W prywatnej klinice psychiatrycznej spotyka się niezwykła trójka pacjentów: ekscentryczna pisarka Aurelia, prywatny detektyw Rajmund i zbuntowana nastolatka Inez…


Bardzo długie przebudzenieSkazani na swoje towarzystwo, częściowo dla zabicia czasu, częściowo w ramach terapii, rozmawiają o swoich problemach. Kiedy przychodzi pora na Inez, ta zaczyna snuć opowieść o Magnolii, knajpie z pensjonatem w dalekich Bieszczadach. To miejsce, gdzie zdarzają się małe cuda, takie jak wzajemna życzliwość i bezwarunkowa przyjaźń.

Opowieść Inez rozpoczyna się w momencie, gdy pewnego sierpniowego popołudnia w Magnolii pojawia się zjawiskowo piękna kobieta, Beata. Melduje się, idzie do pokoju, a potem wychodzi na spacer i znika bez śladu. Kilka dni później do pensjonatu przyjeżdża Daniel, jej narzeczony. Nie rozumiejąc powodu, dla którego znalazła się w tak dziwacznym miejscu, czeka, aż Beata wróci i wszystko wyjaśni. Mija miesiąc, dwa miesiące, rok…

Życie w Magnolii toczy się swoim niezwykłym trybem, a świat mężczyzny staje na głowie…

Grażyna Jeromin-Gałuszka – absolwentka bibliotekoznawstwa na Uniwersytecie Warszawskim oraz scenopisarstwa w PWSFTviT w Łodzi. Publikowała utwory poetyckie i krótkie formy prozatorskie w czasopismach oraz antologiach poetyckich. Laureatka ogólnopolskiego konkursu na temat filmowy zorganizowanego przez Agencję Scenariuszową i tygodnik „Film”. Współautorka scenariusza jednego z popularnych seriali telewizyjnych. Jej debiutancka powieść „Złote nietoperze” (2007) otrzymała pierwszą nagrodę w konkursie literackim „Kolory życia”. Autorka powieści: „Oczy Marzanny M.”, „Kobiety z Czerwonych Bagien”, „Nie zostawiaj mnie”, „Magnolia”, „Gdybyś mnie kochała”, „Długie lato w Magnolii”, “Złoty sen”.

Grażyna Jeromin-Gałuszka
Bardzo długie przebudzenie
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 2 czerwca 2016
kup książkę

