Cay Garcia wyrzekła się swojej wolności na czas służby u arabskiej księżniczki. Zobaczcie, jak skończyła się jej historia. Poznajcie też losy jej pracodawczyni – uwięzionej w złotej klatce i nieszczęśliwej, choć z garderobą, z której wysypują się abaje od Chanel, drogie torebki i brylantowa biżuteria…


Za drzwiami pałacu. W służbie saudyjskiej księżniczkiZa drzwiami pałacu w Rijadzie saudyjska księżniczka Arabella wiedzie typowe życie arabskiej arystokratki. Jej garderobę wypełniają abaje od Chanel i kolekcje drogich torebek, a z szuflad wysypuje się brylantowa biżuteria. Codzienność kobiet z saudyjskiej rodziny królewskiej to baśniowe przyjęcia na pustyni, stoły uginające się od egzotycznych rarytasów i przejażdżki drogimi samochodami.

A przynajmniej tak to wygląda na pierwszy rzut oka…

Autorka tej książki, absolwentka elitarnej szkoły dla kamerdynerów, została osobistą asystentką księżniczki. Aby nie stracić posady, musiała się zmagać z pretensjami rozkapryszonej arystokratki. Jednak gdy poznała ją lepiej, odkryła smutną prawdę o przeszłości księżniczki.

Czy to możliwe, że za zasłoną bogactw i splendoru kryje się nieszczęśliwa dziewczyna, która w bezsenne noce marzy o byciu kimś zwyczajnym?

Korzystając z własnych doświadczeń, autorka opisuje świat, do którego bardzo nieliczni obcokrajowcy kiedykolwiek uzyskali dostęp.

Tak się składa, że osoba, jaką powinna być królewska służąca, jest zupełnym przeciwieństwem tej, której ma służyć – arabskiej księżniczki. Rozkapryszonej, infantylnej, złośliwej, a przede wszystkim okrutnej i zdolnej do wszystkiego…

Poznajcie je obie, a także wiele innych kobiet po obu stronach tej barykady. Poznajcie saudyjskie arystokratki, ale też służące im kobiety pochodzące z krajów zachodnich, które nierzadko przetrzymywane są w Arabii Saudyjskiej wbrew ich woli dłużej niż przewidują to intratne kontrakty – obiecujące wolność finansową, lecz odbierające podstawową wolność każdego człowieka…

Prawda o zamkniętym świecie saudyjskiej arystokracji

Cay Garcia
Za drzwiami pałacu. W służbie saudyjskiej księżniczki
Przekład: Maria Borzobohata-Sawicka
Wydawnictwo Znak
Premiera: 11 maja 2016
kup książkę


Wstęp

Początek końca

Jest druga w nocy. Burza piaskowa osiągnęła apogeum. Okna stukają, jak gdyby ktoś walił w nie młotem. Choć pomieszczenie jest zamknięte na cztery spusty, do środka wdziera się podobny do talku pustynny piasek. Wisi w powietrzu i utrudnia oddychanie. Hałas sprawia, że ogarnia mnie niepokój. Jestem sama w domu.
Ktoś delikatnie puka do drzwi sypialni. Moja współlokatorka Mona, która służy w tym samym pałacu i właśnie wróciła z pracy, wręcza mi dużą kopertę.
– Jeszcze dziś musisz opuścić kraj – mówi ze wzburzeniem.
Napięcie daje o sobie znać w jej płytkim, przyspieszonym oddechu, ale jej oczy zdradzają podekscytowanie. To tylko potwierdza moje podejrzenia, że Mona skorzysta na moim wyjeździe. Koperta zawiera bilet na samolot i zezwolenie na wyjazd. Wszystkiemu winien jest kaprys księżniczki, która nie ma pojęcia, co naprawdę dzieje się poza jej sypialnią. Choć spodziewałam się, że do tego dojdzie – a nawet sama o to poprosiłam – jestem wstrząśnięta nieodwołalnością tych zdarzeń. Zalew adrenaliny sprawia, że wyskakuję z łóżka. Przedzierając się przez chmurę piasku, biegnę w głąb korytarza i otwieram drugie z kolei drzwi do mieszkania, które stało się moją przystanią pośród burzy.
Postanawiamy nie spać przez całą noc, by nacieszyć się czasem, który nam pozostał. Ekscytujący, ale też wyczerpujący zalew emocji sprawia, że dopiero o szóstej rano zapadamy w ciężki sen. Nagle robi się dziesiąta. Perspektywa, że pozostało mi tylko jedenaście godzin, sprawia, że czuję się samotna. Przytłacza mnie ogrom tego, co muszę zrobić, i prawdę mówiąc, nie mam pojęcia, od czego zacząć. Pozostała część dnia przebiega w zwolnionym tempie, choć czas chyba nigdy nie mijał szybciej. Pakuję się, a jednocześnie próbuję poukładać sobie to wszystko w głowie. W całym pokoju piętrzą się stosy ubrań, bel pięknych materiałów oraz dzieł sztuki, które zgromadziłam w ciągu ostatnich czterech miesięcy. Do odlotu pozostało sześć godzin.

