O tym co okazuje się najważniejsze, gdy patrzymy na życie z perspektywy jego kresu, pisze Isabel Allende w powieści „Japoński kochanek”. To rozgrywająca się na przestrzeni osiemdziesięciu lat historia bogatego życia Almy Belasco i panorama XX wieku widzianego z perspektywy zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych.


Japoński kochanekAlma, jako siedmioletnia dziewczynka musiała opuścić swój zamożny dom i wyruszyć z Gdyni w zamorską podróż do krewnych, ponieważ jej rodzice, na wszelki wypadek, postanowili wyprawić dzieci z Polski na jakiś czas. Na początku 1939 roku wiele mówiło się o nadchodzącej nowej wojnie i choć ojciec Almy nie dowierzał by rzeczywiście jakiś konflikt mógł wybuchnąć, to zapobiegliwie wysłał dzieci za granicę – jak sądził – do czasu ustania niepokojących pogłosek. W konsekwencji starszy brat Almy wyjechał do Londynu, a niewiele później ona sama wyruszyła z guwernantką do rodziny w San Francisco.

Czytelnik, mając świadomość, jak potoczyła się historia, obserwuje oderwaną od rodziców Almę, która próbuje zaaklimatyzować się w nowym miejscu mając nadzieję, że rodzicom uda się do niej dołączyć. Napływające z Europy wiadomości, tragiczne wieści o ekspansji nazistów, sprawiają, że nadzieja ta powoli gaśnie. Przez pełne łez i tęsknoty chwile pomagają przejść Almie starszy od niej kuzyn Nat i będący w jej wieku syn japońskiego ogrodnika Ichimei Fukuda.

Isabel Allende snując opowieść o losach Almy, opowiada czytelnikom jednocześnie o historii XX wieku widzianej z perspektywy zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Po ataku na Pearl Harbor rodzina najlepszego przyjaciela dziewczynki, wraz ze wszystkimi innymi rodzinami japońskiego pochodzenia, zostanie pospiesznie przewieziona do obozów internowania przeznaczonych dla Japończyków, wojna ponownie rozdzieli ją z najdroższą jej osobą. Równowaga i spokój, z trudem odzyskane przez dziewczynkę, znów legną w gruzach.

Swoim zwyczajem, znanym już czytelnikom z wcześniejszych powieści, Allende odkrywa kolejne fakty z życiorysów swoich bohaterów niczym patki rozchylającego się kwiatu. Zmusza czytelników co ciągłego weryfikowania opinii o nich pokazując jakie zdarzenia i doświadczenia stoją za określonymi zachowaniami i wyborami jakich dokonali. A bohaterów mamy całą plejadę; w cieniu wątku Almy rozwija się historia Iriny, imigrantki z Mołdawii zatrudnionej przez kobietę do pomocy. Nie zabrakło sporego grona bohaterów drugoplanowych – mieszkańców domu spokojnej starości Lark House, gdzie ostatnie lata życia spędza bardzo specyficzna klientela.

Allende opowiada o życiu widzianym z perspektywy jego kresu, gdy opadają wszelkie złudzenia

Sięgając po ten motyw pisarka stworzyła sobie możliwość opowiedzenia o życiu widzianym z perspektywy jego kresu, gdy opadają wszelkie złudzenia i bez cienia wątpliwości można odpowiedzieć sobie na pytania o to, co przez te wszystkie lata naprawdę się liczyło, co było najważniejsze. Nie ma też już czasu na udawanie. Opadają maski, jak na dłoni widać kim ludzie przez całe życie byli, niezależnie od tego, co próbowali odgrywać przed rodziną i przyjaciółmi.

