Relacja z pierwszej w historii pieszego przejścia irańskich gór Zagros, ciągnących się przez cały zachodni Iran. Spisanie opowieści było formą hołdu dla tych, którym zawdzięcza przejście gór Zagros i szczęśliwy powrót.


Pieszo do irańskich nomadówOgromna fascynacja pełnym sprzeczności obliczem Iranu sprawiła, że Łukasz Supergan po raz drugi postanowił zobaczyć ten kraj. Dodatkową motywacją do podróży były bardzo skąpe informacje na temat ludów żyjących w górach Iranu. Czy mieszkają tam koczownicy, pasterze wędrujący przez góry ze swoimi stadami? Jak radzą sobie w trudnej rzeczywistości współczesnej Persji? Z takimi pytaniami wyruszył w góry Zagros.

,,Pieszo do irańskich nomadów” to relacja z pierwszego w historii pieszego przejścia irańskich gór Zagros, ciągnących się przez cały zachodni Iran – z północy na południe, na długości około 2300 km. Znaczna część Zagrosu to setki kilometrów pustyń i pustkowi, pozbawionych lasów i dużych rzek. Po 76 dniach samotnej wędrówki przez surowy, pustynny i półpustynny masyw, którego najwyższe szczyty przekraczają wysokość 4000 m, po zmaganiach z upałem i brakiem wody, ale też mrozem i śniegiem blokującym przełęcze, Łukasz Supergan przeszedł cały łańcuch górski, docierając do Oceanu Indyjskiego. Wśród wielu przeżyć, nie ominęło go też aresztowanie i pobyt na posterunku.

Podróżnik chciał lepiej poznać nieopisane dotychczas miejsca i więcej zobaczyć, wyruszył więc pieszo. Wiedział, że idealnym sposobem na poznanie tamtego kawałka świata będzie połączenie podróży z przejściem przez góry Iranu. Zobaczył ten kraj od środka – kraj rozległych przestrzeni, odległych dróg i górskich wiosek, przepastnych dolin i pustkowi. Przedstawił obraz Iranu daleki od obrazu kraju kojarzonego z terroryzmem i bombą atomową. Najważniejsze okazały się spotkania z ludźmi. Spisanie opowieści było formą hołdu dla tych, którym zawdzięcza przejście gór Zagros i szczęśliwy powrót.

Książkę uzupełniają wykonane przez autora fotografie dokumentujące wędrówkę, a przede wszystkim spotkania z mieszkańcami gór Zagros. Przedstawiają migawki z ich życia, pracy oraz migracji, podczas których przenoszą swoje domy, zwierzęta i rodziny w odległe regiony Iranu.

Najważniejsze rzeczy w podróży w nieznane przychodzą w chwilach, gdy ich wcale nie oczekujemy.

Łukasz Supergan – podróżuje od wielu lat. Łącznie spędził kilka lat w 40 krajach Azji, Europy i Ameryki Północnej. Jego pasją są długodystansowe wędrówki piesze. Samotnie pokonał 4000 km z Warszawy do Santiago de Compostela. Dwukrotnie (2004 i 2014) przeszedł pieszo łuk Karpat, jako pierwszy człowiek samotnie. Ma na swoim koncie pierwsze zimowe przejście Szlakiem Karpat Słowackich. W 2015 roku przemierzył 800-kilometrowy Wysokogórski Szlak Pirenejów. Jesienią 2014 roku w ciągu 76 dni przeszedł góry Zagros w Iranie, z miasta Tebriz do Bandar Abbas nad Zatoką Perską – relacja z tej wędrówki jest tematem książki „Pieszo do irańskich nomadów”. Podróże te zostały dwukrotnie wyróżnione w kategorii „Wyczyn Roku” na gdyńskich „Kolosach”, samotne przejście gór Zagros otrzymało nominację do nagrody Travelery National Geographic.