Bardzo długie przebudzenie


ZAGUBIENI

Klinika psychiatryczna doktora Bargiela znajduje się w starym parku, otoczonym wysokim murem, gdzie rozgościł się winoroślopodobny bluszcz – zwisa sobie swobodnie w pewnych miejscach, w innych zaś szczelnie i gęsto go okrywa, nie pozwalając dostrzec rdzawych cegieł, z jakich ten mur dawno temu ułożono. Jest to teren spokojny, żeby nie powiedzieć sielski. Pełno tu budzących zaufanie wiekowych dębów, a między nimi wiszą hamaki. Płaszczyznę idealnie wykoszonych trawników urozmaicają pochylone nad nimi krzewy, za którymi czasem kryją się wariaci z północnego skrzydła, jak tylko dojrzą niedomkniętą furtkę między tymi dwoma światami.
Nie ma co im się dziwić – to w istocie dwa światy: publiczny i prywatny. Tam mają tylko parkan i kawałek wydeptanej trawy, której nikt nie kosi, nic więcej. Ani drzew, ani krzewów. Ani nawet hamaków. Narodowy Fundusz Zdrowia uznał, że hamaki to daleko posunięta ekstrawagancja, gdy pacjenci tej publicznej strefy zaczęli się o nie z zazdrości upominać, i że nie ma głupich.
– Nie wiem, o co tym czubkom chodzi! – zdziwiła się pewnego dnia Aurelia, kobieta w nieokreślonym wieku, od dwóch miesięcy zajmująca elegancki pokoik w południowej części kliniki. Miewała lepsze i gorsze dni. W te dobre można jej było dać lat czterdzieści, w gorsze nawet pięćdziesiąt.
– Może o sprawiedliwość społeczną – podpowiedział Rajmund, po czym skrzywił się z niesmakiem, nie wiadomo dlaczego. Szyderczy śmiech byłby o wiele bardziej na miejscu.
Aurelia prychnęła z pogardą i na tym mogła poprzestać, bo każdy wiedział, że właścicielka niezłej fortunki, której dorobiła się na produkowaniu szmirowatych powieścideł, nazywana przez siebie (i tylko przez siebie) pisarką ekscentryczną, równie mocno zazdrości tamtym pacjentom doktora Bargiela, jak tamci tym tutaj hamaków. Doktor bowiem tych prywatnych, a zwłaszcza zakochaną w nim bez pamięci Aurelię, traktował dość obcesowo. Większość dnia spędzał po północnej stronie, gdzie z prawdziwym oddaniem i całkiem bezinteresownie leczył owładnięte szaleństwem dusze nieszczęśników, których nie stać było na komfort południowego skrzydła. Prywatnym zaś stanowczo i uparcie zalecał tak zwaną terapię duetów. Z grubsza polegała ona na tym, że łączył w pary dwie diametralnie różne od siebie osoby ze zbliżonym problemem wiodącym i kazał im rozmawiać ze sobą o swoich sprawach.
W ten oto sposób Aurelii trafił się Rajmund. I odwrotnie. Gdy miała dobre dni, byli w zbliżonym wieku, różnili się wszystkim, a łączyła ich obsesja na punkcie fikcyjnych poniekąd postaci. Poniekąd – Rajmund bowiem upierał się, że kobieta, na której punkcie dostał lekkiego bzika, naprawdę istnieje. Poza tym nie lubił autorki romansideł, ona zaś, poza doktorem Bargielem, nie lubiła nikogo. I poza Maksymilianem, ma się rozumieć, bohaterem jednego z jej cykli powieściowych, którego w dwudziestej trzeciej książce cyklu beztrosko uśmierciła i dotąd nie mogła sobie z tym poradzić.