Młoda Irina, towarzysząc Almie, przebywając pośród pensjonariuszy Lark House jako opiekunka, uczy się oddzielania przeszłości od teraźniejszości. Korzystając z doświadczenia starszych powoli wychodzi ze skorupy lęku, trawiącego ją od dzieciństwa. Patrząc na cudze życiorysy i przyglądając się ich zawirowaniom powoli przyjmuje do wiadomości, że przeszłość musi pozostawić za sobą i, że to ona sama decyduje czy pozwoli sobie na piękne życie czy będzie tkwić w szponach dramatycznych wspomnień. Wanda Pawlik

Isabel Allende, Japoński kochanek, Przekład: Joanna Ostrowska, Grzegorz Ostrowski, Wydawnictwo Muza, Premiera: 18 maja 2016

kup książkę

Japoński kochanek

Isabel Allende
Japoński kochanek
Przekład: Joanna Ostrowska, Grzegorz Ostrowski
Wydawnictwo Muza
Premiera: 18 maja 2016

Lark House

Irina Bazili zaczęła pracować w Lark House na przedmieściach Berkeley w 2010 roku. Miała wówczas dwadzieścia trzy lata i nie robiła sobie wielkich nadziei, bo odkąd skończyła piętnaście, nieraz zmieniała pracę i adres. Nie przyszło jej nawet na myśl, że ten dom seniora okaże się dla niej miejscem idealnym i że przez trzy następne lata będzie tak szczęśliwa jak w dzieciństwie, zanim los namieszał w jej życiu. Lark House, założony w połowie dwudziestego wieku i mający zapewnić godne warunki staruszkom o niskich dochodach, nie wiedzieć dlaczego od samego początku przyciągał postępowych intelektualistów, gorliwych adeptów ezoteryki i artystów niezbyt wysokiego lotu. Wraz z upływem czasu zakład pod wieloma względami się zmienił, ale w dalszym ciągu pobierano tu opłaty adekwatne do przychodów pensjonariuszy, aby utrzymać – przynajmniej w teorii – pewne zróżnicowanie społeczne i rasowe. W praktyce wszyscy mieszkańcy byli białymi przedstawicielami klasy średniej, a różnorodność polegała na subtelnych niuansach między wolnomyślicielami, poszukiwaczami drogi duchowej, działaczami społecznymi i ekologicznymi, nihili-stami i paroma hipisami znad zatoki San Francisco, którzy jeszcze pozostali przy życiu.
W trakcie pierwszej rozmowy Hans Voigt, dyrektor tej wspólnoty, dał Irinie do zrozumienia, że jest za młoda na tak odpowiedzialne stanowisko, ale ponieważ muszą pilnie zatrudnić kogoś na wakujące miejsce w dziale administracji i opieki, będzie mogła tam pracować do czasu, aż znajdą odpowiednią osobę. Irina pomyślała, że to samo można by powiedzieć o nim: wyglądał jak pucołowaty chłopczyk z przedwczesną łysiną, którego z pewnością przerastało zadanie kierowania taką placówką. Kiedy jednak później przyjrzała mu się z bliska i w lepszym świetle, doszła do wniosku, że wygląd Voigta wprowadza w błąd. Skończył już pięćdziesiąt cztery lata i tak naprawdę był znakomitym administratorem. Zapewniła go, że brak wykształcenia zrekompensuje doświadczeniem w opiece nad seniorami, zdobytym w Mołdawii, jej rodzinnym kraju.
Nieśmiały uśmiech kandydatki zmiękczył serce dyrektora. Zapomniał nawet poprosić ją o referencje i od razu zaczął wymieniać obowiązki związane z jej stanowiskiem. Można było je streścić w kilku słowach: ułatwianie życia członkom drugiej i trzeciej grupy. Tymi z pierwszej nie musiała się zajmować, byli niezależni i po prostu wynajmowali w Lark House mieszkania. Tymi z czwartej, określanej bardzo trafnie mianem Raju, również, bo czekali oni już tylko na pójście do nieba, większość czasu spędzali na drzemce i nie potrzebowali usług, które mogła zaoferować. Do jej obowiązków miało należeć