Kalifornijski duch schyłku epoki dzieci kwiatów i kryminalna intryga w oparach absurdu i marihuany czyli surrealistyczne klimaty Pynchona.


Thomas Pynchon osadził akcję powieści na początku lat siedemdziesiątych XX wieku w Kalifornii, gdzie ciągle jeszcze wszechobecna jest kontrkultura hippisowska “dzieci kwiatów”, w Ameryce panuje totalny chaos a zbrodnia grupy Charlesa Mansona wkrótce odciśnie swoje piętno na życiu społecznym.

Zaczyna się zupełnie stereotypowo – stara znajoma dyskretnie odwiedza detektywa Doca i wciąga go w sam środek podejrzanych interesów, spisków, zdrad i przekrętów. Początek godny klasycznej detektywistycznej powieści noir. I to właściwie wszystko ze znanych schematów, potem nic nie jest już takie, jakie z początku się wydaje. Pynchon włożył w klasyczną strukturę kryminału różnorodne i barwne elementy, zaskakujące wątki i przekrój kalifornijskiego społeczeństwa owych czasów.

Na stronach powieści pojawiają się hippisi, mafiozi, uliczni narkomani, skorumpowani policjanci, surferzy, gangi motocyklowe i członkowie Bractwa Aryjskiego. To niemal kasty, ze swoimi prawami i zainteresowaniami. Przewodnikiem czytelnika po tym dziwnym świecie jest główny bohater – Larry „Doc” Sportello, prywatny detektyw, miłośnik starych filmów z udziałem Johna Garfielda ale przede wszystkim znawca wszelkich używek. Nie stroni od narkotyków i aż dziw, że jest w stanie przeprowadzić jakiekolwiek śledztwo, będąc non-stop na haju. Zresztą ćpa nie tylko on, Pynchon bez ogródek pokazuje fascynację pokolenia “dzieci kwiatów” różnego rodzaju używkami. Ponieważ Larry z racji zawodu porusza się po meandrach subkultur, ulicznych gangów i hippisowskich komun, daje to dobry pretekst Pynchonowi do zaprezentowania bardzo barwnej wizji Kalifornii wczesnych lat siedemdziesiątych.

Pynchon zaprezentował bardzo barwną wizję Kalifornii wczesnych lat siedemdziesiątych

Dużą rolę w powieści Pynchona odgrywa humor – specyficzny, bezkompromisowy i prosty (dla niektórych czytelników może okazać się prostacki, jednak uzasadniony stanem permanentnego ućpania bohaterów), który dodaje klimatu dialogom i sytuacjom. Perspektywa detektywa-ćpuna dała autorowi sporo nowych możliwości nie tylko komicznych – Doc balansuje na granicy absurdu i surrealistycznych halucynacji, narkotyki są głównym źródłem napędu bohatera, a jego wizje i odloty dodają elementów metafizycznych, przekształcają Kalifornię w psychodeliczny świat z marzeń sennych, gdzie wszystko może się zdarzyć.

Pod przykrywką banalnego kryminału z zawiłą fabułą Pynchon pokazuje sporo problemów – kulturowych, politycznych i społecznych, wysnuwając dość ponure wnioski dotyczące naszej rzeczywistości, w której nic nie jest takie, jakim się wydaje na pierwszy rzut oka. Tomasz Wojciechowski

Thomas Pynchon, Wada ukryta, Przekład: Andrzej Szulc, Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c., Premiera: 19 czerwca 2015

Thomas Pynchon
Wada ukryta
Przekład: Andrzej Szulc
Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz s.c.
Premiera: 19 czerwca 2015

