Nowa powieść Artura Baniewicza jest propozycją zarówno dla fanów kryminałów Jo Nesbø czy Zygmunta Miłoszewskiego, jak i czytelników powieści historycznych.


Pięć dni ze swastykąW tej książce nic nie jest oczywiste. Szlachetni Polacy kontra podli Niemcy? Nie tym razem.

Jesień 1942 roku. W lesie pod Kielcami zostaje znalezione ciało niemieckiego żandarma. Krwawy odwet na polskich cywilach jest nieunikniony.

W tym samym czasie lwowski ekspolicjant Paweł Bujnicki wykonuje wyrok na konfidencie – nie dla idei, po prostu mu zapłacono. Wkrótce na jego drodze staje przełożony zamordowanego żandarma. Chce, by Bujnicki pomógł w rozwiązaniu tajemnicy, której stawką jest życie wielu ludzi. Śmiertelni wrogowie mają tylko pięć dni na odkrycie prawdy.

Herosi okazują się łajdakami, a zagrożenie przychodzi z najmniej spodziewanej strony. Intrygujący bohaterowie, skomplikowana zagadka oraz dwie kobiety, czyli… podwójna dawka kłopotów.

Artur Baniewicz (ur. 1963 w Łodzi) – polski pisarz fantasy. Mieszka w Stargardzie. Autor cyklu o czarokrążcy Debrenie z Dumayki: “Smoczy pazur” (2003), “Pogrzeb czarownicy” (2003), “Gdzie księżniczek brak cnotliwych” (2004). Oprócz tego jest autorem powieści sensacyjnych “Drzymalski przeciw Rzeczpospolitej” i “Góra trzech szkieletów”. Jak sam się przyznaje, pisać zaczął z żalu po zakończeniu Sagi o wiedźminie Andrzeja Sapkowskiego.

Artur Baniewicz
Pięć dni ze swastyką
Wydawnictwo Znak
Premiera: 15 czerwca 2016
kup książkę

Pięć dni ze swastyką


5

– Mam robotę, panie Tońku, a to ważna wizyta – Paweł najchętniej poparłby prośbę, wręczając dozorcy banknot, ale trudno tego dokonać, rozmawiając przez telefon. Dzwonił ze sklepu, więc odpadało też sypanie obietnicami: suma większa od typowego napiwku od razu pobudzi uwagę znudzonych klientów. – Więc niech pan ma wszystko na oku. Nie wolno przegapić gości. Jeśli będą.
– U mnie bankowa pewność, panie komisarzu. Pan wie, Apacz Winnetou się przy mnie chowa.
– Tak, wiem. I mówi pan, że nikt nie pytał? A…
– Niech mi oko uschnie, jak się ktoś kręcił.
– To dzięki. Na razie.
Odwiesił słuchawkę, przepchnął się przez tłum optymistów czekających na dostawę kartkowej wołowiny i wyszedł na ulicę.
Chaja warowała w sąsiedniej bramie, studiując ogłoszenia. Jeśli ktoś się na nią gapił, to dyskretnie. Paweł nikogo podejrzanego nie wypatrzył. Czujek przed oddaloną o sto metrów kamienicą Łosia też nie było widać. Inna sprawa, że miłośników wart honorowych wygarnęli ze Lwowa jeszcze Sowieci.
– I co? – Obawa w jej oczach i głosie była miła; mógł sobie powyobrażać, że to o niego. Właśnie tak zachowywałaby się żona. Pewnie fajnie byłoby mieć taką żonę.
– Chyba spokój – poczekał, aż zobaczy ulgę na jej twarzy, po czym wbił dziewczynie szpilkę: – Dużo było tych papierów. I pewnie pisałaś niewyraźnie. Nim sprawdzą w rejestrach wszystkich Bajnickich, Bujnickich… Mogłaś też nie zdążyć…
– Jestem Żydówką! Czemu bym miałam…?