Łukasz Supergan
Pieszo do irańskich nomadów
Wydawnictwo Muza
Premiera: 11 maja 2016
kup książkę

Pieszo do irańskich nomadów


Najważniejsze rzeczy w podróży w nieznane przychodzą w chwilach, gdy ich wcale nie oczekujemy.
Było wczesne popołudnie, kiedy znalazłem się na dnie doliny. Tam wąska droga kończyła się. Dalej, między dwiema stromymi ścianami, biegł kamienisty trakt, zwężający się coraz mocniej. Słońce znikało za krawędzią kanionu, gdzieś setki metrów wyżej. Tylko kilkaset metrów dzieliło mnie od niedużej bocznej dolinki. Gdy ruszyłem w tamtą stronę, usłyszałem dzwonienie. Najpierw nieregularne i ciche, później coraz wyraźniejsze, jakby zza zakrętu zbliżała się majowa procesja. Niespodziewanie przede mną wyłonili się jeźdźcy.
Trzech mężczyzn jechało w górę doliny na koniach, prowadząc za sobą grupę objuczonych osłów. Niewielka karawana szła wprost na mnie. Przypominała pochód pasterzy, spotkany w Azerbejdżanie, po opuszczeniu Tebrizu. Oni także zwozili z gór swój dobytek, chcąc uniknąć zaskoczenia przez zimę i śnieg. Posłuszne kłapouchy niosły zrolowane dywany i materace, wyposażenie namiotów, które w ciepłe miesiące stały gdzieś wysoko w górze. Konie, niskie i krępe, przyzwyczajone były do górskich warunków. Wokół głowy i szyi ich właściciele zawiązali im kolorowe, haftowane pasy. Na mój widok jeźdźcy przerwali rozmowę. Patrzyli na mnie zaskoczeni. Natychmiast chwyciłem za aparat, a wtedy jeden z nich zsiadł i uśmiechając się, przytrzymał konia pod brodą. Barwne ozdoby zamigotały w promieniach słońca, gdy w pośpiechu robiłem zdjęcia.
Konni jeźdźcy i juczne osły. Za nimi zza zakrętu wynurzył się kolejny pochód. Stado kóz. Musiało liczyć setki sztuk, zwierzęta szły całą szerokością drogi, mecząc, poganiając się, ścigając i trykając rogami. Zamykali ten pochód pasterze, szli w kurzawie unoszącej się spod kozich kopyt. Było ich zaledwie trzech. Zapewne prowadzili całe stado do osiedla, które mignęło mi wcześniej. Minęli mnie bez słowa, tylko ze zdziwieniem spoglądali na mnie i na mój aparat. Pasterskie psy w ogóle nie zwróciły na mnie uwagi, pilnowały stada, które po chwili zniknęło za skalnym załomem. Tam skąd przyszli wciąż jednak słyszałem hałas i okrzyki. Przeszedłem jeszcze sto metrów i się zatrzymałem.
W tym miejscu kanion się zwężał, droga kończyła się u stóp kamiennego osuwiska. Dalej płynąca w dole rzeka wpadała w ciasną gardziel między skałami. Ujrzałem grupę kilkunastu mężczyzn, skupionych wokół dwóch ciężarówek, które, nie wiadomo jakim cudem, pokonały strome zakręty powyżej. Na niewielkim kawałku równego terenu stłoczyli około dwustu owiec i powoli zaganiali je w stronę pojazdów.
Przy dużych samochodach stały dwa mniejsze, dostawcze. Na stercie obok czekały zrolowane dywany, zwinięty namiot, białe worki z dobytkiem. Mężczyźni, krzycząc i wymachując kijami, popychali zwierzęta, które ostatecznie zebrały się na tyłach ciężarówek. Stałem i patrzyłem na tę scenę.
Od chwili, w której opuściłem Tebriz – ile tygodni temu to było? – nie opuszczała mnie myśl-marzenie: zobaczyć migrację bachtiarskich pasterzy, którzy jesienią porzucali góry, kierując się na południe, na położone blisko Zatoki Perskiej równiny. I oto teraz, setki kilometrów dalej, ujrzałem ją tuż przed sobą. Na końcu przepastnej doliny odbywał się właśnie jesienny redyk, spęd owiec, które sprowadzono z pastwisk i szykowano do przewiezienia.