1

Przyszła alejką i wspięła się po schodkach z tyłu, tak jak to zwykle robiła. Doc nie widział jej od ponad roku. Nikt jej nie widział. Dawniej zawsze chodziła w sandałach, dole od bikini w kwiatki i spranym podkoszulku Country Joe & the Fish. Tego wieczoru była ubrana jak typowa panna z miasta, z włosami znacznie krótszymi, niż zapamiętał. Wyglądała dokładnie tak, jak przysięgała, że nigdy nie będzie.
— To ty, Shasto?
— Wydaje mu się, że ma omamy.
— To chyba kwestia nowego opakowania.
Stojąc w ulicznym świetle wpadającym przez kuchenne okno, tak bladym, że nigdy nie było sensu wieszać zasłon, słuchali dobiegającego z dołu przyboju. Wieczorami, kiedy zdrowo wiało, łoskot fal słychać było niekiedy w całym mieście.
— Chcę, żebyś mi pomógł, Doc.
— Wiesz, że mam teraz biuro? Tak jakbym normalnie chodził do pracy?
— Sprawdziłam w książce telefonicznej. Zastanawiałam się, czy tam pójść. Ale potem pomyślałam, że lepiej dla wszystkich, żeby to wyglądało na schadzkę.
Okay, nici z romantycznego wieczoru. Niech to szlag. Ale może trafi się chociaż jakaś fucha.
— Ktoś ma cię na oku?
— Przez godzinę jeździłam po okolicy, żeby nie wzbudzać podejrzeń.
— Może piwa? — Podszedł do lodówki, wyjął dwie puszki ze skrzynki, którą trzymał w środku, i podał jej jedną.
— Jest pewien facet… — zaczęła.
Jasna sprawa, ale czym tu się przejmować? Gdyby dostawał centa za każdym razem, gdy klient zaczynał w ten sposób, siedziałby już teraz na Hawajach, urąbany w dzień i w noc, surfując po falach w Waimei, albo jeszcze lepiej, wynajmując kogoś, żeby surfował za niego…
— Dżentelmen wyznający proste wartości — powiedział z uśmiechem.
— No dobrze, Doc. Jest żonaty.
— Chodzi… chodzi o pieniądze?
Shasta odrzuciła do tyłu włosy, których nie miała, i uniosła brwi, jakby chciała powiedzieć: „I co z tego?”.
Doc nie miał nic przeciwko temu.
— A żona… wie o tobie?
Pokiwała głową.
— Ale też się z kimś spotyka. Tyle że to nie jest to co zwykle… Oni próbują wyciąć razem jakiś podły numer.
— Żeby zwiać z majątkiem mężusia… No tak, słyszałem, coś takiego zdarzyło się już chyba kilka razy w Los Angeles. Co dokładnie miałbym dla ciebie zrobić?
Doc znalazł papierową torbę, w której przyniósł do domu kolację, i udał, że coś na niej notuje, ponieważ jej mundurek i makijaż wyglądający, jakby go w ogóle nie było, spowodowały starą, dobrze znaną erekcję, którą Shasta wcześniej czy później zawsze wyczarowywała. Czy to się kiedyś skończy?
Oczywiście, że się skończy. Już się skończyło.
Przeszli do frontowego pokoju. Doc położył się na sofie, ale Shasta nie mogła usiedzieć na miejscu.
— Rzecz w tym, że chcą mnie w to wciągnąć — wyjaśniła. — Uważają, że tylko ja mam do niego dostęp, kiedy jest odsłonięty lub kiedy odsłoni się na tyle, na ile to możliwe.
— Śpiąc z tyłkiem na wierzchu.
— Wiedziałam, że zrozumiesz.
— Nadal starasz się odgadnąć, czy to źle, czy dobrze, Shasto?
— Gorzej — odparła, świdrując go wzrokiem, który tak dobrze pamiętał. Kiedy go pamiętał. — Jak bardzo powinnam być wobec niego lojalna?
— Mam nadzieję, że mnie o to nie pytasz. Żeby nie powtarzać sloganów, ludzie powinni być lojalni wobec każdego, z kim się regularnie pieprzą…
— Dzięki. W poradniku w gazecie pisali mniej więcej to samo.
— Pięknie. Więc nie mówmy o uczuciach, porozmawiajmy o pieniądzach. Jaką część czynszu płaci?
