nie zapraszano, bo od narodzin Hani istnienie kochanki Maxa stanowiło dla większej części rodziny swoiste tabu. O ile zaakceptowano jego córkę, o tyle ją konsekwentnie ignorowano, więc istotnie, przyjęcie zaproszenia na imieniny Henrietty Henneberg mogłoby zapoczątkować przełom.
Odmowa Judyty nie została podyktowana niechęcią, uprzedzeniami czy, co gorsza, lękiem przed konfrontacją z bliskimi Maxa, zwłaszcza że przyjaźń z Kristiną, jego najmłodszą siostrą, kwitła. Wynikała z wewnętrznego przekonania, że nie może postąpić inaczej oraz że jej tam w gruncie rzeczy nie chcą, a gest jest skutkiem długotrwałych zabiegów Maxa. Starszych państwa Hennebergów Judyta widziała w ciągu minionych lat zaledwie kilkakrotnie i zawsze spotkanie wymuszał przypadek. Postrzegała ich jako ludzi chłodnych, wyniosłych, przekonanych o swej wyższości oraz szczerze nieprzychylnych jej związkowi z jedynakiem – i z biegiem lat utwierdzała się w tej opinii. Jednak z czasem nabrała do tego dystansu; nie zamierzała narzucać się Hennebergom ani rozpaczać z powodu ich niechęci, bo nie pozwalała jej na to duma.
Mimo to Judyta i Max wiedli przyjemne, wygodne życie, na które nawet tocząca się nieopodal Europy wojna nie zdołała rzucić cienia. Chociaż gazety szczegółowo relacjonowały działania na froncie rosyjsko-japońskim, codzienność Judyty mogła się wydawać nawet dość monotonna i zapewne dlatego czuła coraz większe rozczarowanie. Owszem, cieszyła ją kariera Maxa, którego renoma z każdym rokiem rosła, dzięki czemu zakończył współpracę z Johannem Bergiem i jako wzięty architekt prowadził samodzielną pracownię, lecz Judyta nie mogła oprzeć się wrażeniu, że po wywołujących zawroty głowy sukcesach ona utknęła w miejscu, a przecież jej apetyt na życie nie zmalał.

* * *

Pokój Hani był nieduży, przerobiony ze służbówki, za to widny, bo szerokie okno wychodziło na tę część posesji, gdzie nie rosły drzewa. Max od ponad roku projektował willę, w której mieszkałoby się im wygodniej, gdyż pracownia na Hietzingu miała charakter letniego domu, doskonałego na wakacje, lecz uciążliwego zimą, była bowiem oddalona od centrum miasta i chłodna. Nawet wiosną, mimo wysokich temperatur za dnia, nocami budynek gwałtownie się oziębiał i wieczorami kucharka przepalała w piecach. Po zapadnięciu zmroku, po powrocie Maxa i Hani od Hennebergów, Judyta towarzyszyła dziewczynce w przygotowaniach do snu. Przygasiła płomień lampy, po czym usiadła na brzegu łóżka, by otulić ją kołdrą.
– Ciocia Kristina pozwoliła mi bawić się z Elsie – wyszeptała po polsku Hania. – Ale ta Elsie taka jeszcze maleńka! Nic tylko śmieje się albo płacze.
– A chłopcy?
– Ciocia Greta przykazała im siedzieć przy sobie. Jon tylko raz się do mnie odezwał.
– Ach, a ciebie to zasmuciło? – zapytała Judyta.
– Trochę. Potem babcia poczęstowała nas łakociami, a na deser był tort.
– Tak, o tym już wspomniałaś. Pora spać, kochanie.
– Jeszcze mi się nie chce. A bajka?
W tym momencie w drzwiach pokoju stanął Max.
– Znów tajemnice? – rzucił z pozorną pretensją. – Spiskujecie za moimi plecami niczym dwie czarnookie wiedźmy! Żebym rozumiał z tego przynajmniej słowo, ale nie.
– Tato! To mama każe mi mówić po polsku!
– A, jeśli mama każe, to nie masz wyjścia. Czyli żadne z was wiedźmy?
– Żadne!
– W takim razie życz mamie dobrej nocy i śpij. – Max pochylił się nad córką, pocałował ją przesadnie głośno w oba policzki, po czym musnął dłonią plecy Judyty. – Czekam na ciebie – powiedział i wyszedł.
Ale Judyta wciąż siedziała przy Hani. Winna jej była opowieść.
– Pewnego razu, a było to na początku świata, po szerokim morzu żeglował okręt – zaczęła. – Marynarze mieli za sobą długą podróż, lecz przed nimi była równie długa, więc zniecierpliwieni wypatrywali choćby skrawka lądu. Nagle ujrzeli dziw nad dziwy, bo oto w wodzie brodził ptak. Jego głowa sięgała nieba, a nogami tkwił w morzu, które opływało mu kostki.
– Takich ptaków nie ma! – roześmiała się dziewczynka.
– Ależ są! W każdym razie wtedy był jeden z całą pewnością. Marynarze patrzyli na ptaka i patrzyli, aż w końcu orzekli, że morze musi być płytsze, niż sądzili. A ponieważ zapragnęli kąpieli, stłoczyli się przy burcie, by wyskoczyć. Wówczas ni stąd, ni zowąd rozległ się bat kol.
– Bat kol?
– Głos z nieba – wyjaśniła Judyta. – Usłyszeli więc: „Strzeżcie się! Przed siedmioma laty drwal rąbał tu drzewo. Kiedy ze zmęczenia upuścił siekierę, wpadła do wody. Spadała i spadała, lecz nigdy nie dotarła do dna”.
– A! Więc morze było głębokie. I ludzie posłuchali głosu z nieba?
– Ludzie rzadko słuchają rozsądnych rad, a ci nie należeli do najmądrzejszych. Przyszła im do głowy myśl, by zamiast kąpieli poszukać siekiery drwala i zamierzyć się na ogromnego ptaka.
– Wiem, co było dalej. Utonęli – stwierdziła Hania. – I to koniec?
– Nie, to ledwie początek. Bo kiedy wszyscy oprócz jednego wskoczyli do morza, rozszalał się sztorm. Nieboskłon rozjarzyły ogniste błyskawice, nadeszła potężna ulewa, zimniejsze niż lód i wyższe od gór fale morskie sięgały nieba. Woda porwała statek i niosła go czterdzieści dni oraz czterdzieści nocy, aż wreszcie wiatr się uspokoił i wzburzone wody opadły. Okręt wyrzuciło na górę Ararat. Okazało się wówczas, że marynarze utonęli i przeżył tylko ten, który został sam na okręcie.
– Ocalał?
– Żeby opowiadać o cudach wielkiego ptaka i o potopie.
– Ale mamusiu, przecież mówiłam, że takich ptaków nie ma!
– Jest jeden. To Bar Juchne*, tak ogromny, że potrafi skrzydłami przesłonić tarczę słońca.

