Dalsze dzieje dwóch rodów Romero i O’Shaughnessych, których historie zapoczątkował tom Wieczorny wiatr. D’Ormesson – jeden z najznakomitszych francuskich pisarzy – po mistrzowsku balansuje na granicy fikcji i prawdy, stwarzając doskonałe złudzenie, że wszystko, co opisuje, wydarzyło się naprawdę.


Mężczyźni za nią szalejąChoć pierwsza wojna dobiegła końca, czasy wcale nie stały się spokojniejsze. Krach na Wall Street wstrząsa codziennym życiem, we Włoszech do władzy dochodzi Mussolini, a w Niemczech coraz większą władzę zyskuje Hitler. Tacy jak Hugo, Darwin, Marks, Freud, a niebawem również Picasso są zwiastunami nowych czasów. Te już nadchodzą.

Cztery siostry i czterej bracia, wplątani w wir historii, przemierzają międzywojenną Europę i Amerykę. Aureliano zostaje mianowany ambasadorem Argentyny w Anglii. Brian wybiera życie w głębokiej Szkocji. Vanessa, ku wielkiemu zaniepokojeniu wujka Churchilla, wiąże się z Rudolfem Hessem. Pandora wikła się w kolejne romanse, a Jessicą zachwyca się Hemingway.

Każdy z bohaterów odciska swoje piętno na historii i na każdym z nim historia odciska swoje. Wszystkimi targają emocje.

D’Ormesson – jeden z najznakomitszych francuskich pisarzy – po mistrzowsku balansuje na granicy fikcji i prawdy, stwarzając doskonałe złudzenie, że wszystko, co opisuje, wydarzyło się naprawdę. Daje coś niezwykłego: tajemnicze ciepło i nostalgię, połączone z subtelnym poczuciem humoru.

Jean d’Ormesson (ur. 1925) – wybitny prozaik i publicysta francuski, członek Akademii Francuskiej, znanym polskim czytelnikom m.in z książek “Chwała Cesarstwa”, “Przegrana miłość”, “My, z łaski Boga”, “Historia Żyda Wiecznego Tułacza”, “Ostatni sen mój będzie o Tobie”. “Mężczyźni za nią szaleją” to druga część jego niezwykle popularnej trylogii, na którą składają się też książki: “Wieczorny wiatr” i “Szczęście w San Miniato”.

Jean d’Ormesson
Mężczyźni za nią szaleją
Przekład: Joanna Polachowska
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 22 czerwca 2016
kup książkę

