Ostatni tom Świata Dysku. Wspaniałe podsumowanie cyklu.


Pasterska koronaGłęboko w Kredzie coś się poruszyło. Sowy i lisy to wyczuwają. Tiffany także, przez swoje buty. To dawny nieprzyjaciel gromadzi siły.

To czas zakończeń i początków, starych przyjaciół i nowych, rozmycia granic i przesunięcia mocy. Teraz to Tiffany stoi pomiędzy światłem i ciemnością, dobrem i złem.

Horda elfów szykuje się do inwazji i Tiffany musi wezwać wszystkie czarownice, by stanęły przy niej. By broniły świata. Jej świata.

Będzie rozliczenie…

* * *

To nie jest po prostu świetna powieść o Dysku, to powieść niezwykła… Wspaniałe podsumowanie.
Kat Brown, „Daily Telegraph”

Ostatnia książka Terry’ego Pratchetta to pożegnanie… To książka, którą warto przeczytać dwukrotnie, raz za razem.
Christopher Stevens, „Daily Mail”

Terry Pratchett nigdy nie był tak dowcipny, tak bezpośredni i tak szczodry, jak w tej – swojej ostatniej – powieści ze Świata Dysku.
Amanda Craig, „Guardian”

Terry Pratchett był uznanym twórcą, autorem niezwykle popularnego na całym świecie cyklu o świecie Dysku. Pierwsza powieść tego cyklu, „Kolor magii”, została wydana w roku 1983. Jego czterdziesta powieść o Dysku, „Para w ruch”, ukazała się w roku 2013. Jego książki doczekały się licznych adaptacji scenicznych i filmowych, a ich autor był wielokrotnie nagradzany – zdobył m.in. Medal Carnegie i został nobilitowany za zasługi dla literatury. Zmarł w marcu 2015 r.

Terry Pratchett
Pasterska korona
Przekład: Piotr W. Cholewa
Wydawnictwo Prószyński Media
Premiera: 17 maja 2016
kup książkę

Pasterska korona


Prolog
Korona z Kredy

Narodziła się w mrokach Okrągłego Morza; z początku była miękką, dryfującą istotą, niesioną tam i z powrotem przez kolejne fale. Wyrosła jej muszla, choć w tym falującym, wirującym świecie żyły wielkie stwory, które i tak w jednej chwili mogłyby ją zgnieść. Mimo to przetrwała. Jej delikatne życie mogłoby trwać tak w nieskończoność, póki by go nie przerwały niebezpieczeństwa przyboju lub inne pływające stwory – gdyby nie kałuża.
Kałuża była ciepła, położona wysoko na plaży, zasilana rzadkimi, nadlatującymi od Osi sztormami; istota żywiła się w niej stworzeniami jeszcze mniejszymi od siebie, i rosła, aż stała się królem. I pewnie stałaby się jeszcze większa, gdyby nie gorące lato, które sprawiło, że woda wyparowała.
I tak mała istota umarła, ale jej skorupka przetrwała, niosąc w sobie zalążek czegoś ostrego. Przy kolejnym przypływie fala zmyła ją w przybrzeżne wody, gdzie utknęła, przetaczając się tam i z powrotem wśród kamieni i innych pozostałości po sztormach.
Morze falowało przez wieki, aż wyschło i cofnęło się z lądu, a kolczasta muszla dawno martwej istoty zapadała się w warstwach muszli innych stworzonek, które nie przetrwały. I tam leżała, z powoli rosnącym wewnątrz ostrym jądrem, aż do dnia, kiedy znalazł ją pasterz, pilnujący swych stad na wzgórzach, które teraz nazywano Kredą.
Dziwny przedmiot przyciągnął jego wzrok, schylił się więc, uniósł go i obejrzał ze wszystkich stron. Był zaokrąglony, ale nie całkiem, i pasował do wnętrza dłoni. Kształt wydawał się zbyt regularny jak na krzemień, choć miał krzemień w sercu. Powierzchnia była szara jak w kamieniu, ale z sugestią złota pod szarością. Na powierzchni wyczuwał pięć wyraźnych grzbietów w równych odstępach, niemal jak paski, sięgających od płaskiej podstawy po wierzchołek. Widział już takie rzeczy, ale ta była jakaś inna – całkiem jakby sama wskoczyła mu do ręki.
Dziwne znalezisko przetoczyło się, kiedy pasterz próbował obrócić je w dłoni, i miał wrażenie, że chce coś mu powiedzieć. To głupi pomysł, sam o tym wiedział, a jeszcze nie był na piwie, lecz ten niezwykły obiekt zdawał się wypełniać cały jego świat. Po chwili pasterz przeklął własną głupotę – ale mimo to zachował kamyk i zabrał ze sobą, by pokazać kumplom w pubie.
– Patrzcie – powiedział. – Wygląda jak korona.
Tamci oczywiście wybuchnęli śmiechem.
– Korona? – zawołali. – A po co ci korona? Nie jesteś żadnym królem, Danielu Obolały.
Ale pasterz zabrał swą zdobycz do domu i ostrożnie ułożył na półce w kuchni, gdzie trzymał rzeczy, które lubił.
I tam, w końcu, została zapomniana i utracona dla historii.
Ale nie dla Obolałych, którzy przekazywali ją sobie z pokolenia na pokolenie.