Kiedy jeszcze w Polsce oglądałem zdjęcia Lurów i Bachtiarów, wykonane przed rewolucją islamską, widziałem na nich olbrzymie stada zwierząt i grupki pasterzy zmierzających na południe. Przez śniegi i osuwiska wysokiego Zagrosu tygodniami szli ku ciepłym rejonom kraju. Barwna, rozpostarta w czasie i przestrzeni wędrówka to już przeszłość. Dziś zamiast przemarszu – przewóz. Pewnie że wygodniejszy, ale i znacznie mniej romantyczny. Odwieczny rytuał migracji, choć odarty ze swej malowniczości, wciąż się jednak odbywał i właśnie miałem go przed oczami. Liczna rodzina Bachtiarów, nomadów żyjących w namiotach, spakowała tego dnia swój ekwipunek i opuszczała góry, które już wkrótce miała wziąć we władanie zima.
Owce zebrały się w jednym miejscu, pasterze, pokrzykując na nie i między sobą, zaganiali maruderów, próbujących zmykać na boki. Próby te skazane były jednak na klęskę, jeśli nie człowiek, to czujny pasterski kundel w porę zabiegały drogę uciekinierom. Najbardziej zdesperowane owce wspinały się po stromym osuwisku, skąd należało je zdjąć i znieść na dół. Gdy jeden z pasterzy pilnował ich u góry, pozostali zaczęli ładować zwierzęta na pakę ciężarówki. Przestrzeń samochodu podzielono, budując z tyłu pomost z desek i tworząc piętro – na platformę można więc było upchnąć dwa razy więcej owiec i kóz, niż fabryka przewidziała. Patrzyłem, jak sprawne ręce podnoszą opierające się zwierzęta i wpychają w ciasną, ciemną przestrzeń na pace. Potem pasterze zaczęli wypełniać górny podest, a gdy skończyli, zatrzasnęli metalową bramkę. Na zewnątrz zostało jednak sporo drobnych jagniąt, pozbawione matek beczały teraz bezradnie. Podawano je rodzicom, a gdy na górze zabrakło dla nich miejsca, z przerażeniem zobaczyłem, jak jeden z mężczyzn otwiera skrzynkę narzędziową z boku pojazdu i upycha tam małe, składając je niczym scyzoryki. Kiedy samochód był już kompletnie pełny i obciążony żywym ładunkiem, rodzina przystąpiła do pakowania drugiego.
Przez cały ten czas rozglądałem się za kobietami. Dwie Bachtiarki stały z boku, przyglądając się wszystkiemu, i nie włączały się w ten chaos. Praca ze zwierzętami była męskim zajęciem. Do mężów, ojców i braci należała codzienna opieka nad stadami i przygotowanie ich do opuszczenia letniego pastwiska. Kobiety zajmowały się ogniskiem domowym, widziałem, jak jedna z nich sprawdzała tobołki leżące na ziemi. Prawdopodobnie to one zajęły się pakowaniem ruchomego dobytku. Między dorosłymi kręciły się też dwie kilkuletnie dziewczynki.
A ja patrzyłem na tę bachtiarską przeprowadzkę i nie mogłem uwierzyć w swoje szczęście, w końcu wyjechałem z kraju między innymi po to, by uwiecznić taką właśnie chwilę. Rzuciłem plecak na ziemię i bez pytania wszedłem między nich, a widząc, że się nie sprzeciwiają, łapałem sceny w kadrze. Zmieniałem obiektywy, plany i punkty widzenia, szerokim szkłem obejmowałem sceny przy samochodzie, wąskim strzelałem portrety ludziom otoczonym przez trzodę. Mężczyźni i chłopcy uśmiechali się, dwie dziewczynki patrzyły trochę nieufnie, ale ze spokojem znosiły moją obecność. Bardzo chciałem sfotografować piękną suknię jednej z Bachtiarek, ale się nie odważyłem. Wciąż pamiętałem spotkanie z nomadami sprzed trzech dni.