Mężczyźni za nią szaleją

1.
Ich Wysokości ze schowka

Jedną z najbardziej zagadkowych oraz stałych funkcji czasu jest podnoszenie przypadku do rangi nieuchronności. Świat zmierza naprzód dzięki spotkaniom, które upływ czasu zamienia w zrządzenie losu. Kiedy młodzi Romerowie, nieznośni synalkowie ambasadora Argentyny w Anglii, osiągnęli wiek piętnastu–dwudziestu lat, stało się zupełnie oczywiste, że w czasach szybkości i automobilu, po Tannenbergu i Verdun, po straceniu rosyjskiej rodziny carskiej w Jekaterynburgu dalsze pozostawianie ich pod opieką skołowanej guwernantki zakrawa na lekką śmieszność. Jedną z najbardziej ujmujących cech Aureliana Romery i jego żony Rosity, z domu Finkelstein, była lojalność. Pośród wstrząsów, które przyniósł ze sobą pokój, nie tak okrutnych, lecz bardziej przygnębiających aniżeli zamęt wojny, przyszłość miss Prism leżała im bardzo na sercu. Cudownym zrządzeniem losu Brian i Hélène O’Shaughnessy’owie, mieszkający w Szkocji w sławnym zamku Glangowness, szukali akurat dla swoich czterech córek, urodzonych jedna po drugiej podczas wojny i zaraz po jej zakończeniu, osoby doświadczonej i godnej zaufania. Tym sposobem miss Evangeline Prism, która wprawdzie sama nigdy nie obcowała z żadnym mężczyzną, ale pod koniec ubiegłego i w początkach naszego wieku wyprowadzała cudze dzieci na spacery po Waszyngtonie, Buenos Aires i Paryżu, by na koniec wrócić do swojej poczciwej starej Anglii, przeszła od synów Romerów do córek O’Shaughnessych. Nie domyślała się, jaką rolę i historyczną odpowiedzialność, niczym chór w tragediach greckich, tym samym na siebie bierze. W jej rudowłosej osobie i pod jej niewinnym okiem dokonywało się zespolenie linii Wrońskich i Finkelsteinów, Romerów i O’Shaughnessych.
Mimo napadów nagłej płochliwości i powierzchowności starej panny, zawsze jakby nieco zalęknionej i zagubionej w świecie dorosłych, Evangeline Prism bynajmniej nie była głupia. Dość szybko zorientowała się, co łączy, a co dzieli czterech chłopców Romerów i cztery panny O’Shaughnessy. Nie trzeba było być marksistą – a ona nie znała nawet nazwiska autora Kapitału – by odkryć pierwszy i najważniejszy z punktów wspólnych obu rodzinom: i jedna, i druga miały pieniądze. Nie były to takie same pieniądze, nie była to taka sama fortuna, ale wszyscy oni znajdowali się po tej samej stronie barykady. Z punktu widzenia Ewangelii – złej. W oczach świata – właściwej. Dobra O’Shaughnessych były znacznie dawniejsze od dóbr Romerów. Niuans ten znajdował swe odbicie nawet w warstwie słownej: Romerowie mieli pieniądze, natomiast potomkowie McDuffów, McNeillów, Landsdownów, królów Irlandii, kilku z grona najbardziej wyrafinowanych hinduskich maharadżów, a możliwe, że również króla Artura i czarodzieja Merlina – mieli majątek. Towarzysko różnica ta dawała O’Shaughnessym wielką przewagę, czego Romerowie – i Finkelsteinowie – pierwsi byli świadomi.
Jednak sprawy nigdy nie przedstawiają się tak prosto, jak można by sobie wyobrażać. Z historycznego punktu widzenia Romerowie pięli się w górę, natomiast O’Shaughnessy staczali w dół. W wieku trzech czy pięciu lat siostry O’Shaughnessy były bez wątpienia trochę jeszcze za małe, by sięgać takich wyżyn metafizyki i socjologii. Ale Brian i Hélène, skądinąd nieżywiący żadnych ambicji intelektualnych, byli na tyle pojętni, by niejasno domyślać się funkcjonowania owej huśtawki.
Czuła to również miss Prism. Pchając po ulicach Buenos Aires wózek pełen ciemnych główek, była świadkiem narodzin potęgi przemysłowej Romerów; wiedziała, jaką żelazną ręką Conchita Romero, matka Aureliana i babka czterech chłopców, dzierży interesy, a zarazem rodzinę. Nie miała natomiast pojęcia o materialnych i moralnych wzlotach i upadkach Wrońskich i O’Shaughnessych, jakie kryła w sobie przeszłość Hélène i Briana.
