Zmiana, o której myślisz, przychodzi niespodziewanie. Wcale nie tak, jak chciałaś. Ale zawsze prowadzi cię do miejsca, w którym chcesz być najbardziej.


SerceMłoda dziewczyna z Polski jedzie z chłopakiem do Szwajcarii – chce poznać świat, zarobić pieniądze, wyrwać się z nijakości. Wika trafia do podupadłej rezydencji nad Jeziorem Genewskim, gdzie mieszkają tylko dwie kobiety – matka i córka. Ma pomóc w pracach domowych i zaopiekować się starzejącą się Shirley.

Trzy kobiety spotykają się w momencie, kiedy ich życie zmieniają wydarzenia, na które nie mogły być gotowe. Podróż młodej Wiki okazuje się być podróżą w głąb siebie, wprost do swojego serca i jego największych pragnień.

***

„Radka łączy fotografie i słowa w emocjonalną historię o młodej dziewczynie z Polski, która jedzie za granicę zarobić pieniądze. I konfrontuje się tam z całym swoim życiem. To piękna książka o tym, że miłość jest potrzebna nie tylko po to, żeby żyć, ale też żeby umrzeć”.
– Agnieszka Smoczyńska, reżyserka filmu „Córki dancingu”

„Gdyby Serce było filmem, byłoby to kino drogi. A mam przed sobą książkę drogi. Wrażliwej, delikatnej i mądrej autorki, która łagodnie i z wdziękiem pisze o wstępowaniu w dojrzałość. Kibicuję Ci Radko!”
– Katarzyna Grochola

„Proza, która porusza nie tylko wizją artystyczną pisarki, ale też mądrością życiową. To pisanie osobiste i jednocześnie uniwersalne, z wielką wnikliwością i wrażliwością”.
– Daniel Odija

Radka Franczak – autorka nagradzanych filmów dokumentalnych Stiepan i Gdzie jest Sonia?. Fotografka, absolwentka PWSFTviT w Łodzi. Ukończyła kurs reżyserii filmów dokumentalnych w Szkole Andrzeja Wajdy.

Radka Franczak
Serce
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 18 maja 2016
kup książkę

Serce


Stasiek przez cały czas siedział na krawężniku i się uśmiechał, a Piotr, który umył im wszystkie szyby, przemył reflektory, stał obok, szczęśliwy, trzymając w ręku banknot, i kiedy widzieliśmy się po latach z Piotrem – nie było z nim wtedy dobrze – wyciągnął z książki, którą czytał, te dziesięć franków, podniósł je do góry, pokazał z dumą i powiedział: „Pamiętasz je? Ja wciąż je widzę”.