– Kolega ukrywał się w getcie. W Warszawie. Niemcy go szukali, no to znalazł pokoik u znajomego Żyda. W getcie, wiadomo, konspiratorów nie ma. Niemcy wszędzie za nimi węszyli, tylko nie tam. Żyd się cieszył, bo było głodno. Ale potem wzięli mu syna do obozu pracy. Nie było pieniędzy ani znajomości w Judenracie, żeby wyreklamować. I któregoś dnia po kolegę zajechało gestapo. A syn gospodarza najpierw wrócił, a potem nawet wkręcił się do żydowskiej policji. Chociaż z ojca był mało ważny gołodupiec i wszyscy się dziwili, jakim cudem.
Posłała mu spojrzenie niemal otwarcie wrogie.
– Wszędzie są łajdaki, w każdej narodzie.
– Właśnie. Wśród was też.
– Ci… te papiery po prostu wypadli.
– U Marczuka byłaś bezpieczna. Łóżko, jedzenie, wanna… Gdyby ktoś mi odebrał takie luksusy, posłał na ulicę… Przyznaj szczerze: nie lubisz mnie?
Patrzyli sobie w oczy. – Nie lubię – burknęła.
– Może tak naprawdę byłaś czwarta – myślał na głos. – Może i ciebie zabiłem tam u Marczuka. Tyle że nie od razu. Masz prawo…
– Może bym napisałam: „Szukajcie Bujnickiego” – przerwała mu. – Nie wiem. Ale nie miałam żaden czas.
Stali w bramie. W towarzystwie jasnowłosego, jasnookiego mężczyzny, kolorowo ubrana i pewna siebie, nie wyglądała na Żydówkę. Przejdzie stu i nikt nie pomyśli… Ale sto pierwszemu coś zaświta. I jeśli padnie na łajdaka… Nie powinni chodzić po ulicach.
– Wiedziałaś, że byłem policjantem.
– Co? Nie…
– Niezłym policjantem – przerwał jej łagodnie. – Więc nie kłam. Obcy facet łapie Żydówkę, pan Bolek nazywa go komisarzem, a Żydówce nawet powieka nie drgnie. Wiedziałaś. Byłem umówiony z Marczukiem. Rozmawiał o tym z Mykołą, a ty coś podsłuchałaś.
– I co z tego? To nie znaczy…
– Nie. Ale wiedząc, kto przyszedł i zaczął strzelać, łatwiej szybko napisać jego nazwisko.
– Nie napisałam – powiedziała z rezygnacją. – Możesz nie wierzyć, nic nie zaradzę. Ale ja nie nakłamuję.
Cóż, nigdzie w ten sposób nie zajdą.
– Dziwką nie chcesz być – zmienił temat. Znów się najeżyła. – A konspiratorką?
– Co proszę? – Zaskoczył ją.
– Mogę cię komuś przedstawić i wtedy być może się tobą zaopiekują. Tylko musiałabyś wstąpić do organizacji.
Zupełnie nie oczekiwała czegoś takiego. Generał Sikorski byłby niepocieszony. Już nie Związek Walki Zbrojnej, ale Armia pełną gębą Krajowa, a tymczasem młoda, niegłupia wielkomiejska dziewczyna patrzy na niego, jakby mówił o podróży na księżyc.
– Konspiracja – ulitował się. – Polska. Nie słyszałaś? Taka partyzantka, tylko na razie…
– Nie, nie, ja słyszałam… Pewnie, że… Po prostu…
– Żydów to nie interesuje? – Nie skomentowała, chyba że uznać za komentarz celowo nijaki wyraz twarzy. – Nieważne. W każdym bądź razie jest taka możliwość. Pewnie załatwiliby ci aryjskie papiery, kwaterę i tak dalej. Ale podejrzewam, że nie za darmo. Musiałabyś złożyć przysięgę, a potem coś dla nich robić.
– Walczyć? – zapytała niepewnie. – W lesie?
– Nie wiem – przyznał. – Dotąd głównie gazetki rozprowadzali, ale teraz… Może i w lesie. To bez znaczenia. Cokolwiek każą ci robić, będzie niebezpieczne. – Dał jej czas, by to przetrawiła, po czym dodał: – U pana Bolka miałabyś dużo większe szanse.