– Czy to chociaż ludzie na poziomie, madame? – zapytała Evangeline Rositę Romero, kiedy powstała kwestia jej transferu do Glangowness.
– Absolutnie – odpowiedziała Rosita. – Jak najbardziej na poziomie.
– Na takim poziomie jak państwo? – dociekała miss Prism.
– To rodzina starsza od naszej – odrzekła z pewnym przymusem Rosita.
– Trudno mi w to uwierzyć – powiedziała miss Prism, powstrzymując łzy na tę straszną myśl, że opuści swoich chłopców.
Były to jeszcze czasy, kiedy ziemia i kamień należały do najbardziej solidnych i godnych pozazdroszczenia wartości na świecie. Glangowness trwało nieporuszone. Podobnie wrzosowiska. Drzewa, owce, konie, hotel w londyńskim West Endzie, a ze strony Hélène i jej babki Marie piękny dom na Giudecce w Wenecji – wszystko to mimo wojny i poległych, i bolszewików wydawało się nie do ruszenia. Reszta… Kilka milionów rosyjskiej pożyczki podwójnie domniemanego dziadka, świętej pamięci hrabiego Wrońskiego, nadawało się już tylko do wytapetowania dziecinnych pokoi. Niewiele większą wartość przedstawiały akcje kolei austro-węgierskiej. Pewne problemy nastręczały też nieruchomości w Niemczech. Ale, chwała Bogu, znaczna część majątku Wrońskich zarządzana przez sukcesorów mecenasa Brûlaza-Trampoliniego spoczywała bezpiecznie w bankach Genewy i Zurychu. Mimo strat i przeciwności losu Marie i jej wnuczka Hélène wiedziały, że są zabezpieczone.
Jak wszystkim wiadomo, błędem marksistów było wyobrażanie sobie, że liczy się tylko sytuacja ekonomiczna. Tymczasem równie ważne jak pieniądze, i o wiele ważniejsze, są marzenia. Jeśli idzie o marzenia połączone ze wspomnieniami, jeśli idzie o nadzieje, jeśli idzie o ambicje, to Romerowie, z ich domieszką murzyńsko-żydowskiej krwi, a w jeszcze większym stopniu O’Shaughnessy’owie z ich celtyckimi i hinduskimi antenatami, dostarczają nam ich pod dostatkiem: i jedni, i drudzy są istną wylęgarnią marzeń i kłębowiskiem namiętności.
Nie ma projektu bez wspomnień; nie ma przyszłości bez przeszłości. Przeszłość O’Shaughnessych, podobnie jak Romerów, pełna jest sekretów, ukrytych podziemnych tuneli, tajemnic i widm. Miss Prism z niejaką zachłannością zabarwioną popłochem i zgorszeniem zebrała w Buenos Aires od dawnego cukiernika z Duque de Morny, a obecnie kucharza u Conchity Romero, niemało informacji o burzliwych dziejach rodziny Romero. Niekiedy w jej rudowłosej, anglosasko-wiktoriańsko-purytańskiej głowie rodził się zamęt. Z więcej niż zdumieniem dowiedziała się o nie tylko żydowskich, ale też o murzyńskich korzeniach swoich czterech cherubinków. Łaska boska, że nic prawie nie wiedziała o przeszłości O’Shaughnessych czy Wrońskich.
Owa święta niewiedza, w której zresztą niedługo dane jej było wytrwać, umożliwiła jej podjęcie służby u lady Landsdown, będącej nikim innym – ach, ci Anglicy i ta ich etykieta… – jak panią Brianową O’Shaughnessy. Wątpię, czy Evangeline zgodziłaby się przekroczyć zwodzony most (w całości pochodzący z XIX wieku) historycznego zamku w Glangowness, gdyby wiedziała o najmniejszym choć z wybryków tych okropnych O’Shaughnessych, a tym bardziej Wrońskich, tak spokojnych, tak poprawnych i tak okrutnie dotkniętych klątwą bogów.
Zawsze ogromnie mnie fascynował motyw tajemnicy. Mam wrażenie, że z wyjątkiem upływu czasu, trudno by o coś ściślej związanego z wielkością i smutkiem kondycji ludzkiej aniżeli te sekretne historie, pozostające poza zasięgiem wiedzy, a przecież gdzieś, w jakiś niewiadomy sposób nadal żywe. Wydaje mi się, że w ten zdumiewający układ wprzęgnięta jest cała istota prawdy. Dla nas kamień probierczy prawdy kryje się w umysłach ludzi oraz w ich wzajemnym porozumieniu. W jakiej więc najwyższej świadomości spoczywa nieznany nikomu sekret i jego mroczna prawda?