W końcu podjęłam decyzję, że nie będę dalej myć szyb i że pójdziemy ze Staśkiem poszukać pracy do wiosek. Pożegnaliśmy się z Piotrkiem, Jackiem i z Jugolem i ruszyliśmy w górę.
Do najbliższych domów i farm wiodła stroma i wąska asfaltowa droga. Łąki pachniały intensywnie. Położyliśmy się wśród kwiatów, zapominając o wszystkim, nabrzmiali od szczęścia, wiecznej przyszłości, od upału, zapachów, dźwięku ciszy. Bałam się, że ktoś nas zobaczy, ale Stasiek zaczął powoli całować moją twarz, tak jakby każdy jej fragment był mu niezwykle drogi, zapierało mi dech od tego, jednocześnie pewnym ruchem wsunął mi rękę pod spodnie i poczułam przypływ tak wielkiego podniecenia, energii, która sprawiała, że seks był niemal siłowaniem się.
Potem leżeliśmy w milczeniu obok siebie, zjedliśmy puszkę tuńczyka i ruszyliśmy dalej.
W kilku pierwszych domach nikt nam nie otworzył. Byliśmy zdumieni – domy te nie miały ani płotu, ani ogrodzenia, zaznaczonego miejsca wokół siebie, w którym wiesz, że przekraczasz granicę czyjejś własności. Okna były pootwierane, drzwi może też. Można było od razu wejść na trawnik, podejść do drzwi od tarasu, wejść do ogrodu, do basenu, zobaczyć i podnieść osobiste rzeczy, które leżały wokół: książki, gazety, zabawki, buty, sprzęt do ćwiczeń. Do tego często przed domem stał samochód z opuszczonymi szybami, drugi samochód, motocykl lub motorynka, rowery, hulajnogi, stoły do ping-ponga z leżącymi na nich rakietkami. Czasami tylko tabliczki informowały: „Properity private”, ale kto przestraszyłby się tabliczki z napisem? Nie byliśmy do tego przyzwyczajeni – u nas wyjście na ulicę miasta czy wsi było podświadomą walką. „To jest moje” niszczyło spokojny pejzaż. Drewniane, metalowe, betonowe płoty i mury wydzielały przestrzeń według nieznanego nikomu klucza, blokowały przejście, wyrastając nagle i nie dając płynnie iść czy jechać. Było to raczej przedzieranie się i poczucie, że nie ma tu jedności i że należy się bać.
Chodziliśmy ponad trzy godziny i oprócz samochodów, które czasami ostrożnie nas mijały, nie widzieliśmy nikogo. Za każdym razem, kiedy słyszeliśmy silnik, odsuwaliśmy się w pośpiechu, ja w panice i poczuciu winy, jakby ten ktoś miał złapać mnie na gorącym uczynku, na przebywaniu, szukaniu czegoś. Ale ludzie w samochodach zwalniali na nasz widok tylko dlatego, że byli ostrożni, pochylali też głowy, żeby nas zobaczyć, uśmiechnąć się lub pomachać. Odmachiwaliśmy zdumieni, pewni, że z kimś nas pomylili. Nie odzywaliśmy się do siebie, zmęczeni kolejną godziną. Czuliśmy, każde na swój sposób, gorycz ludzi drugiej kategorii, różnicę, która okazała się zupełnie inna niż ta, jakiej się spodziewaliśmy, nie była to nasza pogarda dla bogatych – nie, to było odkrycie, że można spokojnie żyć, podziw dla prostoty i piękna, wzajemnego zaufania i szacunku, które tak łatwo można było odczytać tylko w tych kilku samotnie stojących domach, farmach, oddalonych od siebie i, wydawało się, bez ludzi.
Szliśmy obok siebie, czasami patrząc w dół na czarny asfalt, podnosząc oczy na zniewalający za każdym razem widok jeziora, Alp i ośnieżonej Góry. Patrzyłam na nią. Czułam ją w swoim sercu, w piersi, gdzieś tu, o tu, blisko. Namawiałam Staśka na różne sposoby, żeby to on dzwonił, to on pytał, mimo że cały pomysł szukania pracy był mój. Ale w końcu, po kolejnym domu, on też zwątpił. Postanowiliśmy, że to będzie ostatni raz i jeśli nikt nam nie otworzy, to zastanowimy się, co dalej.
