Największe od lat wydarzenie dla miłośników prozy Franza Kafki. Ponad 600 stron, najobszerniejszy oraz pierwszy w historii tom opowiadań i miniatur Franza Kafki w układzie chronologicznym.


Opowieści i przypowieści„Kafka należy do osobliwego typu pisarzy, których wysiłek skupia się na formułowaniu i komplikowaniu problemu, a nie na jego rozwiązaniu. Wszystkie jego dzieła reprodukują w gruncie rzeczy w przeróżnych odmianach jednakową sytuację zasadniczą, ich fabuła, zresztą bardzo nikła, nie posuwa się naprzód, lecz krąży w miejscu i stale powraca do punktu wyjścia – jej treścią są bowiem niekończące się rozważania ludzi, którzy medytują nad tym, jak osiągnąć cel dla człowieka nieosiągalny”.
Tak pisał Roman Karst w przedmowie do wydania nowel i miniatur Kafki (PIW 1961).

Ta edycja to obszerny wybór opowiadań, miniatur, przypowieści, aforyzmów wreszcie. Granica między tymi rodzajami jest u Kafki nieostra, łączy je forma paraboli i tajemnica, otwierająca pole do różnorodnych interpretacji, przez co tak doniosłe jest to dzieło.

Zwykło się chyba krótkie utwory autora “Procesu” stawiać niżej niż jego powieści. Niniejszy tom ma na celu przekonać, że niesłusznie. Zgromadzone utwory starano się ułożyć chronologicznie (mimo niemożliwości ustalenia dokładnych dat powstania wielu z nich), a więc choćby w przybliżeniu ukazać przebieg twórczości Kafki.

Tom zawiera takie perły, jak “Kolonia karna”, “Wyrok”, “Przemiana”, “Jama” czy “Budowa chińskiego muru”, ale też mniej znane utwory na czele z “Troską ojca rodziny”, “Prometeuszem”, “Milczeniem syren”, “Prawdą o Sanczo Pansie”.

Okładkę zdobi rysunek autora, Der Denker (Myśliciel) z 1913 roku.

Obszerny tom opowiadań i miniatur arcymistrza wieloznaczności i głębi.

Franz Kafka
Opowieści i przypowieści
Przekład: Lech Czyżewski, Roman Karst, Alfred Kowalkowski, Juliusz Kydryński, Elżbieta Ptaszyńska-Sadowska, Anna Wołkowicz, Jarosław Ziółkowski
Wydanie pierwsze w tej edycji
Wydawnictwo PIW
Premiera: 18 maja 2016
kup książkę

Opowieści i przypowieści


WIDOK Z OKNA, OGLĄDANY W ROZTARGNIENIU

Co robić w te dni wiosenne, które teraz w pośpiechu nadchodzą? Dzisiaj rano niebo było szare, ale gdy zbliżymy się obecnie do okna, staniemy zaskoczeni i przyłożymy policzek do klamki okiennej.
W dole światło zachodzącego już niestety słońca widoczne jest na dziecinnej twarzy dziewczyny, która idzie z wolna i ogląda się za siebie, lecz zarazem na tej samej twarzy można dostrzec cień mężczyzny, który idąc szybciej, przybliża się do dziewczyny.
Potem mężczyzna ją mija i twarz dziecka jest zupełnie rozjaśniona.
przełożył Alfred Kowalkowski