Decyzje

W piękne sobotnie popołudnie jadę do pracy – niebo jest bezchmurne, a powietrza nie mąci nawet powiew wiatru. W taki dzień człowiek ma ochotę wybrać się na długi spacer po plaży wzdłuż Półwyspu Przylądkowego, wyruszyć na zapierający dech w piersiach górski szlak lub do lasu. Skręcam w drogę prowadzącą do największego centrum handlowego na półkuli południowej, w którym pracuję. Z niedowierzaniem spoglądam na zakorkowane zjazdy – sznur samochodów wije się i sięga do połowy przecznicy. Wewnątrz ludzie biegają jak mrówki. Panuje ogłuszający hałas. Ogarniają mnie frustracja i zniecierpliwienie, a w głowie pojawia się myśl, że w życiu musi chodzić o coś więcej!
Jakiś miesiąc później, po głębokim namyśle, rezygnuję z pracy i zapisuję się na pełnowymiarowy, dziesięciotygodniowy kurs kamerdynerski. Nie wiem, czy w moim stosunkowo zaawansowanym wieku mózg jest w stanie wchłonąć jakąkolwiek wiedzę, ale zdobyte kwalifikacje są uznawane na całym świecie i dają szansę na pracę we wszystkich zakątkach globu, nie wspominając o pokaźnym wynagrodzeniu i dodatkach do pensji. Nie mam nikogo na utrzymaniu, a myśl o tym, że w moim wieku mogłabym zrobić coś tak ekstrawaganckiego, tylko wzmaga moją ekscytację.
Zapotrzebowanie na usługi perfekcyjnego kamerdynera wzrasta z roku na rok wraz ze zwiększającą się liczbą milionerów. Wizja, że jedna osoba może zarządzać pracownikami, rezydencjami, flotą samochodów i letnimi domami, zyskała popularność jako atrakcyjna alternatywa dla pracowników zatrudnianych na krótkoterminowe umowy, podsyłanych za pośrednictwem agencji o wątpliwej reputacji.
Zamieszczona na stronie internetowej kursu informacja, że zajęcia są intensywne i wyczerpujące, nie mija się z prawdą. Organizatorzy nie wspominają jednak o tym, że to najlepsza zabawa, jaka nie wymaga zdejmowania bielizny. Pierwszego dnia wszyscy przychodzą punktualnie. Otrzymujemy trzy budzące grozę podręczniki, czarne muszki i białe rękawiczki. Przez cały kurs mam być ubrana w czarną garsonkę, śnieżnobiałą koszulę i muszkę. Pilnowanie, by się nie przekrzywiła, to nie lada sztuka.
W trakcie pierwszego apelu w wojskowym stylu przed budynkiem Akademii, ubrana w białe rękawiczki, rozkoszuję się chaosem, podczas gdy pozostali uczestnicy kursu starają się zadowolić wykładowców, bez specjalnego pojęcia, co właściwie mają robić. Wszyscy odczuwamy dumę, ale na tak wczesnym etapie nie wiemy jeszcze dlaczego. Obcy ludzie stają się przyjaciółmi i sojusznikami.
Dyrektor kursu pan Van Wyk, atrakcyjny mężczyzna po trzydziestce, bierze nas pod swoje skrzydła, a my niezdarnie staramy się wypełniać jego polecenia. Jest nie tylko ekspertem w swojej dziedzinie – ma także praktyczne doświadczenie. Pracował jako kamerdyner prezydentów i międzynarodowych celebrytów – kimże jesteśmy, by podważać jego wypróbowane metody? Podziwiamy go, ale jednocześnie nas przeraża.