To był duży, rodzinny dom, z werandami i pnącymi się dookoła girlandami kolorowych petunii. Drzwi były wpółotwarte i kiedy zapukaliśmy, otworzyły się szerzej, odsłaniając przed nami wielki pokój. Pośrodku stał kominek, a nad nim pięła się misternie wykonana ściana wspinaczkowa. Trasa tej wspinaczki sięgała aż do sufi tu trzypiętrowej kondygnacji domu i kończyła się półką, głęboką kryjówką umieszczoną tuż pod stropowymi belkami. Czekaliśmy, ale i tu nikogo nie było. Stasiek postanowił obejść dom i zajrzeć na podwórko.
Stałam na drodze, patrząc na identycznej wielkości białe kamyczki wysypane równo przed domem, pokryte białym pyłem jak cukrem pudrem. Stasiek wracał do mnie pośpiesznie, przekrzywiając głowę na bok, zgarbiony. Emocje zawsze składały go tak wpół. „Znalazłem kogoś – powiedział. – Wygląda jak święty Mikołaj, siedzi za biurkiem postawionym po prostu na polu przed domem i mówi, że ma dla nas pracę i dom od zaraz!”.
Mężczyzna kreślił coś ołówkiem, stojąc przy prostym, długim stole. Podskakiwał przy tym, mrucząc do siebie. Na mój widok krzyknął: „Aaaa! Petit travailler! Pologne. Bonjour!”. I podszedł się przywitać. Był niski, miał drobną, dobrotliwą twarz, siwą brodę i gęste, siwe włosy. Nazywał się Marcel. Uśmiechał się. Mówił po angielsku, dużo, wprost, miał mocny uścisk dłoni, pełne życia oczy. Poruszał się szybko, jakby rozsadzała go od wewnątrz niespożyta energia, pchająca go wciąż do działania. Powiedział, że ma teraz dużo pracy, za dużo, że zawsze tak jest, że kiedyś jako młody chłopak jeździł stopem po Kanadzie i tam jemu ktoś pomógł, wyciągnął pomocną dłoń. Obiecał sobie wtedy, że on też tak zrobi, ostatnio nawet o tym myślał i zjawiliśmy się my.
„Coś w tym musi być!” – cieszył się. Pokazał nam mały drewniany domek z werandą wychodzącą wprost na widok na jezioro i góry. Domek stał poniżej jego domu i był romantycznie zatopiony w gęstej winnicy. „To jest teraz wasze – powiedział. – Esther przyniesie wam pościel”.
Z domu wyszła kobieta. Była dużo młodsza od niego, ale poruszała się powoli. Miała intensywnie niebieskie, radosne, drobne oczy. Esther uosabiała macierzyństwo, miała w sobie ten rodzaj zapalnika, który uruchamiał się z porażającą siłą, kiedy ktoś potrzebował pomocy. Może dlatego potrafi ła podołać wysokiej poprzeczce, jaką sobie postawiła. Zajmowała się trójką dorastających dzieci, odwożąc i przywożąc je ze szkół i zajęć, pomagała im, robiła zakupy, gotowała trzy posiłki regularnie o tych samych porach, sprzątała wielki dom i biuro, a ich sypialnię wypełniały zawsze sterty ubrań do prasowania. Oprócz tego Esther zajmowała się też księgowością w ich wspólnej firmie. Marcel nie zgadzał się na żadną pomoc z zewnątrz. „Prace w domu należą do kobiety. Poza tym, wszyscy tu ciężko pracujemy” – mówił.
Teraz wziął ją serdecznie za rękę i przytulił do siebie. „Jesteśmy razem już dwadzieścia sześć lat” – powiedział z dumą i wykonał z nią coś w rodzaju tańca, ale ona się zmieszała, przetańczyła tylko kilka kroków i odsunęła się ze śmiechem, poprawiając włosy. „Jestem Esther” – przedstawiła się. Marcel powiedział do Staśka: „Zaczynamy. Chodź”.
Zdumiony, wzruszony Stasiek popatrzył na mnie, postawił plecak na ziemię i poszedł za nim. A ja, zostając z Estherą, która weszła na chwilę do domu i zaraz wróciła z naręczem świeżej, wyprasowanej pościeli, od razu zrozumiałam, jaki panuje tu podział ról.
Zrobiło się cicho, zniknęło zamieszanie. Patrzyłam na migoczące w słońcu jezioro, na góry. Esther stanęła obok i dopiero po dłuższej chwili powiedziała łamanym angielskim: „Czasami mgła przychodzi i zakrywa wszystko, nie ma Mont Blanc, jeziora, winogron, i tak trwa, trwa tygodniami ta mgła”. Zawahała się, jakby chciała coś jeszcze dopowiedzieć, ale w końcu, już bardzo konkretnie, zaczęła udzielać mi wskazówek i pokazywać, co i jak działa.