Niemal dwie godziny biegałem wśród zwierząt i ludzi. Słońce zniknęło już za krawędzią kanionu i zrobiło się zimniej. Odłożyłem wreszcie aparat i spytałem jednego z pasterzy o drogę. „Dokąd?” – zapytał bardziej gestem niż słowem. „Czelgerd”. Zamyślił się, wreszcie przytaknął. Tak, to tędy, przez wysoką przełęcz, ale na górze jest śnieg, mogę nie dać rady. A do miasta daleko, daleko…
Na pożegnanie spytałem jeszcze, dokąd oni się udają.
– Kuzestan – odparł. Zimowe pastwiska i kwatery Bachtiarów leżały na wielkich równinach, na południu, przy granicy z Irakiem.
Dzień się kończył. Mogłem zostać nad rzeką, na dnie kanionu, lub próbować iść wyżej. Górski szlak nie mógł przecież prowadzić w pustkę. A jeśli pasterz miał jednak rację i nie dam rady przebić się przez grzbiet nade mną? Zacząłem marsz w górę, krok za krokiem. Kilkadziesiąt pokonanych metrów sprawiło, że musiałem się zatrzymać i złapać oddech. Czułem zmęczenie po długim dniu i emocjach tego poranka. W dodatku ścieżka biegła zboczem na wprost, co spowalniało moje tempo.
Pięćdziesiąt metrów w górę i postój. Odpoczynek, podczas którego ciężko oddychałem, wspierając się na kijkach. Kolejny wysiłek i następnych pięćdziesiąt metrów. Postój. I tak na przemian, aż do chwili, gdy mięśnie zaczynały omdlewać. Mimo wysiłku czułem chłód zapadającego wieczoru, musiałem szybko znaleźć jakieś schronienie, najlepiej jeszcze przed wejściem na grzbiet. Może pozostały tam po pasterzach jakieś szałasy? Będąc już wysoko, przypomniałem sobie, że nie mam nic do picia, tymczasem wspinaczka i suche powietrze szybko mnie odwadniały. To jeszcze potęgowało zmęczenie.
Czy dam radę? Minęła ponad godzina, a ja wciąż byłem w dolince między dwiema ścianami. Ich szczyty ginęły daleko na tle nieba, grzbiet nade mną, jedyne przejście na drugą stronę, wcale się nie przybliżał. A jednak wznosiłem się, bo miejsce, w którym rozstałem się z karawaną Bachtiarów, coraz bardziej się oddalało. Wreszcie znalazłem się w niewielkim kotle, zawieszonym wysoko na zboczu.
Tu zaczynał się śnieg. Z początku były to niewielkie płaty zalegające w zagłębieniach terenu. Potem na krawędzi niewielkiego cyrku skalnego szlak prawie ginął wśród wszechobecnej bieli. Przedeptany wyraźnie przez idących tędy poprzedników, był jednak wciąż widoczny. Wszedłem między zaspy i podążyłem dalej.
Miejsce w żadnym razie nie nadawało się na nocleg. Wypatrywałem w półmroku czegoś, co mogłoby dać schronienie – daremnie, wokół była tylko śnieżna pustka. Ścieżka skręcała ostro pod skałami i wspinała się na zbocze. Czułem, jak opuszczają mnie siły, ale wybór był tylko jeden: do góry. Tutaj zostać nie mogłem. Kolejne zaspy, mokra breja mlaskająca pod butami i coraz bardziej dokuczliwe zimno. Trzeba było zostać na dole. Miałbym wodę, może jakieś schronienie w pobliskich domach, odpoczynek. Teraz już nie było odwrotu. Trzeba dźwigać plecak i ciężar własnej decyzji, którą podjąłem już dawno. Kolejny zakręt w stronę skał, kolejne przejście przez śnieg. Wreszcie dostrzegłem przed sobą ostatnią prostą. Ścieżka przecisnęła się między dwiema skałami, a ja dotarłem do grzbietu.