–Myślisz, że ja prostytutka?
Była rozżalona, że mógł tak pomyśleć, ale… No właśnie: zabrakło zaskoczenia.
– Słuchaj, nie znam cię. Nie obchodzi mnie, kim jesteś, będziesz albo nie będziesz. Próbuję tylko pomóc.
– Nie jestem… – kręciła głową i nie potrafiła przestać. – To, że z Marczukiem… Kobieta musi kogoś mieć.
– Masz trzy wyjścia: pan Bolek, porucznik Łoś albo do widzenia. Ja ci pomóc nie mogę. Nie stać mnie, po prostu. Więc decyduj, byle szybko. Bo za długo tu sterczymy.
Odżałowałby następne pół minuty. Ale jej nie docenił.
– Porucznik – wypaliła niemal natychmiast.
Przeszli pod kamienicę, w której mieścił się konspiracyjny lokal, a kiedy wchodzili w bramę, Pawła naszła paskudna myśl, że o to od początku chodziło. By doprowadził psy gończe do łosiowego matecznika. Idiotyzm. Gestapo potrafiło wznieść się nad poziom pałki i pejcza, ale czegoś takiego sam Machiavelli by nie uknuł. Podstawić Marczukowi agentkę, żeby on mógł przyjść, zabić Marczuka, zabrać ją i zaprowadzić do swych zleceniodawców… Kompletna bzdura.
Melina była na ostatnim piętrze. Mógł wyjąć parabelkę i zastukać kolbą, nie ryzykując, że lokator z góry przyłapie go jak ta Niemka u Marczuka. Przyboczny Łosia, młodziutki chłopak o pseudonimie Leśnik, zdziwił się na widok pistoletu, ale nim zdziwienie przeszło w panikę, Paweł oddał mu trzymaną za lufę broń. Nie pytając o zgodę, wziął Chaję za rękę i wciągnął do mieszkania. Kuchnia, dalej pojedynczy pokój. Z pokoju przyglądał się gościom trzydziestolatek w powycieranej marynarce. Z łosia miał w sobie tylko pociągłą, jakby smutną twarz.
Drugi mężczyzna, rozparty w fotelu, miał okrągłą głowę, był rumiany, o połowę starszy i wyraźnie niezadowolony. Nosił drogi, trzyczęściowy garnitur, dzięki czemu mógł teraz gniewnie wyjąć złoty zegarek z kieszonki kamizelki.
– Kwadrans po czasie! – zmiażdżył Pawła wzrokiem. – W wojsku to nie do pomyślenia.
Paweł posadził na kanapie speszoną dziewczynę. Dla siebie odsunął od stołu krzesło. Leśnik został z tyłu, na środku kuchni, z szacunkiem obracając parabelką. Łoś wpatrywał się na Chaję z głupią miną i czerwieniejącymi policzkami. Spocony był już wcześniej.
– Nie mam zegarka – Paweł wzruszył ramionami i położył kapelusz na stole. – Przejadłem. Wojenna bieda.
Posłał wymowne spojrzenie gospodarzowi.
– To właśnie… – Łoś zawahał się przy tytule – komisarz Bujnicki. – W drugą stronę prezentacja poszła mu łatwiej: – Podpułkownik Szaniec z komendy okręgu.
Przy Chai oczywiście utknął bezradnie.
– Pani Welcman – wyręczył go Paweł. – Dawniej z getta, dziś z łóżka Marczuka. – Przez oblicze Łosia przebiegł grymas zaskoczenia. – Nieładnie, panie poruczniku. Wasz wywiad się nie popisał. Miało być dwóch mężczyzn.
Podpułkownik Szaniec pociemniał na twarzy.
– Oszalał pan?! Przyprowadzać tutaj jakąś…?
Nie dokończył. Zapanowała cisza. Dziewczyna, purpurowa na twarzy, wpatrywała się w czubki butów. Niepotrzebnie, bo tamci wbili spojrzenia nie w nią, lecz w Pawła.