Domek był malutki i miał dokładnie wszystko to, co jest potrzebne. W środku był jeden duży pokój, a w nim dwa wąskie łóżka, stół, dwa krzesła, mała szafka i piecyk. Esther położyła pościel na łóżkach, dała mi klucz, mówiąc, żebym przyszła do niej, jeśli tylko będę czegoś potrzebowała, i poszła. Złączyłam łóżka i przesunęłam je pod okno. Pod drugie okno podsunęłam stół i krzesła, rozpakowałam się, zrobiłam kącik kuchenny i drugi z książkami, które zawsze ze sobą woziłam, zdrzemnęłam się, obudziłam stęskniona, ale Staśka wciąż nie było.
Nie mogłam znaleźć sobie miejsca, nie wiedziałam też, gdzie jest łazienka.
Stasiek wrócił dopiero wieczorem. Cały dzień pracował na dachu domu w sąsiedniej wiosce. Był bardzo zmęczony, ale mimo to poszedł zapytać o łazienkę, wrócił po chwili i zaprowadził mnie. Potem zrobiliśmy kolację i jedząc ją na werandzie, nie mogliśmy się nacieszyć naszym szczęściem: mieliśmy piękny dom, bardzo dobrze płatną pracę i – mieliśmy ten widok. Codziennie rano Stasiek wstawał do pracy, a ja zostawałam. Właściwie nie miałam nic do roboty. Sprzątałam dom, słuchałam muzyki, czasami szłam na dół, na stację benzynową, do chłopaków, pogadać, coś kupić, popatrzeć na ludzi. Czasami wpadali oni albo tylko Piotr, na rowerze pożyczonym od Jugola. Codziennie mówiłam Staśkowi, żeby spytał Marcela, czy czegoś dla mnie nie ma. A Stasiek odpowiadał, że wciąż musi się o coś pytać, żebym sama spytała Esther. Ale ja nie mogłam.
Wiele razy szłam do niej i w połowie drogi zawracałam ze spoconymi, zaciśniętymi pięściami w kieszeniach, nie mogłam się przełamać i poprosić. Tak wygodniej było tylko się uśmiechać i mówić: „Wszystko w porządku. Niczego nie potrzebuję. Jest okej”. Zawracałam, wchodziłam do domu i wściekła siedziałam na werandzie lub spałam. Robiłam wymówki Staśkowi o każde jego niemówienie, bo często milczał zmęczony wieczorem i chciał być sam.
To w końcu Esther przyszła spytać, czy czegoś nie potrzebuję, a ja od razu zapytałam, czy nie wie, jak mogłabym poszukać pracy. „Pomyślmy” – powiedziała, trochę zaskoczona gwałtownością, z jaką wyrzuciłam to pytanie, i obiecała, że wróci. Zrozumiała wszystko w mig.
Następnego dnia, w czasie przerwy na lunch, przybiegł Stasiek i zawołał, żebym przyszła, bo Esther znalazła kogoś we wsi, kto da mi pracę. „To dziwaczki – stwierdził Marcel. – Kto dziś tak żyje? Uprawiają własny ogród i jedzą te warzywa, to nie jest praktyczne, wydajne. Nie pracują, nie kontaktują się z ludźmi ze wsi, nie angażują się w sprawy społeczne. Dziś tak się nie żyje” – powtórzył. Musieli nieraz o tym rozmawiać, bo Esther nic na to nie odpowiedziała, zachowując wymownie kamienną twarz, a Marcel popatrzył na nią, machnął ręką i poszedł.
Esther poczekała, aż odejdzie, a potem zaczerpnęła głęboko powietrza i z uśmiechem i radością powiedziała: „Tak. Są trochę dziwne, ale starszą madame wszyscy tu uwielbiają. Chodzi o to, żebyś się nią opiekowała, żebyś tam trochę przychodziła. Jest już stara. One mieszkają razem, od kiedy je znamy, zawsze razem. Matka i córka. Same w takim dużym domu! Córka nie ułożyła sobie życia. Kiedyś miała narzeczonego, ale bardzo dawno temu. Ma na imię Robin, pracuje w ONZ jeden dzień w tygodniu. Chce się z tobą spotkać dziś po południu, właśnie teraz, kiedy mama wyjechała na kilka dni. Będziesz rozmawiać po angielsku, bo one są Angielkami albo Szkotkami, nie pamiętam, chyba są jakąś tam arystokracją”.
„Dobrze” – zgodziłam się od razu. Chciało mi się skakać ze szczęścia.