Byłem na wysokości blisko trzech tysięcy metrów, ale mimo to zimne powietrze jakby zastygło w miejscu. Przede mną, oświetlone ostatnim promieniem dnia, wznosiły się potężne, wapienne ściany, górujące nawet nad miejscem, w którym stałem. Szczyty świeciły jeszcze czerwoną łuną, odbitą od śniegu. „Wyglądają jak piła” – przeszło mi przez myśl, gdy patrzyłem na ostre wierzchołki i w niekończącą się przestrzeń nad nimi. W samym sercu Zagrosu, pośród tej górskiej pustyni poczułem się nagle bardzo, bardzo mały.
A jednak i w tej wielkiej pustce widać było ludzką obecność. Poniżej, w dolinie, kilkaset metrów pode mną, zobaczyłem światła domów. Jakaś nieduża wieś przycupnęła na stoku góry. Ścieżka prowadziła w tamtą stronę, tu jednak śnieg nie zalegał tak wysoko jak na północnych zboczach i mogłem od razu zacząć zejście wśród skał. Czując wszechobecne macki zimna, obniżałem się, chwilami opuszczając ślady i niemal zbiegając skrótami, wśród kamieni. Niżej, w niewielkiej dolince, zaczynała się droga, zmierzająca wprost do osiedla.
Po drodze jeszcze znalazłem strumień. Od kilku godzin nie miałem nic w ustach, język był jak kołek, przysiadłem więc i szybko rozpuściłem trochę lemoniady w proszku, nabierając lodowatej wody. Dodała mi sił, ale wyziębiła ciało, zacząłem się trząść. Krótki postój sprawił, że zmęczenie, które dotychczas pokonywałem, spadło na mnie ze zwielokrotnioną siłą. Rozejrzałem się. Strome, kamieniste zbocza nie dawały żadnego schronienia. Niżej były już domy. Nie chciałem prosić o nocleg, ludzie mieszkający w tych górach, choć gościnni, nigdy nie byli bogaci. Moja obecność mogła być dla nich niespodziewanym ciężarem. A jednak… Siły opuszczały mnie z każdym krokiem, drżałem z zimna. Zszedłem, powłócząc nogami, między pierwsze zabudowania i stanąłem pomiędzy domami.
Minęła zaledwie chwila i z ciemności wyłonił się człowiek. Mężczyzna prowadzący konia dostrzegł mnie w mroku, zapytał o coś. „Idę do Czelgerd” – pokazałem ręką na południowy wschód. Gdy usłyszał, że śpię pod namiotem, pokręcił głową. Już po chwili dokoła mnie zebrała się grupka ludzi. Jeden z mieszkańców gestem dał znak, bym szedł za nim.
– Idź. To dobre miejsce – powiedział ten, który zobaczył mnie jako pierwszy. Przeszliśmy wąską, kamienną uliczką i stanęliśmy na ganku. Młody Bachtiar zaprosił mnie do środka.
Dom składał się z dwóch dużych pomieszczeń. Przez pierwsze, pełniące funkcję kuchni, szybko przeszliśmy. Tu rządziły kobiety. Weszliśmy do drugiego, na tyłach domu.