KUPIEC

Możliwe, że kilku ludzi darzy mnie współczuciem, niestety, nie czuję tego w ogóle. Mały sklep przysparza mi trosk, które powodują ból głowy w okolicach czoła i skroni, nie stwarzając jednak perspektyw lepszej przyszłości, ponieważ przedsiębiorstwo moje jest niewielkie.
Muszę wydawać z góry dyspozycje na całe godziny, przypilnować, żeby służący niczego nie zapomniał, ostrzegać przed zagrażającymi pomyłkami i przewidywać w każdej porze roku modę mającą obowiązywać w następnym okresie, ale nie tę, która będzie panować wśród ludzi mojej sfery, lecz wśród nieprzystępnych mieszkańców wsi. Moje pieniądze są w rękach obcych ludzi; nie mogę dokładnie poznać ich sytuacji materialnej, nie przeczuwam nieszczęść, które mają na nich spaść, czyż mógłbym zresztą odwrócić od nich katastrofę? Być może, że stali się rozrzutni i właśnie urządzają uroczyste przyjęcie w ogrodzie restauracji, a inni, którzy akurat uciekają do Ameryki, przez chwilę bawią się na tym przyjęciu.
Kiedy więc po dniu pracy wieczorem zamyka się sklep i nagle widzę, że czekają mnie długie godziny bezczynności, w których nie będę mógł nic zdziałać dla zaspokojenia ciągłych potrzeb swego przedsiębiorstwa, wówczas mój niepokój, sięgający nad ranem daleko w przyszłość, zaczyna się burzyć jak powracająca fala, ale trudno mu wytrwać we mnie i na oślep porywa mnie z sobą.
Nie mogę jednak wykorzystać tego nastroju i muszę udać się do domu, gdyż mam brudną i zapoconą twarz i ręce, ubranie poplamione i pełne kurzu, na głowie czapkę używaną do pracy, a buty porysowane gwoździami. Mój chód jest chwiejny, palce mi drżą, a dzieci, które spotykam, obrywają ode mnie po uszach.
Ale droga nie trwa długo. Za chwilę jestem już w domu, otwieram drzwi windy i wchodzę do niej. Czuję, że w tej chwili staję się nagle zupełnie samotny. Inni, którzy są zmuszeni piąć się po schodach, trochę się męczą i zadyszani muszą czekać, aż ktoś otworzy im drzwi od mieszkania, znajdują przy tym jakiś powód do złości lub zniecierpliwienia, następnie wchodzą do przedpokoju, gdzie wieszają kapelusz, i dopiero będą sami z sobą, gdy miną w korytarzu kilkoro oszklonych drzwi i znajdą się u siebie w pokoju.
Ja natomiast jestem sam jeden już w windzie i wsparty na kolanach, spoglądam w wąskie lustro. Gdy winda zaczyna się wznosić, mówię: „Bądźcie spokojni, idźcie sobie, może chcecie się skryć w cieniu drzew, za draperiami przy oknach lub pod sklepionym dachem altany?”.
Mówię przez zęby, a poręcz schodów sunie wzdłuż matowych szyb w dół jak lecąca w przepaść woda. „Lećcie sobie, niech wasze skrzydła, których nigdy nie widziałem, zaniosą was w wiejskie doliny albo do Paryża, jeśli was nęci to miasto. Ale rozkoszujcie się także widokiem z okna, kiedy procesje z trzech ulic wkroczą na skrzyżowanie i żadna z nich nie usunie się z drogi, lecz przechodzą wzajemnie przez siebie, a pomiędzy ich ostatnimi szeregami znowu tworzy się pustka placu. Wymachujcie chusteczkami, poddawajcie się przerażeniu i wzruszeniom, unoście się w pochwałach nad pięknością damy, która przejeżdża obok was. Przejdźcie po drewnianym mostku przez strumień, pokiwajcie kąpiącym się dzieciom i z podziwem wysłuchajcie okrzyku hura tysiąca marynarzy na odległym pancerniku.
Prześladujcie tylko szarego człowieka i kiedy go już zapędzicie w ciemną bramę, obrabujcie go i potem wszyscy, z rękami w kieszeniach, popatrzcie za nim, jak zasmucony odchodzi i skręca na lewo w boczną uliczkę. Galopujący tyralierą żandarmi osadzają w miejscu konie i spychają was wstecz. Zostawcie ich w spokoju, puste ulice unieszczęśliwią ich, to pewne. Proszę, już teraz odjeżdżają stąd parami, powoli omijają narożniki ulic, galopem pędzą przez place”.
Potem wychodzę z windy, spuszczam ją na parter, dzwonię, a gdy służąca otwiera mi drzwi, pozdrawiam ją w wejściu.
przełożył Alfred Kowalkowski