Po niezbyt głębokim namyśle Aurelia uznała, że jednak na pogardliwym prychnięciu poprzestanie. Poprzestała więc, chociaż nie mogła sobie odmówić pełnego niechęci spojrzenia, jakim obrzuciła swojego partnera. Rajmund jej spojrzenia, pogardliwe czy też nie, miał w głębokim poważaniu. Rozłożył się w jednym z kilkunastu hamaków – swoim ulubionym, zawieszonym między dwoma jesionami – i z tego miejsca patrzył bezmyślnie na snujących się po parku pacjentów. Niektórzy, jak on, leżeli w hamakach, bujali się w nich denerwująco i nic nie można było na to poradzić. Tak jak i na Aurelię. W kremowej spódnicy, opiętej na tłustym tyłku, koronkowej bluzce, szpilkach i w pełnym makijażu, rozsiadła się na ławce obok i, założywszy nogę na nogę, popatrzyła na Rajmunda już bez cienia – dostrzegł to kątem oka – niechęci.
– Przyszło mi dziś z samego rana do głowy… – zaczęła prawie przyjaznym głosem. – Konkretnie siódma osiem… żeby mimo wszystko wybrnąć jakoś z tej śmierci Maksymiliana.
– Przypomnij mi, jak zginął – zagadnął Rajmund i parsknął krótkim, ale pełnym nieukrywanej satysfakcji śmiechem.
– Spadł w stumetrową przepaść! Cóż z tego?
– Roztrzaskał głowę o skałę na samym dole…
– Cóż z tego?!
– A potem zsunął się do wody i tam, jeśliby wcześniej jakimś cudem udało mu się przeżyć, to już nieodwołalnie się utopił.
– Co tam! – Aurelia machnęła ręką lekceważąco. – Nie ma rzeczy nieodwołalnych.
– Poza śmiercią.
– Wystarczy, że zrobię to wiarygodnie.
Z uporem szukała sposobu na wielki powrót Maksymiliana.
– Po tym, jak położyłaś go na stole sekcyjnym, gdzie patolog przeprowadził sekcję, podczas której odkrył w nodze delikwenta płytkę tytanową z numerem seryjnym, przypisanym tylko jemu…
– Wystarczy! – Aurelia zezłościła się nie na żarty.
Demonstracyjnie odwróciła głowę i zabębniła palcami o brzeg ławki.
– Rozłożyłaś go na amen. – Rajmund dokręcał śrubę.
– Bo mnie wkurzył, jak zostawił Elwirę przed ołtarzem i poleciał do tej lafiryndy w czerwonym cadillacu. Dupek jeden!
Rajmund położył dłonie na twarzy, po czym przechylił się na prawy bok i wyrzucił ręce za brzeg hamaku, pozwalając, by swobodnie zwisały. Wyglądał jak lew, wylegujący się leniwie na sawannie na konarze jakiegoś drzewa.
– Chryste Panie, gdzie ja jestem! – jęknął.
– W domu wariatów! – warknęła Aurelia. – Przypomnisz mi dlaczego?
Odwrócił się na drugi bok i znowu zakrył twarz rękoma. Pisarka zmroziła go wzrokiem.
– Z uporem osła nie chcesz rozmawiać o swoim problemie… – odezwała się po chwili. – Doktor Bargiel nie będzie zadowolony.
– Ty i ten twój doktor Bargiel!
– Ja tu jestem na własne życzenie. Ciebie wsadził prokurator.
– Co z tego?
– Od doktora zależy, czy trafisz na długie lata do więzienia albo wrócisz na północną stronę do tamtych czubków, czy też wyjdziesz stąd z diagnozą: zdrowy, lecz w chwili zdarzenia niepoczytalny.
Rajmund poderwał się w hamaku, o mało z niego nie wypadając.
– A kim ty jesteś, żeby mi wiercić dziurę w brzuchu?! – wrzasnął.
Tamta eleganckim ruchem zdjęła nogę z nogi i zsunęła okulary przeciwsłoneczne z czoła na oczy.
– Wrześniowe słońce… – mruknęła rozleniwionym głosem, po czym odparła wyniośle: – Pisarką ekscentryczną, Rajmundzie. Ni mniej, ni więcej. Jesteś w stanie tak samo w dwóch słowach określić swój status społeczny? Swoje położenie? Swoje miejsce na ziemi? Powiedz mi więc, kim jesteś…
Rajmund nieznacznie wzruszył ramionami. Odruchowo. Popatrzył na pacjentów, błąkających się po odpicowanym, nienaturalnie pięknym parku, lecz nie zatrzymał na żadnym z nich wzroku na dłużej. Skulił się i zapłakał bezgłośnie.

