Męska historia o determinacji i odwadze w dociekaniu prawdy o własnej tożsamości. Lars Mytting odkrywa przed czytelnikiem zagmatwaną rodzinną historię utrzymując napięcie niczym w najlepszym kryminale.


Płyń z tonącymiLars Mytting dał się poznać czytelnikom jako autor bestsellerowej książki “Porąb i spal” – filozoficznego poradnika bycia drwalem, przesiąkniętego miłością do natury i sławiącego prosty styl życia. Jego nowa książka, chociaż jest powieścią na poły historyczną, na poły kryminalną – nie mogła obejść się bez prezentacji poglądów autora. Nie powinno więc dziwić, że znaczącą rolę w fabule odgrywa szesnaście cennych, starych drzew orzecha, główny bohater jest rolnikiem, hodowcą ziemniaków i owiec i żyje w rytmie sadzenia, wykopków i doglądania stada, a głównym miejscem akcji będą małe wsie, lasy i bezludne wysepki Szetlandów.

Początkowe sielskie obrazy życia w położonej na odludziu farmie, kontemplacja rytmu życia przyrody Mytting przedstawia w narracji poetyckiej, delikatnej, z barwnymi opisami i nieodłącznymi odniesieniami do swojej miłości – życia drzew, obróbki drewna i poszanowania przyrody. Z czasem, w miarę postępu akcji romantyzm ustępuje miejsca brutalnemu życiu, mrocznym wspomnieniom okrutnej wojny i odkrywaniu głęboko schowanych demonów przeszłości.

Skomplikowane dzieje rodziny Hirifjell – dziadka Sverrego i jego brata Einara, stanowiące główną oś fabularną opowieści Myttinga, obrazują wpływ wielkich wydarzeń obejmujących większą część Europy na życie jednostek. Edvard, wnuk Sverrego, rolnik, miłośnik prostoty i natury, dręczony niepewnością co do przeszłości własnej i najbliższej rodziny wyrusza na poszukiwania własnej tożsamości w pogmatwanej historii dwóch wojen, doznając przy tym wielu rozterek, zwątpienia i miłości, poznając namiętność, chciwość i śmierć, a przede wszystkim jasne i ciemne strony ludzkiego charakteru.

Poszukiwania przyczyn śmierci rodziców zaprowadzą go na Szetlandy i do Francji, szlakiem tajemnic i trudnych ludzkich wyborów. Edvard musi przebijać się przez zamazane wspomnienia, niejasne fakty, niechęć do przeszłości, a dotarcie do bolesnej prawdy pozwoli na uporządkowanie historii dziadka, jego brata i własnych rodziców, przynosząc mu długo oczekiwany spokój i odbudowanie własnej tożsamości.

wyrazisty i barwny styl autora, bogaty w szczegóły, stanowi czytelniczą ucztę

Powieść Larsa Myttinga to historia rodzinna, przypominająca ponadczasowe tradycje i wartości, mocno oparta o umiłowanie natury. To także intrygująca zagadkami powieść kryminalna, rozwijająca się w tempie znakomitej książki sensacyjnej. Wyrazisty i barwny styl autora, bogaty w szczegóły, z przepięknymi opisami natury, lasów, drzew czy dzikiego żywiołu morza stanowi czytelniczą ucztę.

Epicki rozmach, wiele wątków, które łączy miłość do drewna oraz szczegóły, zwłaszcza dotyczące stolarstwa, choć w części nieistotne dla fabuły, nadają książce szczególnego uroku. Nie ulega wątpliwości, że Mytting posiadł dar opowiadania o rzeczach z pozoru zwyczajnych w sposób intrygujący i zapadający głęboko w pamięć. Robert Wiśniewski

Lars Mytting, Płyń z tonącymi, Przekład: Karolina Drozdowska, Wydawnictwo Smak Słowa, Premiera: 2 czerwca 2016

kup książkę

Płyń z tonącymi

Lars Mytting
Płyń z tonącymi
Przekład: Karolina Drozdowska
Wydawnictwo Smak Słowa
Premiera: 2 czerwca 2016