DROGA DO DOMU

Pomyślcie tylko, jaki dar przekonywania ma powietrze po burzy! Ukazują mi się wszystkie moje zasługi i po prostu mnie przytłaczają, chociaż, co prawda, niezbyt się przed tym bronię.
Kroczę przed siebie, a tempo mego marszu to zarazem tempo tego chodnika, tej ulicy, tej części miasta. Słusznie więc jestem odpowiedzialny za wszelkie stukanie do drzwi, za uderzenia w stół, za wszystkie toasty, za pary kochanków spoczywające w łóżkach, stojące pod rusztowaniami nowych budowli, przyciśnięte w ciemnych zaułkach do murów, leżące na otomanach w domach publicznych.
Oceniam swoją przeszłość i porównując ją z przyszłością, dochodzę do wniosku, że obie są świetne, żadnej z nich nie mogę przyznać pierwszeństwa i tylko ganię niesprawiedliwość Opatrzności, która tak mnie uprzywilejowała.
Jedynie gdy wejdę do pokoju, popadam w jakąś zadumę, mimo że na schodach nie przyszło mi na myśl nic godnego zastanowienia. I niewiele mi pomaga to, że otwieram okno na oścież i że z jakiegoś ogródka rozbrzmiewa jeszcze muzyka.
przełożył Alfred Kowalkowski

ODPRAWIONY ZALOTNIK

Jeśli spotykam piękną dziewczynę i proszę ją: – Zrób mi tę łaskę, chodź ze mną – a ona mija mnie w milczeniu, tym samym daje mi do zrozumienia: „Nie jesteś księciem o szlachetnym nazwisku ani barczystym Amerykaninem indiańskiej postawy, o spokojnym skupionym spojrzeniu i o skórze wygładzonej od powietrza, murawy i opływających ją rzek, nie odbyłeś nigdy podróży do wielkich mórz ani po owych oceanach, których nie wiem, gdzie trzeba szukać. A więc, przepraszam, dlaczego ja, piękna dziewczyna, miałabym z tobą pójść?”.
„Zapominasz, że nie wiezie cię limuzyna, kołysząca się posuwistymi zrywami po ulicy, nie widzę strojnych w obcisłe ubrania panów z twego orszaku, którzy szepcąc słowa uwielbienia, idą za tobą, otaczając cię półkolem, masz skrępowane starannie stanikiem piersi, ale twe uda i biodra szukają sobie rekompensaty za tę powściągliwość, ubrana jesteś w taftową suknię z plisowanymi fałdami, według mody, która nam wszystkim bardzo się podobała zeszłej jesieni, a mimo to – mając na sobie ten strój, który zagraża życiu ludzkiemu – uśmiechasz się od czasu do czasu”. „Tak, oboje mamy rację i aby sobie tego całkowicie nie uświadamiać, niech doprawdy każde z nas pójdzie już raczej z osobna do domu”.
przełożył Alfred Kowalkowski

PASAŻER

Stoję na platformie tramwaju i nie mam najmniejszej pewności co do swojego miejsca na tym świecie, w tym mieście, w swojej rodzinie. Nie potrafiłbym również, chociażby pobieżnie, wymienić, jakie pretensje mógłbym z pewną dozą słuszności rościć o to do kogokolwiek. Nie mógłbym nawet uzasadnić, że stoję na tej platformie, trzymam się tego uchwytu, pozwalam się nieść temu wagonowi, że ludzie usuwają się tramwajowi z drogi, albo też idą sobie spokojnie lub wreszcie stają przed wystawami sklepów. Nikt wprawdzie tego ode mnie nie wymaga, ale to już obojętne.
Tramwaj zbliża się do przystanku, jakaś dziewczyna staje blisko stopni, gotowa do wyjścia. Ukazuje się moim oczom z taką wyrazistością, jak gdybym jej dotykał. Ubrana jest w czerń, fałdy spódniczki prawie się nie poruszają, bluzkę ma obcisłą, a kołnierzyk z białej koronki o delikatnym wzorze; lewą dłoń przyłożyła płasko do ściany wagonu, w prawej trzyma parasolkę opartą o drugi stopień, licząc od góry. Ma śniadą twarz, nos, z boku nieco płaski, u końca jest szerszy i zaokrąglony. Dziewczyna jest szatynką o bujnych włosach, drobne włoski rozwiewają się nad prawą skronią. Małe ucho ciasno przylega do głowy, a ponieważ stoję blisko, widzę całą zewnętrzną stronę muszli ucha i cień u jej nasady.
Zadałem sobie wówczas pytanie: Jak to się dzieje, że ona nie dziwi się sama sobie, usta ma zamknięte i nic na ten temat nie mówi?
przełożył Alfred Kowalkowski