towarzyszenie pensjonariuszom w czasie wizyt u lekarza, prawnika albo księgowego, pomoc w wypełnianiu zeznań podatkowych i formularzy dotyczących stanu zdrowia, zabieranie ich na zakupy oraz inne tego rodzaju przysługi. Jedyny zaś jej kontakt ze staruszkami z Raju polegałby na organizowaniu im pogrzebów. Będzie otrzymywała szczegółowe instrukcje w zależności od przypadku, bo – jak powiedział Hans Voigt – życzenia umierających nie zawsze pokrywają się z życzeniami ich bliskich. Mieszkańcy Lark House hołdowali różnym wierzeniom; ich pogrzeby przybierały często postać skomplikowanych ceremonii ekumenicznych.
Voigt wyjaśnił, że tylko personel sprzątający, opiekunowie i pielęgniarki są zobligowani do noszenia specjalnych strojów, istniała jednak niepisana reguła dotycząca ubiorów pozostałych pracowników: głównym wskazaniem w tej materii były szacunek dla innych i dobry gust. Na przykład T-shirt z wizerunkiem Malcolma X, który miała na sobie Irina, uchodził w tej instytucji za niestosowny, co dyrektor dobitnie podkreślił. Na podkoszulku widniała podobizna Che Guevary, ale dziewczyna nie sprostowała pomyłki, uznawszy, że Hans Voigt nigdy nie słyszał o partyzancie, który niemal pól wieku po śmierci nadal jest czczony przez Kubańczyków oraz przez garstkę radykałów z Berkeley, gdzie mieszkała również ona. Koszulka kosztowała w sklepie z używaną odzieżą dwa dolary i była prawie nowa.
– Nie wolno tu palić – ostrzegł ją dyrektor.
– Nie palę i nie piję, proszę pana.
– Jest pani zdrowa? To ważne, gdy ma się kontakt ze starymi ludźmi.
– Tak.
– Czy jest coś, o czym powinienem wiedzieć?
– Jestem uzależniona od gier komputerowych i powieści fantasy. Wie pan, Tolkien, Neil Gaiman, Philip Pullman. Poza tym dorabiam kąpaniem psów, ale to nie zajmuje mi dużo czasu.
– To, co pani robi po godzinach, jest pani prywatną sprawą. Proszę tylko pamiętać, że w tej pracy nie można się rozpraszać.
– Oczywiście. Jeśli da mi pan szansę, zobaczy pan, że świetnie sobie radzę ze starymi ludźmi. Nie będzie pan żałował – powiedziała dziewczyna z udawaną powagą.
Po zakończeniu rozmowy dyrektor pokazał jej obiekt, w którym znalazło dach nad głową dwieście pięćdziesiąt osób. Średnia wieku pensjonariuszy sięgała osiemdziesięciu pięciu lat. Lark House był niegdyś wspaniałą posiadłością i należał do pewnego magnata czekoladowego, który podarował ją miastu i zostawił hojną dotację na jej dalsze finansowanie. Całość składała się z domu głównego, pretensjonalnego pałacyku, który mieścił biura i pomieszczenia ogólnodostępne takie jak biblioteka, stołówka czy warsztaty, oraz z szeregu ładnych budynków krytych gontem, doskonale wkomponowanych w park, pozornie dziki, ale w rzeczywistości starannie pielęgnowany przez ekipę ogrodników. Budynki z niezależnymi apartamentami i te, w których mieszkali pensjonariusze drugiej i trzeciej grupy, łączyły szerokie zadaszone galerie, co umożliwiało poruszanie się na wózkach bez względu na pogodę. Galerie miały ściany ze szkła pozwalające na podziwianie przyrody, najlepsze lekarstwo na cierpienie niezależnie od wieku. Raj, stojąca osobno betonowa budowla, stanowiłby dysonans na tle otoczenia, gdyby nie bluszcz całkowicie pokrywający ściany. Biblioteka i sala gier były dostępne o każdej porze, salon piękności miał elastyczne godziny pracy, a w warsztatach prowadzono najróżniejsze zajęcia, od malarstwa po astrologię, dla osób, które pragnęły, by przyszłość jeszcze kiedyś je czymś zaskoczyła. W Sklepie z Przedmiotami Zapomnianymi, jak głosił napis na drzwiach, obsługiwanym przez wolontariuszki z pensjonatu, sprzedawano odzież, meble, biżuterię i inne skarby, których pensjonariusze postanowili się pozbyć albo które pozostały po zmarłych.