Rozdział 1
Gdzie wiatr powieje

To był jeden z tych dni, które człowiek długo zachowuje w pamięci. Wysoko na łąkach, powyżej farmy rodziców, Tiffany Obolała czuła się tak, jakby mogła sięgnąć wzrokiem na sam koniec świata. Powietrze było czyste jak kryształ, a w rześkim wietrze zeschłe jesienne liście wirowały wokół jesionów, gdy te klekotały gałęziami, by zrobić miejsce dla nowych wiosennych pąków.
Zawsze się zastanawiała, czemu rosną tu drzewa. Babcia Obolała powiedziała kiedyś, że prowadziły tędy dawne trakty, wytyczone w czasach, kiedy dolina poniżej była bagnem. Babcia mówiła, że właśnie dlatego ludzie stawiali swoje domy tutaj, na górze – dalej od mokradeł i od innych ludzi, którzy chcieliby uprowadzić ich stada.
Może czuli się bezpiecznie w pobliżu starych kamiennych kręgów, jakie tu znajdowali. A może to właśnie oni je wznieśli? Nikt nie wiedział na pewno, skąd się wzięły… ale chociaż tak naprawdę w to nie wierzyli, wszyscy byli przekonani, że takie rzeczy lepiej zostawić w spokoju, na wszelki wypadek. W końcu jeśli nawet taki krąg ukrywał jakieś sekrety czy skarby, to jaki z nich pożytek, gdy chodzi o owce? I chociaż wiele kamieni już upadło, może jednak osoba pod nimi pogrzebana nie chciałaby, żeby ktoś ją wykopał? Przecież to, że człowiek jest martwy, nie oznacza jeszcze, że nie może się rozgniewać. O nie…
Nawet Tiffany wykorzystała kiedyś pewne konkretne kamienie, żeby przejść przez bramę do Krainy Baśni – krainy całkiem innej niż opisywana w Xiędze Baśniowych Opowyeści dla Grzecznych Dzieci. Wiedziała więc, że niebezpieczeństwa są realne.
Dzisiaj, z jakiejś przyczyny, naszła ją ochota, by znowu pójść do tych kamieni. Jak każda rozsądna czarownica, nosiła mocne buty, które mogły przejść po wszystkim – dobre, praktyczne buty. Jednak nie przeszkadzały jej wyczuwać krainy, słyszeć, co do niej mówi. Zaczęło się od lekkiego łaskotania, swędzenia przenoszącego się na stopy i żądającego, by je usłyszeć, ponaglającego, by pomaszerować na hale, odwiedzić krąg – mimo że akurat wciskała rękę w owczy zadek, by wyleczyć paskudny przypadek kolki. Czemu miałaby iść do kamieni, Tiffany nie wiedziała, ale żadna czarownica nie ignorowała czegoś, co mogło być wezwaniem. Poza tym kręgi stały tam jako bariera. Chroniły jej krainę – chroniły przed tym, co mogło przez nie przejść…
Wyruszyła natychmiast, z nieco zmarszczonym czołem. Jednak na samym szczycie Kredy wszystko wyglądało jak należy. Zawsze tak było. Nawet dzisiaj.
Ale czy na pewno? Ku zaskoczeniu Tiffany nie była jedyną, którą tego dnia coś przyciągnęło do kręgu. Bo kiedy rozglądała się w tym rześkim, czystym powietrzu i słuchała wiatru, rozpoznała błysk rudych włosów, plamę tatuowanej niebieskiej skóry – i usłyszała mruknięcie „Łojzicku”, gdy jakiś szczególnie rozbawiony kłąb liści zaczepił się na hełmie z króliczej czaszki.
– Kelda sama mie tu psysłoła, cobym mioł te kamycki na łoku – oznajmił Rob Rozbój ze swego punktu obserwacyjnego na sterczącym z ziemi kawałku skały.
Czujnie omiatał wzrokiem okolicę, jakby wypatrywał rabusiów. Skądkolwiek by przychodzili. Zwłaszcza gdyby nadeszli przez krąg.
– I jakby który z tych paskudów chciał se wrócić i jesce roz próbować, będziemy gotowi, wis – dodał z nadzieją w głosie. – Psyjmiemy ich z nasom najlepsom feeglowom gościnnościom. – Wyprostował swoją chudą sylwetkę na pełne sześć cali i pogroził mieczem niewidzialnemu wrogowi.
Efekt, jak uznała Tiffany już nie po raz pierwszy, był dość imponujący.
– Ci starożytni rabusie od dawna są martwi – powiedziała, zanim zdążyła się powstrzymać, chociaż jej Drugie Myśli podpowiadały, by słuchała uważnie. Jeśli Jeannie, żona Roba i kelda klanu Feeglów, widziała, że nadchodzą kłopoty, to znaczy, że kłopoty są blisko.
– Martwi? Ano, takoz i my som – odparł Rob1.
– Niestety… – Tiffany westchnęła. – W tych dawnych czasach śmiertelnicy zwyczajnie umierali. Nie wracali, jak wam się to chyba udaje.
– By wracali, jakby mieli nasom broze.
– Co to takiego?
– No wis, broza to jakby tako łowsianka, ino ze syćkim w środku i jesce kapeckom brandy albo maści do łowiecek łod twojej starej babci.
Tiffany się roześmiała, ale niepokój jej nie opuszczał. Muszę porozmawiać z Jeannie, pomyślała. Muszę się dowiedzieć, czemu ona i moje buty czują to samo.