— Cały.—Shasta zmrużyła oczy i przez sekundę dostrzegł na jej ustach dawny zadziorny uśmiech.
— Wysoki?
— W Hancock Park.
Ignorując jej minę, Doc zagwizdał tytułowe takty z Can’t Buy Me Love.
— Na wszystko dajesz mu oczywiście weksle.
— Ty kutasie, gdybym wiedziała, ile w tobie goryczy…
— We mnie? Staram się po prostu podejść do sprawy profesjonalnie. Ile żonka i jej fagas proponują ci za wejście do spółki?
Shasta wymieniła sumę. Bywały czasy, gdy Doc pędził sto mil na godzinę Pasadena Freeway, wyprzedzając we mgle podrasowane rollsy z niekryjącymi oburzenia dealerami heroiny i próbując nie wypaść z tych wszystkich źle wyprofilowanych zakrętów, czasy, gdy przemierzał zaułki na wschód od LA River, nie mając do obrony nic poza tkwiącym w kieszeni spodni pożyczonym grzebieniem do afro, a także kiedy wchodził i wychodził z budynku sądów z wartą niewielką fortunę wietnamską trawką. Ostatnio skłaniał się ku przekonaniu, że ta brawurowa epoka odeszła chyba w przeszłość, teraz jednak poczuł, że znowu się denerwuje.
— Więc… — zaczął ostrożnie — więc nie chodzi tutaj o kilka pornograficznych polaroidów. Ani o prochy podrzucone do schowka na rękawiczki. Nic w tym rodzaju…
Dawniej Shasta mogła przeżyć długie tygodnie i co najwyżej raz czy drugi wydąć wargi. Teraz na jej twarzy ukazała się skomplikowana kombinacja mimiczna, której nie potrafił odczytać. Może nauczyła się tego w szkole aktorskiej?
— To nie jest to, co myślisz, Doc.
— Nie przejmuj się, myśleć będę późnej. Co jeszcze?
— Nie jestem pewna, ale wygląda na to, że chcą go umieścić w jakimś wariatkowie.
— Masz na myśli legalnie? Czy podstępem?
— Nikt mi tego nie mówi, Doc. Jestem tylko przynętą. — Jeśli o tym pomyśleć, nigdy wcześniej nie słyszał w jej głosie takiego smutku. — Słyszałam, że spotykasz się z kimś na mieście?
„Spotykasz”. No cóż…
— Och, masz na myśli Penny? Miła dziewczyna z miasta, w gruncie rzeczy szuka dreszczyku sekretnej hipisowskiej miłości…
— A poza tym jest chyba w drużynie prokuratora okręgowego Evelle’a Youngera?
Doc zastanawiał się nad tym przez chwilę.
— Myślisz, że ktoś stamtąd może temu zapobiec?
— Niewiele jest miejsc, do których mogę z tym pójść, Doc.
— W porządku, pogadam z Penny, zobaczymy, co da się zrobić. Twoja szczęśliwa parka… mają jakieś nazwiska, adresy? — Shasta podała mu nazwisko swojego starszego przyjaciela.
— To ten sam Mickey Wolfmann, o którym ciągle piszą w gazetach? Ten potentat budowlany?
— Nie wolno ci o tym nikomu mówić, Doc.
— Ani pary z gęby, na tym polega moja praca. Dasz mi może jeszcze jakiś numer telefonu?
Shasta wzruszyła ramionami, skrzywiła się i dała mu numer.
— Postaraj się nigdy z niego nie korzystać.
— Pięknie, a jak mam się z tobą kontaktować?
— Nie kontaktuj się. Wyprowadziłam się z dawnego mieszkania, mieszkam teraz, gdzie się da, nie pytaj.
O mało nie powiedział: „jest tu dość miejsca”, choć w rzeczywistości wcale go nie było, ale zauważył wcześniej, jak z wyrazem, można rzec, niesmaku, przygląda się tym wszystkim rzeczom, które się nie zmieniły: obrazowi na aksamicie, zamontowanej na kole od powozu, pochodzącej z angielskiego pubu autentycznej tarczy do gry w strzałki, burdelowej lampie z wibrującym żarnikiem w psychodelicznej purpurowej żarówce, kolekcji wyścigowych samochodów, zrobionych wyłącznie z puszek po piwie Coors, oraz piłce do siatkówki plażowej z autografem Wilta Chamberlaina złożonym flamastrem Day-Glo.