Magazyn Dobre Ksiązki objął książkę patronatem medialnym

I
Tak jak wiatr rozwiewa popiół

MATKA BYŁA DLA MNIE ZAPACHEM. Była ciepłem. Była nogą, którą obejmowałem kurczowo. Powiewem czegoś niebieskiego – sukienki, w której zdaje się chodziła. Powtarzałem sobie, że wystrzeliła mnie w życie jak z łuku i kiedy przywoływałem o niej wspomnienia, nie wiedziałem, czy są właściwe albo zgodne z prawdą, odtwarzałem ją po prostu tak, jak zdawało mi się, że syn powinien wspominać swoją matkę.
To o niej myślałem wystawiając swoją tęsknotę na próbę. Rzadko o ojcu. Czasami zadawałem sobie pytanie, czy byłby taki, jak inni ojcowie we wsi. Mężczyźni, których widywałem w mundurach obrony cywilnej, w korkach na piłkarskich treningach old boyʼów, ci, którzy wstawali wcześniej w weekendy żeby zdążyć na czyn społeczny Związku Myśliwych i Wędkarzy w Saksum. Ale pozwoliłem mu się rozwiać nie czując żalu. Miałem to, w każdym razie przez wiele lat, za dowód, że dziadek próbował robić wszystko, co robiłby ojciec i że faktycznie mu się udawało.
Nóż dziadka był zrobiony ze złamanego radzieckiego bagnetu. Rękojeść miał z brzozy płomienistej, dziadek nigdy nie wystrugał niczego innego. Górna krawędź ostrza była tępa, zdrapywał nią rdzę i giął drut stalowy. Pilnował, by dolna była ostra na tyle, by móc odcinać nią kawałki plastra albo dziurawić wielkie worki z wapnem. Szybko, żeby białe granulki nie rozsypały się i nie zmarnowały i żebym mógł wyjechać traktorem w pole.
Ostra i tępa krawędź zbiegały się w sztych, którym zabijał kilogramowe ryby wyławiane przez nas z saksumskiego jeziora. Zdejmował je z haczyka, silne pstrągi które rzucały się mocno, wściekłe, że toną na powietrzu. Kładł je na krawędzi burty, przebijał łby ostrzem noża, chwalił szerokie rybie grzbiety. Zawsze podnosiłem wtedy wiosła i patrzyłem, jak gęsta krew spływa powoli po stalowym ostrzu, a krople wody kapią szybko z wioseł, które ja trzymam. Ale te krople stawały się znów częścią tej samej wody. Pstrągi wykrwawiały się i były naszymi rybami, z naszego jeziora.
Pierwszego dnia w szkole znalazłem swoje nazwisko na ławce i tam też usiadłem. Kartka papieru była zgięta w połowie, tak że stała ma blacie, obca ręka skreśliła na niej pisakiem Edvard Hirifjell, z przodu i z tyłu, zupełnie jakby przypomnienia o tym, kim jestem potrzebował nie tylko nauczyciel, ale i ja sam.
Wciąż odwracałem się szukając wzrokiem dziadka, chociaż wiedziałem, że będzie za mną stał. Inne dzieci już się nawzajem znały, więc wbiłem wzrok w wiszącą przede mną mapę Europy i szeroką tablicę, pustą i zieloną niczym ocean. Jeszcze raz obejrzałem się przez ramię i przyszło mi do głowy, że dziadek jest dwa razy starszy od innych rodziców. Stał tam we własnej osobie, w swoim szorstkim wełnianym swetrze i był stary tak samo jak Fridtjof Nansen na banknocie dziesięciokoronowym. Mieli takie same wąsy i brwi, ale lata nie ciążyły dziadkowi, mogło się zdawać, że podpierają się nawzajem i dodają mu sił. Bo dziadek nie mógł się nigdy zestarzeć. Tak mówił. Powtarzał, że dzięki mnie jest młody, że dla mnie musi taki być.