Do tej pory nigdy nikim się jeszcze nie opiekowałam. W życiu to raczej opiekowano się mną. Byłam młodszą siostrą i zawsze miałam starsze koleżanki i starszych kolegów. Mogłam skłamać, że opiekowałam się chorą, umierającą babcią, widziałam przecież poszczególne fazy jej odchodzenia, ale tak naprawdę nikt oprócz dziadka się nią nie zajmował, nikt nie poświęcił się jej odchodzeniu. My tylko przyjeżdżaliśmy w weekendy, znudzeni, zagubieni w sytuacji, w której ona już nie biega między nami, nie spełnia naszych zachcianek, nie smaży naleśników, nie robi pierogów, tylko leży, leży na kanapie, umierając w potwornych bólach, ale udając, że nie. Babcia przed naszym przyjazdem mobilizowała się, zbierała siły, malowała twarz, wkładała niewygodne ubranie, kazała dziadkowi naznosić poduszek pod plecy, i tak upozowana siedziała na łóżku, czekając na nas. Teraz myślę, że się bała, że śmierć nas wystraszy. Odwiedziny jej ukochanego syna z dziećmi i były dla niej pociechą, zaświadczeniem, że życie nie poszło na marne, łącznikiem z tym, co było istotne. Widziałam więc tylko to, ją w łóżku, obok stolik, na którym zawsze stała herbata Lipton z cytryną, termometr i aspiryna. Aspirynę dziadek serwował babci trzy razy dziennie, chcąc w ten prosty sposób wyleczyć ostatnią fazę raka kości.
Potem się dowiedzieliśmy, że już zabierają ją do szpitala. I dalej, kilka dni później, kilka dni, które nam minęły szybko w naszej zajętej codzienności, że już umarła tam w szpitalu, w nocy, i nikogo przy niej nie było, i kiedy dziadek przyszedł rano, jak tylko już można było przyjść, jak tylko już wpuszczali po nocnej przerwie na wizyty, nie mógł jej znaleźć, a ktoś powiedział z sali przerażony, że umarła w nocy, wszyscy słyszeli, nikt nie mógł spać, wołała swoich bliskich, krzyczała ze strachu i bólu, a pielęgniarki powiedziały mu, że teraz nie może zobaczyć ciała. I dziadek, zagubiony, sam na sam w swojej tragedii, dzwonił do nas z telefonu, ich telefonu, z ich okrągłego stolika koło schodów, i łkając, szepcząc, dostawał udaru. Kiedy przyjechał mój tata, dziadek leżał ze słuchawką w ręku i nie mógł się poruszyć, patrzył jak bezradne, ranne zwierzę, a ciało babci, ciało ukochanej matki i żony – nigdy jej nie zapomnimy – pomimo protestów i interwencji mojego ojca lekarza nadal było niedostępne dla rodziny i walało się gdzieś w piwnicach szpitala.
Kochane ciało.
To wszystko dotarło do mnie, kiedy byłam już starsza, bo wtedy, tam, przedstawiono to raczej jako „kłopot”, „przejściowy problem”, a nie olbrzymią tragedię, samotną śmierć po długim, bogatym życiu, samotność dziadka, jego rozpacz, kiedy szukał na własną rękę po szpitalnych korytarzach, próbując odnaleźć piwnicę, gdzie leżała jego ukochana żona. „Pan Ostrowski zwariował po śmierci żony” – mówiły pielęgniarki z pobłażliwym uśmiechem, ścigając go po korytarzach, robiąc z niego zniedołężniałe dziecko, jakby czyhały tylko na ten moment słabości, zdegustowane jego zachowaniem, jego nagłym obnażeniem domu, człowieczeństwa, przywiązania i miłości. Do tej pory był dyrektorem, a jego żona dyrektorową. Teraz stali się marginesem społecznym, starymi, chorymi ludźmi.