– Mamy tu znakomity klub filmowy. Organizujemy projekcje trzy razy w tygodniu, w bibliotece – powiedział Hans Yoigt.
– A jakie filmy puszczacie? – zapytała Irina w nadziei, że będą to filmy o wampirach albo z gatunku science fiction.
– Wybiera je specjalna komisja, nasi pensjonariusze preferują kryminały, uwielbiają zwłaszcza Tarantina. Tu panuje coś w rodzaju fascynacji przemocą, ale niech się pani nie obawia, oni wiedzą, że to fikcja i że aktorzy pojawią się w innych filmach, cali i zdrowi. Nazwijmy to wentylem bezpieczeństwa. Niektórym z naszych mieszkańców chodzą po głowie myśli o morderstwie, najczęściej kogoś z własnej rodziny.
– To tak jak mnie – palnęła Irina bez zastanowienia.
Hans Voigt uznał, że dziewczyna żartuje, i roześmiał się zadowolony; poczucie humoru cenił u swoich pracowników niemal na równi z cierpliwością.
Pośród starych drzew w parku biegały oswojone wiewiórki i zaskakująco liczne jelenie. Hans Voigt wyjaśnił, że samice przychodzą tu rodzić i wychowywać młode do czasu, aż te zaczną same dawać sobie radę, i że posiadłość jest również ostoją ptaków, zwłaszcza skowronków, od których wzięła się nazwa Lark House, dom skowronków. W strategicznych miejscach rozmieszczono kamery do podpatrywania zwierząt w naturalnym środowisku, a przy okazji staruszków, którzy zabłądziliby albo ulegli jakiemuś wypadkowi, ale poza tym w Lark House nie stosowano innych środków bezpieczeństwa. W ciągu dnia drzwi pozostawiano otwarte, a teren obchodziło tylko dwóch nieuzbrojonych ochroniarzy, emerytowanych policjantów – jeden miał siedemdziesiątkę, drugi siedemdziesiąt cztery lata. Nie potrzeba było niczego więcej, bo jakiż złoczyńca traciłby czas na nękanie starców, którzy nie mieli żadnych dochodów?
Voigt i Irina minęli po drodze dwie kobiety na wózkach inwalidzkich, grupę osób niosących sztalugi i pudelka z farbami na lekcję malarstwa w plenerze oraz kilkoro mieszkańców spacerujących z psami równie niesprawnymi jak oni sami. Posiadłość leżała nad zatoką, więc w czasie przypływu można było popływać kajakiem, z czego korzystało kilkoro pensjonariuszy, którzy nie dali się jeszcze pokonać chorobom. Tak właśnie chciałabym żyć, westchnęła Irina, wciągając głęboko słodki zapach sosen i wawrzynu i porównując miłe dla oka budynki z zatęchłymi norami, w których po-mieszkiwała, od kiedy skończyła piętnaście lat.
– Na koniec, panno Bazili, powinienem wspomnieć o dwóch duchach, bo na pewno będzie to pierwsza rzecz, przed którą ostrzeże panią haitański personel.
– Nie wierzę w duchy.
– Cieszę się. Ja też nie. Duchami z Lark House są młoda kobieta w różowej sukni z woalu i mniej więcej trzyletni chłopiec. To Emily, córka czekoladowego magnata. Biedna Emily umarła z żalu, kiedy jej synek utopił się w basenie, pod koniec lat czterdziestych ubiegłego wieku. Po tym wypadku magnat opuścił dom i założył fundację.
– Chłopiec utopił się w tym basenie, który mi pan pokazał?
– Tym samym. O ile mi wiadomo, nikt więcej w nim nie zginął.
Irina miała wkrótce zrewidować swój pogląd na temat duchów; odkryła, że wielu staruszkom przez cały czas towarzyszą ich bliscy zmarli. Emily i jej syn nie byli jedynymi rezydującymi tu zjawami.