MIJAJĄCY NAS LUDZIE

Jeśli przechadzamy się nocą po ulicy i w naszą stronę biegnie jakiś człowiek, widoczny już z daleka – gdyż ulica wznosi się przed nami stromo w górę i jest pełnia księżyca – nie będziemy próbowali pochwycić biegnącego, chociażby był słaby i obdarty, chociażby nawet pędził za nim z krzykiem jakiś inny człowiek, ale pozwolimy mu pobiec przed siebie bez przeszkód.
Albowiem jest noc i nie z naszej winy ulica w pełnym blasku księżycowym wznosi się stromo w górę, a ponadto jest możliwe, że tamci dwaj wdali się w tę gonitwę dla rozrywki, może też obydwaj ścigają kogoś trzeciego, może zresztą ściga się tego pierwszego bezpodstawnie, być może, że ten drugi chce pierwszego zamordować, a my staniemy się współwinni morderstwa, możliwe również, że ci dwaj nic o sobie nawzajem nie wiedzą i każdy z nich spieszy na własną odpowiedzialność do swego łóżka, może to są lunatycy, może ten pierwszy jest uzbrojony.
A wreszcie, czyż nie wolno nam odczuwać zmęczenia, czy wypiliśmy dosyć wina? Jesteśmy więc zadowoleni, że również ten drugi człowiek zniknął nam już z oczu.
przełożył Alfred Kowalkowski

PRZYGOTOWANIA DO ŚLUBU NA WSI

[fragmenty]