Dom dziadków wyglądał tak samo i wciąż nimi pachniał, kiedy przyjechaliśmy my, dzieci, wnuki, przyszłość, ich ukochanie. Chodziłam po pustych pokojach z nagle otwartą raną, rozpaczą, płakałam z żalu za babcią i tęsknotą za nimi, za moim dzieciństwem, które razem z nimi, na zawsze, beztroskie, odchodziło. Dopiero tam zrozumiałam, że naprawdę już nigdy jej nie zobaczę, nie dotknę i nie usłyszę, a dziadek nie będzie tym samym pełnym optymizmu, energicznym, uśmiechniętym człowiekiem.
Chodząc po ich domu, zawędrowałam do kuchni, gdzie stanęłam przed kalendarzem ściennym. Kartki nie były zrywane, od kiedy babcia trafiła do szpitala. Na ostatniej widniał napis: „Szesnasty lipca, poniedziałek, lato, sto dziewięćdziesiąty ósmy dzień roku, dwudziesty dziewiąty tydzień roku, wschód słońca: czwarta trzydzieści osiem, zachód słońca: dwudziesta czterdzieści dziewięć, wschód księżyca: druga zero trzy, zachód księżyca: osiemnasta czterdzieści, imieniny: Benity, Marii, Mariki, Eustachego”. A poniżej sentencja na dzień: „Są mężczyźni, którzy mają to, na co zasłużyli. Inni pozostali kawalerami” – Sacha Guitry.
Zaśmiałam się. Ale potem poczułam falę niepohamowanej wściekłości i uśmiech zamarł mi na ustach. To właśnie tak było, tak tu, w rodzinie, naszej rodzinie, w klasie, na ulicy, w kobietach, w całym życiu babci. Miałam to we krwi, w farbowaniu włosów, w wyszczypanych brwiach, w ogolonych nogach i pachach, zawsze gdzieś obok, schowane, niebezpiecznie bliskie. „Mają to, na co zasłużyli”. To. Bombonierka z czekoladkami, całowane ręce, wstążka w uczesanych włosach, ciasne cholerne rajstopy, lustro, kwiaty, zatkane tym wszystkim usta. A Shirley powiedziała wtedy jeszcze w tych ostatnich sześciu tygodniach: „Umarli nie rozpuszczają się, nie znikają, oni są w środku nas i wokół nas. Znam, znałam takich, którzy byli otwarci na tę «przygodę», na to wszystko, czego nie wiemy, co jest potem, na wielką zmianę, to dla nich kwestia czasu, że pójdą tam gdzieś, gdzieś indziej. Tylko dla nich to «gdzieś indziej» nie jest czarną dziurą. To właśnie oni byli, są znacznie bardziej pełni życia niż większość młodych ludzi, których znam. Oni z życiem eksperymentowali, oswajając w ten sposób śmierć, będąc całkowicie tu i teraz, w teraźniejszości, szczęśliwi, świadomi każdej chwili. Ale jeśli ludzie się boją i są przerażeni śmiercią, to nie rozumieją nic i umierają w ciemności”.

 
Wesprzyj nas