Ci, którzy mieszkali na tym odludziu, nie mogli być majętni. Trafiłem jednak do domu kogoś ważniejszego, kto pełnił funkcję zwierzchnika wsi lub urzędnika. Dom takiego człowieka był dość często miejscem spotkań. Tak też było i tego wieczora. Przywitałem się z gospodarzem, na oko sześćdziesięciolatkiem, a już w drzwiach zjawiło się czterech kolejnych gości. Usied­liśmy na dywanie, zaczęły krążyć papierosy i herbata, którą przynosiła nam córka gospodarza. Stawiała przed nami czaj i herbatniki. Gdy mówiła, odsłaniała zęby, brakowało jej górnej jedynki. Ten, który mnie przyprowadził, syn gospodarza, wypytywał o miejscowości, przez które szedłem i będę szedł, gdzie i kiedy skończę wędrówkę. Zaspokoiłem jego ciekawość, więc zajął się jakimiś dokumentami. Wydobył kilka kartek cienkiego papieru i podał je ojcu, dyskutowali o czymś długo, wreszcie ten wręczył synowi kilkaset tysięcy riali, biorąc w zamian papiery. Była to jakaś lista, obejmująca około pięćdziesięciu nazwisk. Obok piętnastu z nich widniały odręczne podpisy, przy pozostałych odciski palców. Czyżby ludzie tutaj nie umieli pisać? Wieś istotnie leżała na końcu świata, ale niepodobna, by większość mieszkańców była niepiśmienna.
Rozmowę przerwały kobiety, które podały nam ryż z mięsem i warzywami. Prosty, ale obfity posiłek. Potem wszyscy usiedli nad herbatą, gospodarz zapalił kaljan i puścił wkoło. Jego żona i córka siadły z nami, zaciągaliśmy się aromatem słodkich owoców.
Nieco później wszedł do domu stary Bachtiar, na oko osiemdziesięcioletni. Nosił tradycyjny strój, na koszulę i sweter narzucił wełniane nakrycie bez rękawów, tkane w pionowe pasy, sięgające do kolan. Nazywano je tutaj czucha i zdziwiło mnie to, bo identycznie nazywali swoje okrycia karpaccy Łemkowie z Beskidu Niskiego. Przypadek? Kto wie. Ostatecznie języki słowiańskie i perskie pochodzą z tego samego, indoeuropejskiego pnia, zrodzonego pośród stepów, między Europą i Azją Centralną. Gość usiadł obok mnie i słuchał gospodarza opowiadającego o moim przybyciu. Cały czas się uśmiechał, ale prawie nie odzywał, kręcił tylko głową i uderzał dłonią o dywan, jakby w geście uznania. Chcąc wyświadczyć mu uprzejmość, wydobyłem z plecaka mój „list” i podałem mu, by przeczytał.
Reakcja mnie zaskoczyła. Staruszek rzucił okiem, zaśmiał się i poklepał mnie po ramieniu, nie czytając. Gospodarz machnął ku mnie dyskretnie ręką, dając znak „zostaw, nie trzeba”. Uniosłem brwi i szybko zrozumiałem. Stary Bachtiar był analfabetą!
Czy powinienem był się dziwić? Podczas podróży po Azji spotkałem na pewno wielu niepiśmiennych ludzi, ale pierwszy raz przekonałem się o tym naocznie. Paradoksalnie, w porównaniu z sąsiadami Iran mógł poszczycić się skuteczną i rozwiniętą edukacją. Niemal każde dziecko uczęszcza w tym kraju do szkoły, a czytać i pisać nie potrafi co dziesiąty dorosły – dotyczy to tylko tych żyjących na głębokiej prowincji. W sąsiednim Pakistanie czytać potrafi co drugi obywatel, a w Afganistanie jedynie co trzeci. Fakt, że stary Bachtiar nie umiał czytać, potrafiłem jeszcze zrozumieć. Czy było jednak możliwe, że – sądząc po odcis­kach palców na dokumentach – podobnych jak on była tu większość?
Po raz pierwszy od wyjścia z Chorramabadu wziąłem prysznic. W pokoju do późna przysłuchiwałem się rozmowom, które toczyły się w obcym języku, po przerywanym śmiechu zgadywałem, że mowa o dziwnym przybyszu z Lachestanu. Wreszcie, gdy wszyscy poszli do siebie, gospodarz i ja zasnęliśmy. O świcie wyszedł wraz ze mną między wąskie uliczki wsi i wskazał drogę w dół.