Był czas, gdy mógł powiedzieć o sobie, że jest szczęśliwym człowiekiem. Prowadził bardzo spokojne życie. Jego dni były jednakowe: dom–biuro, biuro–dom. Nie miał żadnej pasji poza oglądaniem starych kryminałów, a i tej oddawał się w domowym zaciszu. Każdego wieczora wybierał jakiś film ze swej bogatej kolekcji i usadowiwszy się wygodnie, oglądał go w skupieniu. Analizował intrygę kryminalną, poczynania detektywa, krok po kroku dochodził wraz z tamtym do rozwiązania zagadki. Niektóre filmy znał na pamięć, wypowiadał więc całe kwestie bohaterów, nim padły z ekranu, śmiał się razem z postaciami, złościł… Nie pamiętał, ile razy umierał ze strachu pod prysznicem, nim padł ostatni cios psychopaty w Psychozie, a ile razy był oczami Grace Kelly w Oknie na podwórze. Zawsze podziwiał staranność, z jaką twórcy dawnych filmów przykładali się do wiarygodności kreowanej fabuły i przejrzystości motywów kierujących bohaterami. Bez wydumanej psychologii, ćwiartowania zwłok, obdzierania ich ze skóry, wymyślnych tortur, wszystkich tych makabrycznych obrazów, w których gubiła się istota opowiadanej historii, nie wnosząc nic w zamian – żadnego dreszczyku emocji, napięcia, żadnego strachu, tylko niesmak albo wręcz obrzydzenie.
Pewnej zimy w przypływie jakiejś fantazji (spowodowanej być może wysoką premią za piętnaście lat nienagannej pracy za biurkiem) Rajmund wyrobił sobie licencję detektywa, burząc dotychczasową rutynę wykonywanych każdego dnia czynności, i uskrzydlony tym faktem, przyjrzał się dość krytycznym okiem swej do bólu przewidywalnej egzystencji. Wreszcie postanowił zatrzymać uciekające bez sensu dni, miesiące, lata i coś w swoim życiu zmienić. Dodatkowym impulsem, być może, okazała się młoda kobieta, sprzedająca różne gatunki herbaty w małym sklepiku naprzeciw kamienicy, w której mieszkał. Spodobała mu się. Po ilościach herbaty, zalegającej w jego szafkach kuchennych, którą kupował w nadmiarze, a potem nie był w stanie jej wypić, stwierdził pewnego dnia, że chyba się zakochał. Wiedział, że wychowała się w domu dziecka i poza tym sklepikiem nie ma nic.
Rajmund miał tylko kamienicę po babce ze strony ojca, znajdującą się w jednej z bocznych uliczek w centrum miasta. Tylko, bo kamienica była mocno zaniedbana, żeby nie powiedzieć: zdewastowana. Babka, kobieta lekkomyślna, w ciągu całego swego życia przepuściła pięć takich kamienic. Tą ostatnią, odzyskaną na początku lat dziewięćdziesiątych od państwa, obdarowała jedynego wnuka, zdejmując z reszty rodziny kłopot. Jaki to był kłopot, Rajmund miał się przekonać, gdy poważnie potraktował darowiznę i zaczął załatwiać pozwolenia na remont, którego owa budowla pilnie się domagała. Po uzyskaniu wszystkich papierów zabrakło mu energii, żeby ten remont zacząć. Zajął obszerne mieszkanie na trzecim piętrze, choć mógł wybrać każde inne, ale to wydawało się najmniej tknięte zębem czasu. Rajmund nieco ogarnął mieszkanie i w jego części otworzył biuro.
Izabela, dziewczyna z herbaciarni, miała przyjaciółkę. Ta prowadziła jakieś modne spa, do którego schodziła się cała śmietanka towarzyska, tak zwane wyższe sfery, podatne na kontrolowanie wszystkiego wokół siebie bardziej niż inne. Wkrótce posypały się zlecenia na niewierne żony, niewiernych mężów, dzieci balangujące nocami w podejrzanych klubach, wspólników, pracowników, nianie, sprzątaczki, a nawet ogrodników. Sprawy kryminalne, odpowiadające detektywistycznym ambicjom Rajmunda, wprawdzie się nie trafiały, ale i tak było dobrze.
Wreszcie, po czterdziestu latach życia, a bez mała dwudziestu jałowego przekładania papierków za biurkiem, mógł powiedzieć, że jego świat stał się przejrzysty jak powietrze w czerwcowe, słoneczne popołudnie. Wiedział, gdzie jest, kim jest i o co mu w tym życiu chodzi. Wreszcie zaczęło mu o coś chodzić. Wystarczyło wyremontować kamienicę, gdyż psuła estetykę uliczki, na której powstało (sam nie wiedział kiedy) pełno kawiarenek i butików, a na samym rogu, na miejscu piekarni z tradycjami, stanął majestatyczny bank. Jedna jego ściana z przyciemnionego szkła warta była więcej, niż stary piekarz zarobił w całym swoim życiu.