TWARZE MATKI I OJCA też się nie starzały. Żyły na zdjęciu stojącym na komodzie, zaraz obok telefonu. Ojciec jest na nim ubrany w spodnie-dzwony i kamizelkę w kratkę, opiera się o Mercedesa. Matka kuca i głaszcze Pellego, naszego owczarka. Wygląda to trochę tak, jakby pies zagradzał jej drogę, jakby nie chciał, żebyśmy wyjeżdżali. Może zwierzęta potrafią wyczuć takie rzeczy. Ja siedzę na tylnym siedzeniu i macham ręką, więc zdjęcie zostało pewnie zrobione w dniu naszego wyjazdu.
Nadal sobie wmawiam, że pamiętam podróż do Francji, zapach skaju na nagrzanych siedzeniach, widok drzew migających za bocznym oknem. Długo też sobie wmawiałem, że pamiętam zapach matki tamtego dnia, głosy rodziców zagłuszane przez pęd powietrza. Mamy negatywy zdjęcia z komody. Dziadek nie wysłał filmu do wywołania od razu. Z początku myślałem, że to dlatego, że chciał oszczędzać, bo po tym, co miało być ostatnim zdjęciem matki i ojca przyjść miała Wigilia, łowienie ryb siecią w środku lata i wykopki. Ale to, co on takiego oszczędzał, nie było wcale oczywiste. Myślę, że czekał z wywołaniem zdjęć, bo kiedy ma się sam film, to się nie wie, jak będą wyglądać fotografie. Dopóki nie wrócą z laboratorium. Jest tylko jakieś przeczucie, jakieś oczekiwania co do tego, jak wyjdą poszczególne motywy. I tak matka i ojciec żyli dłużej, w emulsji, dopóki kąpiel fotograficzna nie zrobiła z nich bytów skończonych.
Wierzyłem dziadkowi, kiedy, pod koniec moich ataków wściekłości, powtarzał, że chciał mi o wszystkim powiedzieć, kiedy będę „dość duży”. Może nie widział, jak szybko rosnę. Odkryłem więc prawdę za wcześnie, a wtedy było już za późno.
Właśnie zacząłem trzecią klasę. Pojechałem rowerem do Lindstad. Drzwi były otwarte, więc wszedłem do środka i powiedziałem głośno dzień dobry. W domu nikogo nie było, gospodarze poszli pewnie do obory, więc ja ruszyłem do salonu. Na bejcowanym na ciemno regale z książkami stał sprzęt stereo z zakurzoną pokrywą adaptera. Przewodniki Norweskiego Związku Automobilowego, skrócone wersje powieści wydane w serii Det Beste, i cały rząd ksiąg w burgundowej oprawie ze złoconym tłoczeniem Zdarzyło się na grzbiecie. Tomy opatrzone były datami rocznymi, więc domyśliłem się, że to kroniki najważniejszych wydarzeń z każdego roku. To oczywiście żaden przypadek, że zdjąłem z półki tom z datą 1971 i było zupełnie tak, jakby książka sama chciała, żebym po nią sięgnął, bo zaraz otworzyła się na zajściach z września. Strony były tu upstrzone odciskami palców. Rogi kart wyraźnie podniszczone, a w zgięciu książki zostało kilka pasemek tytoniu.