I

Kiedy Edward Raban, wychodząc z korytarza, wszedł w bramę, spostrzegł, że pada deszcz. Trochę mżyło. Tuż przed nim po chodniku z różną szybkością przesuwało się wielu ludzi. Czasami ktoś mijał innych i przechodził na drugą stronę jezdni. Jakaś mała dziewczynka niosła na wyciągniętych rękach zmęczonego pieska. Dwaj panowie dzielili się nowinami. Jeden z nich poruszał rytmicznie dłońmi odwróconymi wewnętrzną stroną ku górze, jak gdyby podtrzymywał w powietrzu jakiś ciężar. Obok można było zobaczyć damę, której kapelusz przeładowany był wstążkami, agrafami i kwiatami. Pewien młody człowiek z cienką laską kroczył spiesznie przed siebie i przyciskał do piersi lewą rękę, jak gdyby była sparaliżowana. Od czasu do czasu zjawiali się palący papierosy mężczyźni, nad którymi wlokły się pionowe, podłużne obłoczki dymu.
Trzej panowie – dwaj z nich trzymali na ramieniu lekkie płaszcze – podchodzili raz po raz spod muru budynku na brzeg chodnika, przyglądali się wszystkiemu, co się tam działo, i zatopieni w rozmowie – wracali na poprzednie miejsce. Gdy tworzyły się luki między przechodniami, widać było ułożone regularnie kostki bruku. Jechały tędy powozy na cienkich, wysokich kołach, zaprzężone w konie o wysmukłych szyjach. Ludzie rozparci na wyściełanych siedzeniach spoglądali w milczeniu na przechodniów, na sklepy, balkony i na niebo. Gdy powozy miały się minąć, wówczas konie szły tuż obok siebie i uprząż zwisała swobodnie. Konie szarpały dyszel, pojazd sunął, kołysząc się w pośpiechu, dopóki nie zatoczył pełnego łuku dokoła poprzedzającego go powozu, po czym konie znowu się rozstępowały i tylko pochylały ku sobie wąskie, spokojne głowy.
Paru ludzi weszło szybko do bramy, stanęli tutaj na suchej mozaice, z wolna się odwrócili i zaczęli przypatrywać się kroplom deszczu, które – wciskając się w tę wąską ulicę – opadały bezładnie na ziemię. Raban czuł się zmęczony. Wargi miał tak blade jak wyblakła czerwień jego krawatu, tkanego w mauretańskie wzory. Stojąca na progu po przeciwnej stronie dama, która dotychczas patrzała na swoje trzewiki, całkowicie widoczne spod wąskiej spódniczki, teraz zaczęła się przyglądać Rabanowi. Spojrzenie jej było obojętne, a zresztą przypatrywała się może tylko padającym przed nim kroplom deszczu albo niewielkim szyldom firmowym, umocowanym na drzwiach tuż nad jego głową. Rabanowi jednak zdawało się, że patrzy na niego ze zdziwieniem. „A przecież – myślał – gdybym jej mógł wszystko wyjaśnić, nie miałaby się czemu dziwić. Człowiek tak się przepracowuje w biurze, że potem zbyt jest zmęczony nawet, żeby się rozkoszować należycie urlopem. Ale nikt, nawet najciężej pracujący, nie może żądać od ludzi, żeby go za to kochali, tak pozostaje się więc samotnym, obcym dla wszystkich człowiekiem i jest się tylko przedmiotem zaciekawienia. I dopóki mówisz «się» – zamiast «ja», nic to jeszcze nie znaczy i można na ten temat spokojnie rozmawiać, ale gdy sobie uświadomisz, że dotyczy to ciebie, wtedy wydaje ci się po prostu, że jakiś grot przeszył ci serce, i jesteś wstrząśnięty”.
Postawił na ziemi walizkę obciągniętą płóciennym, kraciastym pokrowcem i zgiął kolana. Woda deszczowa ściekała już wzdłuż rynsztoków potoczkami, które niecierpliwie wlewały się do podziemnych kanałów.
„Jeśli jednak sam robię różnicę między «się» i «ja», czy mogę się wówczas uskarżać na innych? Prawdopodobnie nie są oni wcale niesprawiedliwi, ale ja nazbyt jestem zmęczony, żeby zdobyć się we wszystkich sprawach na wyrozumiałość. Jestem nawet tak bardzo znużony, że przebycie tej krótkiej drogi na dworzec stanowi dla mnie nadmierny wysiłek. Dlaczego więc podczas paru dni urlopu nie pozostanę w mieście, żeby przyjść jakoś do siebie? Postępuję przecież zupełnie nierozsądnie. Podróż przyprawi mnie o chorobę, to niemal pewne. Mój pokój nie będzie wcale wygodny, na wsi inaczej być nie może. A poza tym mamy dopiero pierwszą połowę czerwca, w tym czasie na wsi jest jeszcze nieraz bardzo chłodno. Przewidując to, ubrałem się wprawdzie odpowiednio, ale będę musiał dotrzymywać towarzystwa ludziom, którzy lubią spacerować późnym wieczorem. Jest tam kilka stawów, nad te stawy będziemy chodzić na przechadzki. Na pewno się przy tym zaziębię. Natomiast nie bardzo będę brylował w rozmowach towarzyskich. Nie będę mógł porównać tamtejszego stawu ze stawami w różnych dalekich krajach, nigdy bowiem nie podróżowałem, a na to, żeby gadać o księżycu i wpadać przy tym w zachwyt albo wdrapywać się w rozmarzeniu na jakieś kupy gruzów, jestem już za stary i tylko bym się ośmieszył”.
Mijali go ludzie, schylając nieco głowy, nad którymi trzymali chwiejące się ciemne parasole. Przejechał także wóz, na jego wypchanym słomą furmańskim siedzeniu jakiś mężczyzna wyciągnął przed siebie nogi tak niedbale, że jedna stopa dotykała prawie ziemi, podczas gdy druga spoczywała wygodnie na słomie i szmatach. Wyglądało to, jakby ów człowiek siedział sobie w słońcu gdzieś w polu. Trzymał jednak cugle uważnie, toteż wóz, na którym sztaby żelaza uderzały wzajemnie o siebie, przeciskał się zręcznie przez zatłoczoną ulicę. W kałużach na ziemi widoczne było odbicie tego żelastwa, ślizgające się i skręcające powoli od jednego do drugiego rzędu kamieni. Mały chłopczyk, towarzyszący damie z przeciwka, był ubrany jak stary właściciel winnicy. Jego mocno pofałdowany płaszczyk rozszerzał się koliście ku dołowi i tylko w górze, już prawie pod pachami, przewiązany był skórzanym paskiem. Kopulasta czapka nasunięta była aż po brwi, a z jej czubka długi chwaścik zwisał aż do lewego ucha. Deszcz sprawiał mu radość. Wybiegał z bramy i szeroko otwarte oczy podnosił ku niebu, żeby pochwycić więcej spadających kropel. Często podskakiwał, aż woda się rozpryskiwała i przechodnie nie szczędzili mu napomnień. Pani przywołała go i odtąd trzymała za rękę, ale chłopiec nie płakał.
(…)

przełożył Alfred Kowalkowski

 
Wesprzyj nas