Odprowadził ją na dół tam, gdzie zaparkowała. W tej okolicy wieczory w dni powszednie nie różniły się zbytnio od weekendów, w związku z czym pełno już było pokrzykujących imprezowiczów, pijaków i surferów, ćpunów, którzy wyprawili się po coś do żarcia, facetów z miasta, pragnących zaliczyć szybki numerek ze stewardesą, a także pracujących w aż nazbyt przyziemnych miejscach facetek z miasta, które miały nadzieję, że ktoś weźmie je za stewardesy. Wyżej, na dojazdach i zjazdach z autostrady, wydechy niewidocznych samochodów wydawały melodyjne dźwięki, które marynarze na przepływających tankowcach mogli uznać za głosy zwierząt polujących nocą na egzotycznym wybrzeżu.
Tuż przed rzęsiście oświetlonym Beachfront Drive zatrzymali się na chwilę w mroku—odwieczny manewr, który zapowiadał w tych stronach, że ktoś kogoś pocałuje albo przynajmniej złapie za tyłek.
— Nie idź dalej, ktoś może nas zobaczyć — powiedziała jednak.
— Zadzwoń, odezwij się.
— Nigdy mnie nie zawiodłeś, Doc.
— Nie martw się. Ja…
— Nie, naprawdę nigdy.
— Och… z pewnością to zrobiłem.
— Nigdy niczego nie udawałeś.
Na dworze było od kilku godzin ciemno, Doc niewiele wypalił i nie były to światła samochodu, ale nim się odwróciła, przysiągłby, że zobaczył padający na jej twarz blask, pomarańczowe światło pojawiające się przed zmierzchem na twarzy osoby, która spogląda na zachód, czekając na kogoś, kto pod koniec dnia zmierza w stronę bezpiecznego portu. Przynajmniej jej samochód był ten sam co zawsze, używany cadillac eldorado biarritz model ’59, z brezentowym dachem, kupiony w jednym z tych komisów przy Western Avenue, gdzie wystawione na sprzedaż wozy stoją przy samej drodze, żeby wywiało z nich zapach tego, co palili pasażerowie.
Kiedy odjechała, Doc usiadł na ławce na Esplanade, odwrócony plecami do rzędów jasnych okien na skarpie, i obserwował fosforyzujące fale przyboju i zygzaki samochodowych świateł na odległych pagórkach Palos Verdes. Myślał o rzeczach, o które jej nie zapytał, na przykład, jak bardzo uzależniła się od zapewnianego przez Wolfmanna łatwego życia i poczucia władzy, i czy gotowa jest bez żalu wrócić do bikini i T-shirtu.
I o to, o co najtrudniej było zapytać: jak bardzo zaangażowała się emocjonalnie, co naprawdę czuła do starego Mickeya? Wiedział, co by mu odpowiedziała: „Kocham go”. Cóż innego? Z niedopowiedzianym przypisem, że to słowo jest ostatnio grubo nadużywane. Każdy przyznający się do hipisowskiego stylu życia „kochał” wszystkich. Nie warto też wspominać o innych użytecznych zastosowaniach, na przykład nakłanianiu do seksu ludzi, którzy gdyby mieli jakiś wybór, mogliby go nie uprawiać.