Dopiero teraz, za dnia, mogłem dostrzec, jak samotne jest to górskie osiedle. Domy, wszystkie zbudowane z kamienia, zdawały się trzymać stromego zbocza jakby wbrew grawitacji, zawieszone nad głęboką doliną. Kępy wysokich topoli otaczały tę enklawę pośród kamienistych zboczy. Tu góry na chwilę znów stawały się pustynne, rdzawe i żółte, bardzo różniły się od zaśnieżonego krajobrazu, jaki towarzyszył mi od kilku dni. Droga wycięta w takim skalnym zboczu opadała w dolinę, setki metrów niżej. Byłem już zmęczony wędrówką ostatnich dni, trudny teren i przebijanie się przez zaśnieżone grzbiety dały mi w kość. Do celu było jednak już blisko. Tak przynajmniej sądziłem.
Dolina pełna była zieleni i drzew, które gęstymi zagajnikami ocieniały nieduże wioski. Blaknąca zieleń, a między nią płaskie, gliniane dachy. Na jednym z nich wypoczywała rodzina, ktoś układał drewno opałowe. Na poboczu kilku mężczyzn rozbijało żelaznymi klinami twardy konar, a jego kawałki układali na motocyklu. Każdy skrawek płaskiego terenu zamieniono w poletka. Pracowały na nich krowy albo osły, idący za nimi ludzie orali ziemię drewnianymi pługami. Przystawałem, patrząc na nich. Nie pamiętam, abym kiedykolwiek widział narzędzie tak proste i sposób pracy tak archaiczny jak tu. Tak jakby czas zatrzymał się tu w minionym stuleciu.
Wierzyłem, że jeszcze dziś zejdę do miasta. Dolina prowadziła we właściwym kierunku, Czelgerd musiało być już w pobliżu, za zakrętami wypatrywałem więc jakiegoś grzbietu, przez który będę musiał przejść. Nic z tego. Ścieżka stawała się coraz węższa, szałasy i pola zniknęły, rzeka płynęła coraz węższym kanionem. Wreszcie po jej drugiej stronie pojawiła się mała osada, pięć domów w jednym rzędzie. Tu ślad się urywał. Zdezorientowany rozglądałem się za nim, wreszcie zrzuciłem buty i brodząc w lodowatej wodzie, przeszedłem na drugą stronę. Nie było żadnej drogi na południe, kilka domów i poletek otaczał mur potężnych szczytów. Wyglądało to na ślepą uliczkę.
Przed jednym z domów dwóch mężczyzn wlewało paliwo do wielkiego spychacza, Bóg wie, jakim sposobem sprowadzonego na to odludzie.
– Czelgerd? – zapytałem, załamany swoim położeniem. Machnęli rękami ku wysokim szczytom, wskazując boczną dolinkę idącą w stronę zaśnieżonych ścian. Było to kompletnie nielogiczne, ale nie protestowałem. Zaproszony, wszedłem do domu. W ciemnym pomieszczeniu jedynym źródłem światła były otwarte drzwi, pośrodku palił się piecyk. Siedziała przy nim Bachtiarka bez chusty, włosy miała splecione w dwa warkocze spadające jej na ramiona. Na blaszaną tacę wybierała żar z piecyka.
Dwóch mężczyzn usiadło przy mnie, jeden pociągał opium z fajki, której okrągły cybuch trzymał w żarze. Zapewnili mnie, że droga do miasta wiedzie przez góry, ale z miejsca zaczęli też nakłaniać, żebym jechał tam samochodem. Tiger, tiger – powtarzał jeden, gestami dodając, że w sąsiedniej dolinie grasują wilki i śnieżna pantera. O wilkach słyszałem już dziesiątki razy, ale pantera to nowość, miała podobno czyhać na najbliższym odcinku szlaku. Starszy z nich rozpiął koszulę i w półmroku dojrzałem szkaradną bliznę na szyi. O włos minęła tętnicę. Mimo wszystko ruszyłem pieszo.

 
Wesprzyj nas