Następnego dnia wcześnie rano Irina stawiła się do pracy w najlepszych dżinsach i skromnym T-shircie. Stwierdziła, że w Lark House panuje luźna atmosfera, ale nikt nie zaniedbuje swoich obowiązków. Zakład przypominał bardziej kampus uniwersytecki niż dom seniora. Jedzenie było takie samo jak w każdej szanującej się restauracji w Kalifornii – możliwie najbardziej organiczne – obsługa sprawna, a personel miły, jak zwykle w tego rodzaju miejscach. W ciągu kilku dni Irina nauczyła się imion i dziwactw swoich kolegów i powierzonych jej pensjonariuszy. Dzięki hiszpańskim i francuskim zdaniom, które zdołała zapamiętać, zyskała poważanie personelu, prawie w całości pochodzącego z Meksyku, Gwatemali i Haiti. Pensje nie były zbyt wysokie jak na tak ciężką pracę, ale narzekali tylko nieliczni. „Babcie trzeba rozpieszczać, ale z szacunkiem. To samo dotyczy dziadków, ale z tymi nie należy zbytnio się spoufalać, bo robią się niegrzeczni”, radziła jej Lupita Farfas, mala grubaska z twarzą rzeźby ol-meckiej, szefowa ekipy sprzątającej. Pracowała w Lark House od trzydziestu dwóch lat i miała dostęp do pokoi, znała zatem najbardziej intymne sekrety wszystkich lokatorów, wiedziała, jak wygląda ich życie, odgadywała, kiedy źle się czują, i dzieliła z nimi smutki.
– Uważaj na depresję, Irino. Zdarza się tu bardzo często. Jeśli zauważysz, że ktoś się izoluje, chodzi smutny, bez powodu zostaje w łóżku lub przestaje jeść, zawiadom mnie jak najszybciej, rozumiesz?
– I co robisz w takich przypadkach?
– Zależy. Głaszczę ich, za to są zawsze wdzięczni, bo starców nikt nie dotyka; robię wszystko, by wciągnął ich jakiś serial telewizyjny, nikt nie chce umrzeć, dopóki nie zobaczy ostatniego odcinka. Niektórym pomaga modlitwa, ale jest tu wielu ateistów, a ci się nie modlą. Najważniejsze żeby nie zostawiać ich samych. Jeśli nie będzie mnie pod ręką, powiadom Cathy, ona wie, co robić.
Doktor Catherine Hope, pensjonariuszka z drugiej grupy, pierwsza powitała Irinę w imieniu wspólnoty. Miała sześćdziesiąt osiem lat i była najmłodszą podopieczną ośrodka. Kiedy zaczęła jeździć na wózku inwalidzkim, zdecydowała się na opiekę i towarzystwo, jakie oferował Lark House. Mieszkała tu od kilku lat i w tym czasie stała się duszą instytucji.
– Seniorzy to najzabawniejsi ludzie na świecie. Dużo przeżyli, mówią to, co chcą, i guzik ich obchodzi opinia innych. Nigdy nie będziesz się tu nudzić – powiedziała Irinie.
– Nasi pensjonariusze to ludzie wykształceni; jeśli są zdrowi, dalej się uczą i szukają nowych doznań. W tej wspólnocie jest chęć do działania, co pozwala uniknąć najgorszego nieszczęścia związanego ze starością: samotności.