Opiekun naszej grupy pan Fourie z początku przypomina jakąś makiaweliczną postać z Ojca chrzestnego, jednak wkrótce odkrywamy, że ma serce wielkie jak Manhattan. Nie ustaje w wysiłku, by zmienić nas w profesjonalnych kamerdynerów. Zwraca uwagę na drobiazgi – już nigdy nie odejdę od stołu, nie zasunąwszy za sobą krzesła.
Trzecim członkiem tego dynamicznego tercetu jest pan Lewis, rekruter i fotograf. Ma fantastyczne poczucie humoru i wszyscy go kochamy. Ze swojego gabinetu przeprowadza z nami dokładne wywiady za pośrednictwem Skype’a, podczas gdy my siedzimy przed ekranem komputera w obecności całej grupy i próbujemy odpowiedzieć na pytania takie jak: „Czy jesteś bezczelny?”.
Kurs obejmuje zajęcia z używania zastawy stołowej. Operowanie widelcem czy łyżką gołymi rękami to dziecięca igraszka, jednak gdy tylko wkładamy rękawiczki, wszyscy zaczynamy pełzać na czworakach po ciemnych kątach, próbując odszukać upuszczone przedmioty. W ramach nauki serwowania rozmaitych posiłków zgłębiamy tajniki obsługiwania gości między innymi według ceremoniału rosyjskiego, francuskiego, rodzinnego oraz etykiety obowiązującej w czasie przyjęcia koktajlowego. Osobiście przepadam za pełną gracji sztuką „baletu obsługi”, w której specjalizuje się służba w pałacu Buckingham.
Na tym etapie nikt nie potrafi utrzymać tacy obciążonej czymś większym niż pudełko zapałek. Balansujemy ze stosami książek na głowach, podczas gdy nauczyciele stawiają nam na tacach po sześć wypełnionych wodą kieliszków do szampana. Choć nasze wystraszone oczy zdradzają panikę, nikt nie tłucze szkła. Jeszcze nie.
W następnej kolejności uczymy się zarządzać garderobą. Dowiadujemy się, jak odpowiednio zestawiać kolory, segregować ubrania w zależności od ich przeznaczenia i pory roku. Opanowujemy też inne umiejętności – od pielęgnacji futer po polerowanie butów i nakładanie ich na prawidła. Pakowanie i rozpakowywanie walizek ćwiczymy tak długo, aż umiemy to zrobić przez sen. Dowiadujemy się, że marynarkę można przechowywać w walizce do trzech miesięcy, a jeśli odpowiednio się ją złoży, po wyjęciu nie będzie na niej nawet zmarszczki. Po trzech miesiącach? Wracam wspomnieniami do mojej ostatniej podróży do Włoch i stosu pogniecionych ciuchów. Jestem pod ogromnym wrażeniem.
W ramach nauki prowadzenia domu polerujemy srebra. Uczymy się francuskiej sztuki przygotowywania jajek w koszulkach i wyczarowujemy tak cudowne dania jak naleśniki crêpes Suzette, a co więcej, udaje nam się nie puścić z dymem całej Akademii. Barista pokazuje nam, jak przygotować spektakularne espresso i cappuccino. Połowa grupy skupia się na tym, że mężczyzna ma na sobie niezwykle ciasne dżinsy, przez co nie udaje im się odpowiednio spienić mleka.
Sommelier najwyższej próby, jeden z czterech w Republice Południowej Afryki, uczy nas wyrafinowanej sztuki nalewania wina oraz dobierania odpowiednich gatunków do dań. Do dziś reaguję irytacją, kiedy kelner nalewa wino, nie zwracając butelki etykietą do jedzącego, co zdarza się nawet w najlepszych restauracjach. Doskonałość jest nieodłączną częścią tej gry. Sesje degustacji wina umacniają więzi pomiędzy uczestnikami kursu.