– Tak wyszło. Mogłem ją zabić albo zabrać.
– Kto to jest? – warknął Szaniec.
– Polska obywatelka – Paweł czuł, że trafił mu się ponurak, z którym lepiej rozmawiać serio, a najlepiej na baczność, lecz niewiele to zmieniło. – Pomyślałem, że może polskie wojsko potrzebuje polskich obywateli.
– Kpi pan sobie?
– Dziś mało kto pierwszy i niepytany przyzna się do polskiego obywatelstwa. Wypada to docenić.
Z kuchni dobiegł trzask: to Leśnik bawił się parabelką. Jak przystało na obstawę, coś nosił w kieszeni, najwyraźniej jednak nie dorobił się pistoletu tej klasy.
– Nie powinien pan jej tu przyprowadzać – w ustach Łosia to upomnienie brzmiało bardziej jak przeprosiny. Pułkownik dla odmiany niemal zgrzytał zębami.
– Spalił nam pan lokal! – huknął na Pawła. – Na miłość boską, czy was w tej policji tylko pałowania uczyli? Myślenia wcale? Podobno był pan oficerem!
– Kiepskim. Wyrzucili mnie.
– Nie przyszedłem tu, by sobie pożartować!
– Ja też nie. Nie kłóćmy się. Zły początek, przepraszam…
Nerwy. Nie poszło tak, jak powinno.
– Ona? – domyślił się Łoś, wskazując dziewczynę.
– Nie tylko. Musiałem zastrzelić jakąś… chyba Niemkę.
– Co takiego?! – Szaniec niemal podskoczył w fotelu.
Porucznik skrzywił się boleśnie, przetarł mokre czoło.
– Nie moja wina. To miała być niemiecka kamienica, sami oficerowie i urzędnicy, żadnych rodzin. O tej porze wszyscy w pracy. A ona wylazła prosto na… Próbowała krzyczeć. Musiałem ją zabić.
– Niemkę?! Wie pan, ilu naszych oni teraz rozstrzelają?! Za kobietę?! Bezbronną?! Jasna cholera…
– Stało się, nie odwrócę tego.
Patrzyli na niego spode łba, wszyscy, z Chają włącznie. Może należało to powiedzieć innym tonem?
– Spieprzył pan robotę – z tonem Szańca też coś było nie tak: święte oburzenie za szybko przeszło w źle skrywaną satysfakcję. – Nie na to się umawialiście z Łosiem. Inna sprawa, że porucznik przekroczył swoje kompetencje, zlecając panu tę akcję. Pan nawet nie jest zaprzysiężony!
– I dlatego Marczuk nie żyje. Przykro mi z powodu tej kobiety, ale przypominam, że drań sypał jak dziurawy worek. Po kilka osób tygodniowo. Dużo wiedział i nagle zaczął tę wiedzę hurtowo sprzedawać. To nie ja do was przyszedłem z prośbą, by go sprzątnąć. To porucznik przybiegł do mnie. Właśnie dlatego, że nie jestem z organizacji i Marczuk mi ufał.
– Swój swemu – mruknął Szaniec z przekąsem.
– Próbowałem jej nie zabijać. Pani Welcman zaświadczy. – Chaja popatrzyła na niego zdziwiona. – à propos pani Welcman… Nie ręczę za nią, ale chyba możecie dać jej szansę. Weźcie ją do siebie, zamelinujcie, przesłuchajcie, a ja w tydzień, najwyżej dwa sprawdzę, kim jest i…
– Niech się pan tak nie rozpędza. Tutaj, póki co, ja dowodzę – pułkownik posłał surowe spojrzenie stojącemu w kuchni chłopakowi. – Na początek… Strzelec Leśnik! Skonfiskujecie ten pistolet.
Leśnik trzasnął obcasami, równie zaskoczony, co uradowany. Oczyma wyobraźni już się pewnie widział z nowiutką, kojąco ciężką dziewiątką.
– Ale… panie pułkowniku… – próbował protestować Łoś.