Matka i ojciec, każde z nich na osobnym zdjęciu. Dwie proste fotografie portretowe. Pod ich nazwiskami, w nawiasie, widniało słowo Reuters. Zacząłem się zastanawiać, co to za jeden ten Reuters, sądziłem, że skoro chodzi o moich rodziców, to powinienem to wiedzieć. Przeczytałem, że norwesko-francuska para, oboje pochodzący z Gudbrandsdalen, zginęła 23. września niedaleko Authuille w Północnej Francji. Weszli na ogrodzone pole bitwy z czasów I wojny światowej i zostali znalezieni w rzece, martwi. Sekcja zwłok wykazała, że nawdychali się gazu ze starego granatu, wpadli do wody i nie zdołali wydostać się na brzeg. W roczniku napisano także, że wzdłuż byłych linii frontu wciąż znaleźć można całe tony ładunków wybuchowych i że wiele obszarów uznawanych jest za niemożliwe do rozminowania. W ostatnich latach, od przypadkowego wejścia na takie niewypały, zginęła ponad setka turystów i rolników.
O tym wszystkim zdążyłem się już wcześniej dowiedzieć z lakonicznych wyjaśnień dziadka. Ale o tym, co napisano dalej w Zdarzyło się nigdy mi nie mówił. Po oględzinach samochodu policja ustaliła, że parze towarzyszyło dziecko, trzyletni chłopiec. A że dziecka nie było nigdzie w pobliżu, rozpoczęto akcję poszukiwawczą. Policjanci z psami przeczesywali bez powodzenia zapomniane pole bitwy, nurkowie badali dno rzeki, a nad okolicą latały helikoptery. I wtedy przeczytałem zdanie, które wypaliło we mnie dzieciństwo. Zupełnie jak wtedy, gdy wrzucałem do kominka stare gazety, litery były wyraźne, mimo że papier już płonął, ale wystarczył najlżejszy ruch, by w mgnieniu oka zmieniły się w popiół.
Cztery doby później dziecko odnalazło się w gabinecie lekarskim w portowym miasteczku Le Crotoy, oddalonym o 120 kilometrów od miejsca tragedii. Intensywne śledztwo nie wyjaśniło, co działo się z chłopcem przez cały ten czas. Zakłada się, że został uprowadzony. Nie stwierdzono u niego żadnych obrażeń oprócz kilku zadrapań i sińców. Dalej znów wszystko było znaną mi prawdą, napisano bowiem, że zaopiekowali się mną dziadkowie w Norwegii. Stałem jak wryty gapiąc się na strony kroniki. Zacząłem ją kartkować by sprawdzić, czy jest coś dalej. Cofnąłem się o kilka stron, by się przekonać, czy napisano coś wcześniej. Skubałem nerwowo pasemka tytoniu w zgięciu. Ludzie musieli o mnie rozmawiać, zdejmowali pewnie z półki Zdarzyło się 1971 gdy sąsiedzi wpadali na kawę i wspominali czasy, w których o rodzinie z Hirifjell pisało się w gazetach.
Wściekłość długo mnie jeszcze przepełniała. Dziadek mówił, że nie wie nic więcej, więc wszystkie pytania zanosiłem do zagajnika, w którym naprzeciwko naszego obejścia rosły brzozy płomieniste. Czemu matka i ojciec zabrali mnie w miejsce pełne granatów? Dlaczego w ogóle się tam znaleźli? Ale odpowiedzi nie było, nie było też rodziców, zniknęli, tak jak wiatr rozwiewa popiół, a ja dorosłem w Hirifjell.