* * *

Kiedy dotarli do porośniętego trawą sporego kopca, kryjącego zawiły labirynt siedziby Feeglów, Tiffany i Rob skierowali się do maskującej główne wejście kępy głogu. Tam znaleźli Jeannie – siedziała na zewnątrz i jadła kanapkę.
Baranina, pomyślała Tiffany z odrobiną irytacji. Dobrze pamiętała o umowie z Feeglami, pozwalającej im porwać czasem jakąś starą owcę w zamian za zabawę przy odganianiu kruków, które w przeciwnym wypadku atakowały lotem nurkowym młode owce, a te z kolei robiły to, co owce potrafią najlepiej, to znaczy gubiły się i ginęły. Chociaż zagubione owce w Kredzie nauczyły się nowej sztuczki – często pędziły przez hale z wielką prędkością, czasami do tyłu, z Feeglem przy każdym kopytku, i w ten sposób powracały do swoich stad.
Keldzie niezbędny był wielki apetyt, ponieważ w klanie Nac Mac Feeglów była jedyną keldą i miała mnóstwo synów, plus wyskakującą z rzadka szczęśliwą córkę2. Za każdym razem, kiedy Tiffany ją widziała, Jeannie wydawała się trochę szersza i trochę bardziej okrągła. Jej biodra musiały pracować i Jeannie na pewno mocno się starała o ich powiększenie, atakując coś, co wyglądało na pół baraniego udźca między dwoma kromkami chleba – niezwykły wyczyn dla Feegla wzrostu sześciu cali. Kiedy Jeannie dojrzeje i stanie się starą i mądrą keldą, słowo „pas” nie będzie już określać czegoś, co podtrzymuje jej kilt, ale raczej coś, co wyznacza równik.
Młodzi Feeglowie paśli ślimaki i bawili się w zapasy. Odskakiwali od siebie nawzajem, od kamieni, a czasem i od własnych butów. Wobec Tiffany żywili nabożny lęk, uważając ją za kogoś w rodzaju keldy, kiedy więc się zbliżyła, porzucili swoje bójki i tylko spoglądali na nią nerwowo.
– No ustowcie sie, chłopcy. Pokozcie nosej wiedźmie, jako zeście cięzko pracowali – zawołała ich matka z odcieniem dumy w głosie. Starła z wargi kroplę smalcu.
Och, nie, jęknęła w duchu Tiffany. Co zaraz zobaczę? Mam nadzieję, że nie ma to związku ze ślimakami.
Ale Jeannie powiedziała:
– Niech nosa wiedźma posłucha nosego ABC. Ty zacynos, Trochę-Bardziej-Ciut-Niż-Ciut-Jock-Jocku.
Pierwszy Feegle w szeregu podrapał się po spogu i wygrzebał stamtąd jakiegoś chrząszcza. Tiffany wydawało się niezmienną regułą, że feeglowy spog zawsze musi świerzbieć, prawdopodobnie dlatego, że to, co Feegle w nim trzyma, może jeszcze być żywe.
Trochę-Bardziej-Ciut-Niż-Ciut-Jock-Jock przełknął ślinę.
– A jest jak… alabarda – zawołał. – Taki topór długi, coby łeb komu łobciąć – wyjaśnił z dumą.
– B jest jak buty! – wykrzyknął następny, wycierając o front kiltu dłoń umazaną czymś, co wyglądało na ślimaczy śluz. – Coby łeb komu psydeptać.
– A C jest jako ciachnięcie miecem… i łojzicku, jak nic cie skopie, jak jesce roz dźgnies mie tym miecykiem! – wrzasnął trzeci, odwrócił się i rzucił na jednego z braci.
Kiedy walczący odtoczyli się pod krzaki, na ziemię spadł pożółkły sierpowaty przedmiot. Rob porwał go i spróbował ukryć za plecami.
Tiffany zmrużyła oczy. To coś podejrzanie przypominało… tak jest, kawałek starego paznokcia u nogi!