– Ani słowa. To, co pan zrobił, było karygodne. Najpierw spieprzony zamach, potem jakiś najemnik… Na miłość boską, poruczniku! Nie jesteśmy bandą morderców, tylko żołnierzami Rzeczypospolitej!
– To mój pistolet – powiedział cicho Paweł.
– Tak? Niemiecki luger? A to ciekawe. I skąd go pan ma? Wyfasowany? Z magazynu Gestapo czy może Abwehry?
Leśnik przestał się głupio szczerzyć do nowej zabawki i chyba próbował ją przeładować. Nie za bardzo mu szło.
– Skończmy to. Dajcie pieniądze i już mnie nie ma.
– Pieniądze? – roześmiał się Szaniec. – Armia Krajowa nie wynajmuje płatnych zabójców. Niech pan zapomni…
– Ale… – Łoś umilkł, nim na dobre zaczął.
– Ma pan zapapraną kartotekę, Bujnicki. Sprawdziłem. A teraz zginie przez pana co najmniej dziesięciu niewinnych Polaków. Chociaż nie zdziwię się, jeśli za tę babę rozstrzelają i pół setki; to dla nich propagandowa gratka. Polscy bandyci, mordercy kobiet… Już widzę tytuły w gadzinówkach. Gdyby nie to, że jednak sprzątnął pan tego śmiecia, skierowałbym sprawę do prokuratora. Ale…
– Pieniądze – przerwał mu Paweł, cicho wprawdzie, ale przez zęby. – Dziesięć tysięcy albo równowartość w dolarach. Byle po uczciwym kursie.
Trzeba oddać pułkownikowi honor: nie zmieszał się, o przestrachu nie mówiąc. Jako wojskowy, zachował się bez zarzutu. Jako policjant, straciłby w tym momencie nie tylko oficerskie szlify, ale nawet pałkę posterunkowego. Policjant ma obowiązek rozpoznawać ludzkie reakcje.
Łoś coś wyczuł. Lecz Łoś, dla odmiany, znał Pawła i po prostu do głowy by mu nie przyszło…
– Gówno zobaczysz, nie pieniądze. Mamy ważniejsze…
Nagan wyskoczył z kieszeni płaszcza i zastygł wymierzony w Leśnika. Chłopak rozchylił usta i zgłupiał do tego stopnia, że wciąż stał znieruchomiały z parabelką w ręku. Ktoś bardziej przytomny rzuciłby ją na deski. Łoś w ogóle nie próbował sięgać pod marynarkę. Pułkownik nie miał po co: dobrze skrojone garnitury leżą świetnie, ale też czynią bezbronnymi. Inna sprawa, że w stronę wieszaka z płaszczem, mocniej obciążonym z prawej strony, nawet nie spojrzał.
– Coś pan, oszalał? – był zdziwiony i prawie wcale niezaniepokojony, co Paweł uznał za zły znak. – Schowaj pan ten rewolwer. To nie operetka.
– Rzuć to, Leśnik. I ręce do góry. Poruczniku, pan też. Chaja, siadaj.
Zerwała się na nogi, więc i jej musiał poświęcić sekundę.
– Panie komisarzu – jęknął Łoś. – Co pan wyprawia…
– Wychodzę – pułkownik dźwignął się z fotela. – Nie będę brał udziału w…
Kula grzmotnęła o oparcie, fotel runął do tyłu. Szaniec, trzeba mu przyznać, tylko drgnął, zamiast podskoczyć z wrażenia. A potem, gdy znieruchomiał, był to bezruch właśnie, a nie dygot.
– Niech pan podniesie fotel i siada. – Lufa obróciła się w stronę kuchni. – Leśnik, co mówiłem?
Parabellum zadudniło o podłogę. Z podniesieniem rąk chwilę się chłopak wahał, w końcu jednak powędrowały do góry. Łoś, na szczęście, ograniczał się do robienia nieszczęśliwych min i kręcenia głową.