HIRIFJELL LEŻY NA TYŁACH SAKSUM. Duże, bogate gospodarstwa pobudowano po drugiej stronie rzeki, tam, gdzie wcześnie topnieją śniegi, a promienie słońca pieszczą drewniane ściany i mieszkającą w nich zagrodową szlachtę. Ta strona wsi nigdy nie jest nazywana „tą właściwą”, czasami tylko „słoneczną”, ale najczęściej w ogóle nie nazywa się jej w żaden sposób, bo tylko „tyły” wsi mają nazwę adekwatną do tego, gdzie się naprawdę znajdują. Pomiędzy nami płynie rzeka Laugen. Wilgotna granica, którą przekraczamy, kiedy mamy zacząć naukę w gimnazjum albo musimy wybrać się do centrum na zakupy.
Na tyły wsi przez większą część dnia pada cień. Ludzie żartują, że strzelamy u nas ze strzelb do furgonetki z rybami i związujemy sznurówki pijakom, którzy posnęli pod stojakami na siano. Tacy podobno jesteśmy nieokrzesani. Ale prawda jest taka, że nawet jeśli się pochodzi z bogatego gospodarstwa w Saksum, to nie ma się raczej wielkomiejskich manier z Paryża, nie wspominając już o Hamarze. Program Dookoła Norwegii nie był nigdy nadawany z Saksum. Znaleźć można tu to wszystko, co w każdej wsi. Spółdzielnię rolniczą, krawcową, pocztę i sklep. Lokalną drogę, na której karetki pogotowia zakopują się zimą w śniegu. Odrapane domy zamieszkane przez ludzi, którym nie chce się nawet wypełniać deklaracji podatkowych. Tylko monterzy telefonów i Agencja Rozwoju Rolnictwa wiedzieli, że słońce świeci u nas tak naprawdę cały dzień. Hirifjell leży bowiem w miejscu, w którym zbocze doliny zaczyna znów opadać, tworząc coś w rodzaju słonecznej strony po wewnętrznej stronie tyłów wsi. Ogród w środku lasu, odgrodzony szlabanem, w którym żyliśmy z dala od innych. Dziadek lubił czuwać do późna w nocy. Leżałem na sofie, a on palił cygaretki przeglądając swoje książki i płyty. Kantaty Bacha, całe pudła symfonii Beethovena i Mahlera dyrygowanych przez Furtwänglera albo Klemperera. Regał, na którym obok siebie stały zupełnie nowe i zupełnie sczytane książki. Spomiędzy kart atlasu świata Andree i leksykonu kieszonkowego Meyera wystawało tyle karteczek z notatkami, że wyglądało to, jakby książkom wyrosły nowe strony.
W takiej atmosferze zasypiałem wieczorami, w mgiełce dymu, w której krzesiwo jego zapalniczki trzaskało od czasu do czasu zagłuszając muzykę, zanim odkładał w końcu Der Spiegel, a ja czułem w półśnie jak mnie podnosi, ściany i sufit obracały się gdy uchylałem powieki, jakbym był igłą kompasu, aż w końcu dziadek kładł mnie na łóżku, układał moje rozrzucone ręce i nogi i przykrywał mnie kołdrą, a każdego ranka jego twarz znów tam była, lampa w korytarzu rzucała światło na szorstki zarost na jego policzkach i podkręcone wąsy pożółkłe od tytoniu, stał tak i uśmiechał się, a jego uśmiech mówił, że spoglądał na mnie długo zanim się obudziłem.
Jedynym jego dziwactwem było to, że zabraniał mi przynosić pocztę. Spóźnienia listonosza zupełnie wytrącały go z równowagi, każdego dnia o jedenastej zaczynał wyglądać czerwonego samochodu na drodze okręgowej. Później przerzucił się na skrytkę pocztową we wsi, wyjaśniając to tym, że jacyś obcy ludzie wyłamali zamek w skrzynce przed domem. Zamawiałem katalogi, wkładałem do kopert znaczki zwrotne i katalogi przychodziły. Domowy Zestaw Stereo, Broń Myśliwska Schou, Nowości Wędkarskie, materiały muchowe, katalogi przychodziły, a ja uczyłem się z nich więcej niż ze szkolnych podręczników. Świat docierał do mnie za pośrednictwem dziadka, ciężkie koperty na rozgrzanym siedzeniu auta przywożone z jego wypraw do wsi. Trwało to całą wieczność, aż któregoś roku wrócił z dorocznego zjazdu Związku Hodowców Owiec i Kóz i ni stąd ni zowąd powiedział, że musimy wrócić do skrzynki na listy, że z przywożeniem poczty z Saksum jest za dużo roboty.
Jeszcze na długo przed tym odpiłowaliśmy kolbę starej strzelby ojca i poszliśmy polować na kaczki. To była dubeltówka marki Sauer & Sohn, kaliber 16. Ojciec dostał ją z okazji konfirmacji, ale podobno nigdy z niej nie strzelał. W miarę jak rosłem, doklejaliśmy kolejne krążki z tego, co wcześniej zostało odpiłowane, tak że w dniu mojej konfirmacji kolba z rudawego drewna orzechowego była już cała, naznaczona cienkimi rowkami – moje świadectwo dorastania z dziadkiem.
Zupełnie jak słoje roczne drzewa.
Ale wiedziałem doskonale, że świerki miały szerokie słoje jeśli rosły zbyt szybko i kiedy tylko były dość wysokie by dać się schwycić podmuchom wiatru, łamały się jak zapałki. Całe życie słyszałem szelest dochodzący z zagajnika, gdzie rosły brzozy płomieniste.
Pewnej nocy w 1991 roku ten szelest przeszedł w wycie wiatru, który wszystkim zachwiał. Bo coś w historii o matce i ojcu wciąż żyło, ruszało się i wiło, niczym tłusta żmija w trawie.

 
Wesprzyj nas