Cztery panny O’Shaughnessy: Pandora, Atalanta, Vanessa i Jessica bardzo szybko, już jako małe dziewczynki, domyśliły się istnienia jakiejś zagadki, tajemnicy, zasłony okrywającej przeszłość. Coś było niedopowiedziane, coś gdzieś kulało. Ale gdzie? Przypominało to świerzbienie, które człowiek wyraźnie czuje, lecz nie może go umiejscowić. Nikt i nigdy się nie dowie, bo nawet one nie pamiętały, co takiego naprowadziło je na trop prawdy, która tak uporczywie im się wymykała. Wystarczyło jakieś jedno słowo, jakaś aluzja, nawet moment ciszy, by wszystko uruchomić. Tak czy inaczej siostry odgadywały, że jest coś do odgadnięcia, gdy tymczasem miss Prism, niczego jeszcze nieświadoma, cała szczęśliwa trwała w niemądrym przekonaniu o niewinności i zwykłości tej rodziny jakich wiele.
Tak jak istnieją różne stopnie wiedzy, tak też istnieją różne stopnie tajemnicy. Pandora miała niecałe sześć lat, a jej siostry jeszcze mniej, kiedy z życzliwą pomocą rodziny, zachwyconej, że okazuje takie zainteresowanie przeszłością, odkryła, iż babka matki jej ojca przywiozła z Indii wspaniałe szmaragdy. Od tego bajecznego skarbu do przygód rani, od pałacu radżów do nieszczęsnej pierwszej żony jej pradziadka – to wszystko było tak odległe… – był już tylko krok. Zrobienie go nie nastręczyło żadnych trudności. Przypuszczam, że to właśnie te liche tajemnice, te trzeciorzędne sekrety stały się powodem utworzenia instytucji, o której należałoby tu wspomnieć w paru słowach. Być może niektórzy z was pamiętają jeszcze łaskawą zgodę króla na to, by Brian O’Shaughnessy przejął nazwisko i tytuł Landsdownów po śmierci ostatniego posiadacza tych zaszczytnych przywilejów. Syn rani, a pradziadek czterech sióstr, zmarł śmiercią naturalną ze starości wkrótce po zakończeniu wojny. Kiedy najstarsza z jego córek ukończyła siedem lat, opromieniony sławą Brian wszedł do Izby Lordów. Król, dwór, podwiązka, peruki, cudaczne przebranie nazywane galowym strojem – czyż cała ta maskarada mogła nie odcisnąć piętna na dzieciństwie sióstr? A do tego karnawału pychy dochodził jeszcze odległy głuchy grzmot dział i bomb, warkot samolotów bojowych, pochwycone w locie opowieści o straszliwych rzeziach, w których krwawą rolę odgrywał jakiś tajemniczy ciemnoskóry osobnik, nazywany przez papę Brzdącem, a także żałobne suknie i zdławiony szloch licznych ciotek i kuzynek, których syn lub brat zamieniony we wspomnienie, a niekiedy w legendę, pozostał na zawsze pod Ypres czy Gallipoli. Było jeszcze coś, i to w bliższym otoczeniu: owe zagadkowe słowa, które między polo a haftami nieustannie wzlatywały niczym natrętne muszki nad stołem w parku lub zimą wokół lampy obstawionej fotografiami z dedykacją rodziny królewskiej i hrabiny Wrońskiej; słowa, takie jak „odszkodowania wojenne”, „bolszewicy”, „armia czerwona, armia biała”, „okupacja Nadrenii”, „inflacja”, „plan Dawesa”. Pandora i jej siostry zajmowały się swoimi lalkami i psem, zapewne zastępującym im brata, którego nigdy nie miały, ale również patrzyły i słuchały. Obawiam się, że już jako małe dziewczynki przejawiały niepokojącą inteligencję, która martwiła, zresztą słusznie, mieszczańską moralność i konserwatywny umysł miss Evangeline Prism.
Z tego to właśnie nieprawdopodobnego połączenia Izby Lordów, klejnotów Golkondy i powojennego zamętu narodził się Zakon Królewskiego Sekretu. Jego zebrania odbywały się w schowku na szczotki. Ani miss Prism, ani nikogo z dorosłych nie dopuszczono nigdy do udziału czy bodaj asystowania w jego rytuałach i obrządkach; ja sam znam tylko niektóre szczegóły, jakie w późniejszym czasie, niechętnie i w tajemnicy, zdradziły mi cztery siostry kompletnie pijane lub przeżywające miłosne rozterki. Zdawać by się mogło, że przysięga składana przez małe dziewczynki, liczące sobie od czterech do ośmiu lat, na mieszankę owsianki, włosów miss Prism, psich wąsów, podstępnie oderwanego skrawka królewskiego listu oraz na wstążkę wykradzioną z maminej szkatułki nigdy nie uległa przedawnieniu. Jedynymi członkiniami zakonu były cztery siostry, z których najmłodsza była jeszcze maleństwem, ledwie zaczynającym mówić.