– No… – Rob przestępował z nogi na nogę. – Ciągle łobcinas te kawałecki tym storsym panom, co ich prawie codziennie łodwiedzos. I łone wylatują bez okno i cekają ino, coby je kto podniósł. A twarde są jak te pazury…
– Bo to są… – zaczęła Tiffany, ale urwała. Może ktoś taki jak stary pan Nimlet ucieszyłby się, wiedząc, że niektóre części jego ciała mogą się jeszcze komuś przydać, chociaż on sam nie potrafi już bez pomocy wstać z fotela.
Kelda pociągnęła ją na bok.
– Sama wis, dziewusko, ze twoje imie jest w tej ziemi. Ona mówi do ciebie, Tir-fan-thóinn, Lądzie Pod Falami. Ty też do niej mówis?
– Tak – zapewniła Tiffany. – Tylko czasem, niestety. Ale słucham, Jeannie.
– Nie kazdego dnia? – domyśliła się kelda.
– Nie, każdego nie. Tyle do roboty, tyle pracy…
– To wim. A ty wis, ze ciebie pilnuje. Patse na ciebie w swojej głowie, ale patse tez, jako śmigas dookoła nad tą głową. Ino musis pamiętać, cobyś łod tego nie umarła.
Tiffany westchnęła, zmęczona do szpiku kości. Chodzenie po domach – to trzeba robić, jeśli jest się czarownicą współczującą. To właśnie robiła ona i inne, by wypełniać luki w świecie, wykonywać rzeczy, które wykonywać trzeba: nanieść drewna dla jakiejś staruszki, postawić na piecu garnek zupy na obiad, podać ziołowe lekarstwo na wrzody albo męczący ból, przynieść koszyk „zbędnych” jajek albo używanych ubranek dla dziecka w domu, gdzie się nie przelewa, i słuchać, o tak, wciąż słuchać o rozmaitych kłopotach i zmartwieniach. No i paznokcie… te paznokcie, które wydawały się twarde jak krzemień, a zdarzało się, że jakiemuś staruszkowi bez rodziny i przyjaciół zawijały się w butach.
A nagrodą za tyle pracy było tylko więcej pracy. Jeśli człowiek wykopie najgłębszy dół, dadzą mu większą łopatę…
– Dzisiaj, Jeannie – oświadczyła powoli. – Dzisiaj słuchałam krainy. Powiedziała mi, żeby iść do kręgu…?
Znak zapytania zawisł w powietrzu.
Kelda westchnęła.
– Jesce zem tego cysto nie widziała, ale… ale coś złego wisi w powietsu, Tiffan – powiedziała. – Zasłona między nosymi światami jest cienka i łatwo ją zerwać, jak wis. Kamienie stoją, więc brama nie jest łotwarto. A królowa elfów takos nie bedzie silna, odkąd ześ ją ostatnio psegnała z powrotem do Krainy Baśni. Nie bedzie sie spiesyła, coby znowu wyjść do ciebie. Ale… ciągle sie martwie. Cuje to teraz, jakby jakasik mgła płyneła w naso strone.
Tiffany przygryzła wargę. Wiedziała, że jeśli kelda się niepokoi, ona także powinna.
– Nie fesztuj się, dziewusko. – Kelda przyglądała się jej uważnie. – Kiedy bedzies Feeglów potsebować, bedziemy na miejscu. A na razie ino uwazamy na ciebie. – Zjadła ostatni kawałek kanapki i rzuciła Tiffany całkiem inne spojrzenie. – Mas tego swojego młodego cłeka… Prestona, tak go zwies chyba. Cęsto go widzis?
Wzrok keldy stał się nagle ostry jak topór.
– No wiesz… – Tiffany się zawahała. – Ciężko pracuje, tak jak ja. On w szpitalu, a ja w Kredzie.
Ze zgrozą spostrzegła, że zaczyna się rumienić – takim rumieńcem, który zaczyna się od palców u nóg, a potem przesuwa się w górę aż do twarzy i w końcu człowiek wygląda jak pomidor. Nie wolno jej przecież się rumienić! Jakby była wiejską dziewczyną z narzeczonym. A przecież jest czarownicą!
– Pisujemy do siebie – dodała niepewnie.