* Opowieść Judyty za: Eliezer Sztejnberg, Jak ptaszki studiowały Torę, tłum. B. Szwarcman-Czarnota, Austeria, 2012.

– Bar Juchne? Nie znam tych słów.
– Wielu słów jeszcze nie znasz. A co myślisz o ludziach, którzy szukali w morzu siekiery drwala?
Hania zmarszczyła czoło.
– W morzu nie da się odnaleźć siekiery – odrzekła. – Ci ludzie byli głupi.
– Albo zarozumiali. Myśleli, że pokonają Bar Juchnego, a on był od nich stokroć większy i silniejszy.
– Jon mówił mi dziś, że powinnam go słuchać, bo jest ode mnie większy. I dlatego, że jestem bękartem. Usłyszała to ciocia Kristina i tak się przejęła, że go skrzyczała i kazała mnie przeprosić. Jon był podobny do tych ludzi, prawda?
Judyta poczuła, że krew odpływa jej z twarzy, a mięśnie tężeją.
– Śpij – szepnęła mimo ściśniętego gardła.
– Już. A co to jest bękart?
– Dziś za późno na takie pytania.
Judyta zgasiła lampę i wyszła z pokoju, starannie zamykając drzwi. Zatrzymała się na środku salonu, nieopodal Maxa, który na jej widok wstał z sofy, odstawiając kieliszek wina.
– Dlaczego przemilczałeś zachowanie Jona? – spytała chłodno. – Dziś u twoich rodziców nazwał Hanię bękartem.
– Nic mi o tym nie wiadomo. Mogłem być wtedy w gabinecie ojca.
– Miałeś jej pilnować.
– Pilnuję. Wiesz, że pilnuję, i jeśli to prawda, rozmówię się z Gretą.
– To był ostatni raz. Więcej jej z tobą nie puszczę, bo narażam moją córkę…
– To także moja córka i jak ty nie pozwolę, by się to powtórzyło. – Max podszedł do Judyty i ujął ją za ramiona. – Widzisz więc, do czego prowadzi twój upór. Weźmy ślub. Jeśli nie chcesz go ze względu na mnie, pomyśl o Hani.
– Nie o ślub tu chodzi, tylko o twoją siostrę. Jak myślisz, skąd u Jona takie słowo? Wyobrażam sobie, co Greta mówi przy synach o mnie i Hani. A ty chciałbyś, żebym bywała na tych waszych rodzinnych obiadkach!
– Gdybyś z nami poszła, nic podobnego by się nie stało. Kochanie, jestem poruszony tak samo jak ty i nie puszczę tego płazem, pomyśl jednak, co będzie później, kiedy Hania wejdzie w świat.
– Odwracasz kota ogonem – zauważyła sucho Judyta. – Twoim zdaniem małżeństwo jest lekiem na wszelkie zło, moim zaś nie. Mało tego, sądzę, że sprowokowałoby nowe kłopoty.
– Myślę tylko o tym, co byłoby najlepsze dla Hani – odrzekł Max, zdejmując dłonie z jej ramion. – Przecież jest nam ze sobą dobrze. Kocham ciebie i kocham Hanię. Czy to dziwne, że chcę was chronić?
Potrząsnęła głową.
– Rozmów się z Gretą, bo inaczej pójdę do niej sama. Nalej mi, proszę, wina.
Max podszedł do stołu, napełnił kieliszek do połowy, po czym podał go Judycie.
– Czasami myślę, że nie godzisz się na ślub, bo jestem ci obojętny – powiedział, nie odrywając wzroku od jej rozgniewanej twarzy.
– Przeciwnie. Jesteś moim jedynym przyjacielem. Jedynym oparciem – odparła. – Jak sam przyznałeś, dobrze nam ze sobą, więc postarajmy się tego nie zniszczyć.

 
Wesprzyj nas