– Powiedz mi – zapytałem kiedyś na keczu między Rodos i Patmos, w czasach wojny koreańskiej i budowy muru berlińskiego, Vanessę zrozpaczoną i pochyloną nad kieliszkiem Veuve Clicquot, nie pierwszym tego dnia – powiedz mi, rozwiej moje wątpliwości: ta historia z zakonem ze schowka na szczotki, o której opowiadała mi Pandora, to chyba blaga, co?
– Blaga? – powiedziała Vanessa, mierząc mnie zamglonym i niechętnym spojrzeniem. – Blaga? Powiedz mi, rozwiej moje wątpliwości, czyś ty taki głupi, czy co?
– Ale przecież Jessica i ty w tamtym czasie, zwłaszcza Jessica, byłyście niemowlakami, ledwie mówiłyście. Co więc robiłyście w tej szafie na szczotki?
– Co robiłyśmy? – powtórzyła w zamyśleniu Vanessa, zanurzając palec w szampanie i powoli go oblizując. – Co robiłyśmy?
– No właśnie, co robiłyście?
– No, cóż – odrzekła Vanessa – to, co zwykle się robi w schowku. Byłyśmy posłuszne.
Gwoli prawdy muszę powiedzieć, że w innych okolicznościach Atalanta i ta sama Vanessa wybuchnęły głośnym śmiechem, słysząc mnie mówiącego o kuchennym schowku z taką czcią – niezbędną, jak uważałem, przy poruszaniu równie podniosłego tematu.
– Przecież to była blaga! – zawołała Atalanta, skręcając się ze śmiechu.
– Kiedy właśnie Vanessa zapewniała mnie, że wcale nie.
– Cóż, niewykluczone, że ma swoje powody.
Nigdy niczego więcej się nie dowiedziałem, wiecznie odsyłany od swoistej pogoni za Graalem do teatru marionetek; od perlistego śmiechu do najgorszego z nieszczęść: dziecięcej rozpaczy. Tak czy inaczej, jedno jest pewne: zakon ograniczał się do czterech sióstr, które wchodziły do schowka z uczuciem, że wkraczają w tajemniczy świat, rządzący się własnymi prawami; mowy nie było, żeby je komentować czy wyjawić. Ustanowiony w nim ceremoniał bardzo wyraźnie nawiązywał do Izby Lordów. Niektóre detale jego sztywnego protokołu obowiązywały również poza szafą. Któregoś dnia Brian i Hélène z zaskoczeniem odkryli, że ich córki zwracają się do siebie per Wasza Wysokość i mówią o sobie jako o klanie Ich Wysokości.
– Ich Wysokości? – zapytał Brian z lekką irytacją. – A cóż to takiego te Wysokości?
– To my – odpowiedziała Pandora tonem wskazującym, że mimo bardzo młodego wieku, bynajmniej nie żartuje.
– Aha! – powiedział Brian, tak jakby to, że maluchy ledwie odrosłe od ziemi uważają się za Ich Wysokości, było rzeczą najzwyklejszą w świecie.
Ta ojcowska kapitulacja w obliczu klanu Ich Wysokości oraz milczące uznanie istnienia zakonu bardzo podniosły prestiż Pandory w oczach oniemiałych sióstr.
Niekiedy Zakon Królewskiego Sekretu podejmował w swoim schowku bawiących przejazdem gości: były to Ich Wysokości zaproszone, których tytuły miały charakter tymczasowy i odwoływalny. Synom generałów i farmerów, baronetów i pastorów przysługiwało prawo do uproszczonej ceremonii inwestytury, po której opuszczali schowek z obłędem w oku. Konieczność przyłożenia sobie do czoła włosów miss Prism wymieszanych z owsianką odmieniała ich na zawsze. W wieku ośmiu czy dziewięciu lat Pandora przez dłuższy czas rozważała myśl o przyjęciu do zakonu bliźniaków Romero, Javiera i Luisa Miguela, o których często głosem nabrzmiałym łzami opowiadała jej miss Prism. Ale bliźniacy w owym czasie mieli już po szesnaście czy siedemnaście lat. Zaciągnięcie ich do schowka wiązało się z poważnym ryzykiem i było prawie niemożliwe. Po długich dyskusjach nad tym projektem Ich Wysokości zmuszone były z żalem od niego odstąpić.

 
Wesprzyj nas