Irina wiedziała o postępowym nastawieniu mieszkańców Lark House, bo nieraz było o nim głośno. Istniała lista oczekujących latami, żeby się tu dostać; byłaby dłuższa, gdyby nie to, że wielu kandydatów umierało, zanim przyszła ich kolej. Ci starcy stanowili niezbity dowód na to, że wiek, ze wszystkimi jego ograniczeniami, nie przeszkadza w zabawie ani w uczestniczeniu w sprawach tego świata. Wielu z nich aktywnie działało w ruchu Starcy dla Pokoju, poświęcając piątkowe poranki na uliczne protesty przeciwko wszelkim aberracjom i niesprawiedliwościom, zwłaszcza tym popełnianym przez imperium północnoamerykańskie, za które czuli się odpowiedzialni. Aktywiści, wśród nich pewna mająca sto jeden lat dama, spotykali się na miejscowym placu naprzeciwko posterunku policji, przyjeżdżali tam na wózkach inwalidzkich, przychodzili z laskami i balkonikami rehabilitacyjnymi, przynosili transparenty z hasłami przeciwko wojnie czy globalnemu ociepleniu. Ludzie popierali ich, wciskając klaksony albo podpisując petycje, które zapalczywi dziadkowie podsuwali im pod nos. Nieraz pokazywano tych wichrzycieli w telewizji, kiedy policja ośmieszała się, próbując ich rozproszyć groźbą użycia gazów łzawiących, której nigdy nie wprowadzano w życie. Wzruszony Hans Voigt pokazał Irinie tabliczkę w parku na cześć pewnego muzyka, który zmarł w 2006 roku w wieku dziewięćdziesięciu siedmiu lat na polu walki i w pełnym słońcu: dostał nagłego wylewu krwi do mózgu w trakcie protestu przeciwko wojnie w Iraku.
Irina wychowała się w mołdawskiej wiosce zamieszkanej przez starców i dzieci. Nikt nie miał tam zębów, starcy, bo wypadły im z powodu zużycia, dzieci dlatego, że właśnie traciły mleczaki. Nie pierwszy raz w ciągu ostatnich lat na myśl o swoich dziadkach poczuła wyrzuty sumienia, że ich opuściła. W Lark House miała okazję dać innym to, czego nie mogła zaoferować im; z takim podejściem przystąpiła do opieki nad osobami, które jej powierzono. Szybko zjednała sobie wszystkich mieszkańców, także tych z pierwszej grupy, niezależnych.
Od początku zwróciła uwagę na Almę Belasco. Wyróżniała się spośród innych kobiet arystokratycznymi manierami i polem magnetycznym, które oddzielało ją od pozostałych śmiertelników. Lupita Farfas twierdziła, że Belasco nie pasuje do Lark House, że nie zagrzeje tu długo miejsca i że w każdej chwili może przyjechać po nią ten sam szofer, który przywiózł ją do ośrodka mercedesem. Ale mijały miesiące i nic takiego się nie wydarzyło. Irina obserwowała Almę Belasco z daleka, ponieważ Hans Voigt polecił jej, by skoncentrowała się na osobach z drugiej i trzeciej grupy i nie zaprzątała sobie głowy niezależnymi. Była i tak wystarczająco zajęta obsługiwaniem swoich klientów – nie nazywano ich pacjentami – i poznawaniem tajników nowej pracy. W ramach szkolenia musiała obejrzeć filmy z ostatnich pogrzebów: pewnej Żydówki buddystki i nawróconego agnostyka. Z kolei Alma Belasco nie zwróciłaby uwagi na Irinę, gdyby nie okoliczności, które szybko uczyniły z dziewczyny najbardziej kontrowersyjną osobę w całej wspólnocie.

 
Wesprzyj nas