– Stań tam, obok pułkownika. Poruczniku, pana pistolet. Powoli, w dwa palce i na tapczan. O, właśnie. Teraz ty, Leśnik. Pokaż, co tam masz? Siódemka? Jak zabezpieczona, to rzuć. Jak nie, to zabezpiecz. Nie chcemy robić huku ani kogoś postrzelić, prawda? Możecie usiąść.
Zajęli miejsca po bokach pułkownikowskiego fotela.
– Upiłeś się, Bujnicki? – Szaniec próbował spopielić go wzrokiem. – Co mają znaczyć te wygłupy?
– Dziesięć tysięcy. Na tyle się umawialiśmy.
– Nie ze mną.
– Dowódca odpowiada za podwładnych. Może pan potem rozstrzelać porucznika. Wasz problem. Ja chcę moje pieniądze. Poniosłem koszty – zademonstrował nagana. – Widzi pan? Wyciszony. Trudno zdobyć, a kosztuje słono.
– Mogę dać trzy – głos Łosia był jeszcze bardziej obolały niż jego mina. – Z kawałkiem. I… spłacę pana. Powoli, w ratach. Daję oficerskie słowo honoru.
– Niech się pan zamknie – ofuknął go Szaniec. – Oficer nie negocjuje z jakimś… Pan zupełnie oszalał, Bujnicki? Co chce pan zrobić: pozabijać nas? To jakiś absurd!
– O naboje do nagana też ciężko. Po pięć złotych płaciłem. Byłbym stratny następne piętnaście. A wie pan, ile zarabiam? Dwieście osiemdziesiąt miesięcznie. Przeszło półtorej dniówki w błoto…
– Skończmy ten cyrk. Nie dostanie pan dziesięciu tysięcy. Po pierwsze, nie mamy tu tyle pieniędzy, a po drugie…
– Pierwsze wystarczy – wstał, założył kapelusz. Chaja, wyraźnie pogubiona, próbowała wtulić się w kąt kanapy, ale wziął ją za ramię i pchnął w stronę wieszaka. – Ta teczka. Przynieś. I płaszcz pułkownika. To ten ładny.
Szaniec poruszył się w fotelu, lecz od razu znieruchomiał, widząc idealny okrąg lufy.
– à propos zakupów… Zwykłe pistolety chodzą średnio po cztery tysiące. Za trzy sztuki spokojnie dostanę dwanaście. Teczka… – ocenił zdobycz Chai. – Piękna skóra. Pewnie z pół tysiąca, choć prędzej tysiąc. Przepraszam, że pożyczam, ale rozumie pan pułkownik, z takim arsenałem po kieszeniach nie da się chodzić.
– Bujnicki… ostrzegam cię… – Tamten wyglądał, jakby się dusił. – Wiesz, z kim zadzierasz? Jeszcze możesz…
– Ja tylko biorę zastaw za swoje honorarium. Towar za trzynaście tysięcy. Przyniesiecie dziesięć, wraca do was. Bez strachu, bez ryzyka przy kupowaniu. Okazja. I poczekam, choć podobno Żydzi płacą potrójną cenę.
– Do cholery, jesteś polskim oficerem! Nie możesz…
– Po pierwsze, już nie; po drugie, oficerom płaci się pensję.
– Wziął od dziewczyny płaszcz, wyjął z kieszeni wypolerowanego visa, pokazał, by otwarła teczkę. Wrzucił do środka wszystkie trzy pistolety. – Przykro mi, że tak wyszło, pułkowniku, ale naprawdę zrobiliście dobry interes. Marczuk kosztowałby was drożej, o stratach w ludziach nie mówiąc. Więc bez urazy. Niech pan zbierze pieniądze i zgłosi się po zastaw. Chaja – dopiero teraz popatrzył na dziewczynę. – Zostajesz czy idziesz ze mną?
Wyjął jej teczkę z rąk, tyłem wycofał się do kuchni, podniósł parabelkę.
– Zgłoszę się – usłyszał warknięcie Szańca. – O, tak.
Otworzył drzwi, wyszedł, zamknął drzwi. Ruszył w dół.
Dopiero wtedy usłyszał stukot szpilek.

 
Wesprzyj nas