Po powrocie do domu stał przez chwilę, gapiąc się na namalowany na aksamicie obraz kupiony od jednej z meksykańskich rodzin, rozkładających w weekendy towar między Gordita Beach i autostradą, wzdłuż alejek przecinających zielone błonia, po których ludzie nadal jeździli konno. Cichym wczesnym rankiem wyjmowali z furgonetek malowidła szerokości kanapy, przedstawiające Ukrzyżowania oraz Ostatnie Wieczerze, wyjętych spod prawa motocyklistów na odmalowanych z najdrobniejszymi szczegółami harleyach, uzbrojonych w M16 bohaterskich sukinsynów w mundurach sił specjalnych i tak dalej. Na obrazie należącym do Doca widać było południowokalifornijską plażę, która w rzeczywistości nie istniała — palmy, cizie w bikini, deski surfingowe, pełen wypas. Myślał o nim jak o oknie, przez które wyjrzy, kiedy nie będzie mógł znieść tego, co widzi przez tradycyjne, szklane, w drugim pokoju. Czasami po zmroku, na ogół kiedy palił trawkę, obraz rozjaśniał się, jakby ktoś podkręcił gałkę kontrastu Stworzenia tak mocno, że wszystko zaczynało się jarzyć wewnętrznym blaskiem, zapowiadając, iż tej nocy wydarzy się coś epickiego.
Ta noc zapowiadała się jednak co najwyżej pracowicie. Doc podniósł słuchawkę i próbował dodzwonić się do Penny, ale nie było jej w domu. Postanowiła pewnie przetańczyć całą noc z jakimś krótkowłosym adwokatem, którego czekała obiecująca kariera. Docowi to nie przeszkadzało. Następnie zadzwonił do ciotki Reet, która mieszkała po drugiej stronie wydm, w bardziej podmiejskiej dzielnicy, z domami, ogródkami oraz drzewami, z których powodu nazywano ją Tree Section. Kilka lat wcześniej, po wzięciu rozwodu z niepraktykującym członkiem Kościoła Luterańskiego Synodu Missouri, mającym agencję ubezpieczeniową Thunderbirda i słabość do szukających przygód gospodyń domowych, które można spotkać w barach przy kręgielniach, Reet przeniosła się tu wraz dziećmi z doliny San Joaquin, zaczęła sprzedawać nieruchomości i wkrótce założyła własną agencję, której siedziba znajdowała się obecnie w bungalowie stojącym na tej samej dużej działce, co jej dom.
Za każdym razem, kiedy Doc chciał dowiedzieć się czegoś dotyczącego świata nieruchomości, zwracał się niezmiennie do ciotki Reet, znającej, jak lubili powtarzać w wieczornych wiadomościach, od podszewki każdą działkę położoną między pustynią i oceanem. „Któregoś dnia — przepowiadała — wszystko to będą robić komputery, trzeba będzie tylko wpisać to, czego szukasz, albo jeszcze lepiej, powiedzieć — tak jak rozmawiało się z HALEM w Odysei kosmicznej 2001 — i człowiek otrzyma więcej informacji, niż chciał uzyskać, na temat każdej działki w basenie Los Angeles, poczynając od hiszpańskich nadań ziemi: dane na temat praw poboru wody, obciążeń, księgi wieczystej, co tylko chcesz, wierz mi, tak będzie”.
Na razie jednak, w realnym, nie fantastycznonaukowym świecie, można było polegać na niemal nadprzyrodzonej wiedzy ciotki Reet znającej historie, które rzadko pojawiały się w aktach i umowach notarialnych: na temat rozwodów, małych i dużych rodowych waśni, tego, którędy płynie i którędy płynęła kiedyś woda.
Ciotka odebrała po szóstym dzwonku. W tle słychać było głośno grający telewizor.
— Streszczaj się, Doc, bo mam dziś wieczorem program na żywo i muszę jeszcze nałożyć na siebie ćwierć tony makijażu.
— Co możesz mi powiedzieć o Mickeyu Wolfmannie?
Jeśli ciotce zajęło choć sekundę zaczerpnięcie oddechu, Doc w ogóle tego nie zauważył.
— Górnoniemiecka mafia z Westside, waga superciężka, działa w branży budowlanej oraz kasach oszczędnościowo-pożyczkowych, nieopodatkowane miliardy zakopane gdzieś pod Alpami, formalnie rzecz biorąc, Żyd, ale chce być nazistą, wścieka się i gotów jest użyć siły, kiedy ktoś zapomina, że jego nazwisko pisze się przez dwa „n”. Co do niego masz?