Pewnego dnia, kiedy wyraził żal za piekarnią na rogu i, niejako przy okazji, objawił lekką dezaprobatę wobec nowej placówki, Izabela powiedziała, że gdyby nie bank, ona nigdy nie otworzyłaby swojej małej herbaciarni. I żeby nie bać się owych instytucji, bo pieniądze tam gromadzone są dla ludzi. Wystarczy wziąć tyle, ile trzeba, ustalając wysokość rat na poziomie łatwym do spłaty. Niczego się nie bał. Zazdrośni mężowie płacili od ręki i do ręki niezłe honoraria za dowody niewierności znudzonych żonek. Zdesperowane żonki bez mrugnięcia okiem kładły na biurku plik gładziutkich, dopiero co podjętych z banku, pachnących farbą setek. Rajmund dość szybko i niespodziewanie łatwo uzyskał kredyt w banku na rogu pod hipotekę i ledwie odczuł pierwsze raty. Weszły ekipy: hydraulicy, elektrycy, murarze, malarze, dekarze i coś zaczęło się dziać. Instalowano nowe okna i solidne drzwi. Ponieważ szkielet domu miał się dobrze, Rajmund nawet nie musiał się wyprowadzić na czas remontu. Raz, że cały czas kontrolował postęp prac poszczególnych ekip, a dwa, że nie miał gdzie. Z klientami biura spotykał się po drugiej stronie ulicy, w herbaciarni Izabeli. Siedząc przy stoliku pod oknem, który specjalnie dla niego i jego zleceniodawców postawiła, spoglądał na piękniejącą z dnia na dzień kamienicę. Oczami duszy widział lokatorów (najchętniej młode małżeństwa z dziećmi), zajmujących ziejące teraz pustką dwa piętra, a na parterze, gdzie za komuny znajdowały się świetnie prosperujące delikatesy, którym babka po odzyskaniu własności kazała się wynosić, wielką herbaciarnię ze stolikami dla Izabeli.
W życiu Rajmunda działo się różnie (przeważnie nijako), ale to był taki piękny czas, gdy – po raz pierwszy i ostatni w życiu – mógł o sobie powiedzieć: Jestem szczęśliwym człowiekiem.
I wtedy pojawiła się Mela.
Wraz z Melą skończyło się jego szczęście.
Wiedział, że w życiu nie ma nic za darmo. Poza pechem, który przyplątał się do niego wraz z Melą Kwiatkowską i od tamtej pory nie opuszczał go na krok. Od tamtego dnia, gdy stanęła w drzwiach jego nieźle prosperującego biura detektywistycznego szurnięta kretynka w plisowanej spódniczce. Weszła do środka jak do siebie, rozejrzała się i zakręciwszy na palcu lewej ręki rudy warkoczyk, a potem na palcu prawej drugi, powiedziała: „Wiem, czego tu brakuje!”. Właściwie stwierdziła to, zdecydowała w jednej chwili, omiatając chabrowymi oczętami wnętrze, któremu nie brakowało niczego. Było biurko, komputer, szafa na dokumenty, szafka na detektywistyczne gadżety i wieszak na ubrania. Następnego dnia Mela zaczęła obwieszać ściany fotosami ze sfilmowanych powieści Raymonda Chandlera, piejąc z zachwytu, że wszystko się tak pięknie składa (zwłaszcza imię), i upychała Rajmundowi po kieszeniach płaszcza piersiówki z wódką, żeby zawsze miał pod ręką, kiedy tylko przyjdzie mu ochota. Zdeklarowanym abstynentem nigdy nie był, nie zamierzał jednak popijać, szlajać się z dziwkami i od czasu do czasu w podejrzanych miejscach oberwać po pysku, żeby się wpasować w klimat kryminałów noir.
Mela Kwiatkowska miała wiele denerwujących cech, lecz jedna z nich denerwowała go szczególnie. Otóż gdy dziewczyna ruszała z miejsca, najpierw oglądała się za siebie. Nieznacznie, ledwo zauważalnie, ale zawsze, wszystko jedno, czy wychodziła z domu, czy tylko wstawała od biurka, by podejść do okna albo nastawić w czajniku wodę na herbatę. Zerkała przez lewe ramię i dopiero wtedy robiła pierwszy krok. Tak go tym złościła, że wciąż jej to wypominał. W końcu przywykł, zaakceptował ją z całym zestawem irytujących wad, nie zdając sobie sprawy, że pech to jej drugie imię.
Najpierw urwały się intratne zlecenia. Z dnia na dzień niemalże. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Złej czarownicy, ma się rozumieć. Potem bank wstrzymał wypłatę drugiej transzy kredytu. Akurat wtedy, gdy trzeba było płacić za okna. Rajmund dopiero wtedy się dowiedział, ile w jego kamienicy jest okien, a ich liczba go z lekka oszołomiła. W następnej kolejności konserwator zabytków te okna zakwestionował. Bo miały być inne i takie być nie mogą. Co było robić? Wymontować i wyrzucić na śmietnik. Takie piękne, dzielone okna… Takie piękne schody z drewna dębowego, żyrandole kryształowe na klatkach schodowych i pachnące farbą, odremontowane pokoje…
Długo by mówić. Po co i komu, nie wiadomo. Lepiej urwać w tym momencie i nie rozdrapywać ran. Straty zawsze bolą. Rajmund stracił wszystko, a bank na rogu zyskał prawie wyremontowaną kamienicę.

 
Wesprzyj nas