– I to wystarca? Pisanie?
Tiffany przełknęła ślinę. Kiedyś sądziła – wszyscy tak uważali – że między nią i Prestonem jest Porozumienie, bo przecież on jest wykształconym chłopakiem i prowadził nową szkołę w stodole na farmie Obolałych, aż zaoszczędził dość, by pojechać do wielkiego miasta i tam wyuczyć się na doktora. I teraz nadal wszyscy uważali, że mają Porozumienie, łącznie z Prestonem i Tiffany. Tylko że… czy naprawdę musi robić to, czego inni się po niej spodziewają?
– Jest bardzo miły, opowiada cudowne żarty i radzi sobie ze słowami… – próbowała tłumaczyć. – Ale… lubimy naszą pracę, on i ja, można nawet powiedzieć, że jesteśmy tą pracą. Preston bardzo się stara w Darmowym Szpitalu Lady Sybil. A ja ciągle pamiętam o babci Obolałej i jak kochała to życie na halach, tylko ona, owce i jej dwa psy, Grom i Piorun. I…
Zamilkła. Jeannie położyła jej na ręku swą małą dłoń, brązową jak orzech.
– I myślis, dziewusko, ze to dobre zycie?
– No… Lubię to, co robię. I pomagam ludziom.
– Ale kto tobie pomaga? Ta twoja miotła lata wsędy i casem se myślę, ze stanie w łogniu. Kazdego psypilnujes, ale ciebie ni ma kto pilnować. Skoro Preston daleko, jest jesce twój psyjaciel baron i jego nowa zona. Na pewno dbają o ludzi. Dość, coby pomagać.
– Dbają, to prawda.
Tiffany drgnęła na wspomnienie tych czasów, kiedy wszyscy uważali, że między nią i Rolandem jest Porozumienie. Dlaczego wszyscy koniecznie chcieli szukać dla niej męża? Czy mężowie są tak trudni do znalezienia, gdyby jej zależało?
– Roland jest porządnym człowiekiem, choć jeszcze nie takim, jakim stał się jego ojciec. A Letitia…
Letitia, pomyślała Tiffany. I ona, i Letitia wiedziały, że Letitia ma zdolności magiczne, ale w tej chwili grała rolę młodej baronowej. I dobrze jej to wychodziło – tak dobrze, że Tiffany zaczynała się zastanawiać, czy Bycie Baronową nie przeważy w końcu nad Byciem Czarownicą. Z pewnością wymaga mniej wysiłku.
– Juześ takie zecy robiła, ze inni by nie uwiezyli – mówiła dalej Jeannie.
– No wiesz… Ciągle tak dużo jest do zrobienia, a tak mało ludzi do tego.
Kelda rzuciła jej dziwny uśmiech.
– A dajes im popróbować? – spytała malutka kobieta. – Casem tsa poprosić o pomoc i ni ma sie co bać. Duma to pikna zec, dziewusko, ale moze cie zabić.
Tiffany zaśmiała się głośno.
– Zawsze masz rację, Jeannie. Ale jestem czarownicą i dumę mam w kościach.
Mówiąc to, przypomniała sobie babcię Weatherwax – czarownicę, którą inne czarownice uważały za najmądrzejszą i najważniejszą z nich wszystkich. Kiedy babcia Weatherwax coś mówiła, nie wydawała się dumna – ale nie musiała. Duma była tam, wbudowana w samą jej istotę. Zresztą cokolwiek czarownica powinna mieć w kościach, babcia Weatherwax miała tego pod dostatkiem. Tiffany żywiła nadzieję, że pewnego dnia sama zostanie tak potężną czarownicą.
– Wis, to i dobze, jasna sprawa – stwierdziła kelda. – Jest ześ nasą wiedźmą ze wzgóz i tseba, coby naso wiedźma miała trosecke dumy w sobie. Ale byśmy tes chcieli, coby naso wiedźma miała jakiesik zycie. – Z powagą przyjrzała się Tiffany. – Idźze teraz i podązaj tam, gdzie wiater powieje.

 
Wesprzyj nas