Doc opowiedział jej o wizycie Shasty i spisku mającym na celu zagarnięcie fortuny Wolfmanna.
— Bóg wie, że niewielu z nas, ludzi z branży nieruchomości, zachowało czyste sumienie, ale w porównaniu z tymi deweloperami, Godzilla mógłby uchodzić za obrońcę środowiska. Może nie powinieneś się w to mieszać, Larry. Kto ci płaci?
— No cóż…
— Nie wiadomo, tak? To ci niespodzianka. Słuchaj, skoro Shasta nie może ci zapłacić, może Mickey ją rzucił, a ona wini żonę i chce się zemścić?
— Niewykluczone. Ale powiedzmy, że chcę po prostu pogadać i zaprzyjaźnić się z tym całym Wolfmannem.
Czy to, co usłyszał, to było zniecierpliwione westchnienie?
— Nie powinieneś raczej stosować swojego standardowego podejścia. Porusza się w asyście kilkunastu motocyklistów, w większości członków Bractwa Aryjskiego. Wszyscy to stuprocentowi obwiesie po wyrokach. Spróbuj choć raz umówić się wcześniej na spotkanie.
— Chwileczkę, opuściłem sporo zajęć z socjologii, ale… czy Żydzi i Bractwo Aryjskie… Może zapomniałem, ale czy nie darzą się przypadkiem… nienawiścią?
— Z Mickeyem nigdy nic nie wiadomo. Jest nieprzewidywalny. Ostatnio to się pogłębia. Niektórzy twierdzą, że jest ekscentryczny. Moim zdaniem zaćpał się do nieprzytomności. Nie bierz tego do siebie.
— A ten szwadron oprychów jest wobec niego lojalny, mimo że składali przysięgę, w której jest kilka paragrafów o antysemickiej wymowie?
— Jeśli znajdziesz się w odległości dziesięciu przecznic od tego człowieka, położą się plackiem przed twoim samochodem. Jeśli będziesz jechał dalej, poczęstują cię granatem. Jeśli chcesz pogadać z Mickeyem, nie bądź spontaniczny, nie staraj się nawet być miły. Załatw to odpowiednimi kanałami.
— No tak, ale nie chcę też, żeby Shasta miała kłopoty. Gdzie, twoim zdaniem, mógłbym się na niego natknąć zupełnie przypadkowo?
— Obiecałam młodszej siostrze, że nigdy nie narażę jej dzieciaka na niebezpieczeństwo.
— Jestem w dobrych stosunkach z Bractwem, ciociu, znam ich uścisk dłoni i tak dalej…
— No dobrze, mały, to w końcu twoja broszka. Mam tu poważne problemy z tuszem do rzęs, ale słyszałam, że Mickey spędza sporo czasu na terenie swojego ostatniego ataku na środowisko: tekturowego horroru o nazwie Channel View Estates.
— Ach, tam. W ich reklamach występuje Wielka Stopa Bjornsen. Puszczają je w przerwach dziwnych filmów, o których nigdy nie słyszałaś.
— Cóż, może powinien się tym zająć twój stary kumpel gliniarz. Kontaktowałeś się z policją Los Angeles?
— Myślałem, czy nie pójść z tym do Wielkiej Stopy — przyznał Doc. — Już sięgałem po słuchawkę, ale znając Bjornsena i w ogóle, uświadomiłem sobie, że nie wiadomo, czy przypadkiem mnie za to nie przyskrzyni.
— Może lepiej ci pójdzie z nazistami. Nie zazdroszczę ci wyboru. Uważaj, Larry. Odzywaj się co jakiś czas, żebym mogła zawiadomić Elminę, że jeszcze żyjesz.
Pierdolony Bjornsen. Cóż, wiadomo. Wiedziony jakimś pozazmysłowym impulsem, Doc włączył telewizor, nastawił kanał, na którym puszczano stare filmy telewizyjne oraz piloty nienakręconych seriali, i jak na zawołanie na ekranie pojawił się ten wściekły pies, stary wróg hipisów, dorabiający na boku po całym dniu naruszania praw obywatelskich jako akwizytor Channel View Estates. Pod nazwą osiedla widniał napis „Koncept Michaela Wolfmanna”.

 
Wesprzyj nas