Przystępujemy do wielogodzinnych egzaminów z terminologii kulinarnej, a z naszych języków z gracją ześlizgują się słowa takie jak puttanesca. Podczas lekcji miksologii z ekscytacją odkrywam przepis na koktajl Manhattan Iced Tea. Przygotowujemy imponujące tace do herbaty i nakrywamy stoły. Układamy bukiety, uczymy się o cygarach i koniaku. Dowiadujemy się, jak podać wódkę lub szampana z kawiorem lub wieloma innymi zakąskami. Specjalista wpaja nam zasady z zakresu bezpieczeństwa. Wkrótce wprawnie obsługujemy automatyczne systemy zabezpieczeń. Wyrabiamy sobie świadomość ekologiczną i opanowujemy wszystkie sposoby segregacji odpadów. Trudno wymienić coś, czego ten kurs nie obejmuje.
Choć co rano przystępujemy do testów, których wyniki wliczają się do oceny końcowej, czeka nas jeszcze tygodniowa sesja egzaminacyjna na zamknięcie kursu. Po dziesięciu tygodniach wyczerpującej pracy kończymy szkolenie, a moja ukochana siostra przylatuje do Johannesburga. Po tym, jak codziennie słuchała moich tyrad, które wygłaszałam przeładowana informacjami, nie mogło jej zabraknąć na tej uroczystości. Gdy tego wieczoru patrzę, jak kroczy czerwonym dywanem, wypełnia mnie radość.
Otrzymuję dyplom z wyróżnieniem za ukończenie kursu z wynikiem powyżej osiemdziesięciu procent! Mój mózg spowija mgła – w dniu wręczenia dyplomów łapie mnie przeziębienie, które przeradza się w istną bestię. Jestem zaskoczona tym, że moje ciało przetrzymało ostatni tydzień egzaminów. Gdyby choroba rozłożyła mnie siedem dni wcześniej, nie miałabym koncentracji koniecznej do pomyślnego zdania testów. Przez kolejne trzy dni leżę plackiem. Mój los spoczywa teraz w rękach pana Lewisa, rekrutera specjalizującego się w wyszukiwaniu posad dla nowych absolwentów.
Wkrótce otrzymuję propozycję pracy osobistej asystentki i osoby zarządzającej pałacem księżniczki z królewskiej dynastii Saudów w Rijadzie, stolicy Arabii Saudyjskiej. Pewnego leniwego niedzielnego popołudnia odpoczywam nad basenem wraz z przyjaciółmi, sącząc chardonnay, czytam warunki oferty. Dla kogoś, kto zdołał popaść w rutynę, roczny kontrakt w Arabii Saudyjskiej brzmi magicznie. Rekruter informuje mnie, że wkrótce powinnam się spodziewać telefonu od potencjalnego pracodawcy. Nie rozstaję się z komórką.
Dwa dni później aparat odzywa się piskliwie, a na ekranie pokazuje się zagraniczny numer. Biorę głęboki wdech i odbieram. Rozmowa przebiega nadzwyczaj udanie. Poinformowano mnie, żebym zwracała się do księżniczki imieniem, które sama mi poda, ponieważ kobieta próbuje ukryć fakt, iż pochodzi z rodziny królewskiej. Podejmuję tę grę.
– Panuje tu bardzo suchy klimat. Czy mogłaby pani tu mieszkać przez rok? – pyta.
Zapewniam ją, że uwielbiam suchy klimat. Wolę go od duszącej wilgoci. Mam ochotę dodać, że w suchym klimacie świetnie układają się włosy. Nie robię tego. Następnie pyta, czy miałabym problem z dyscyplinowaniem pozostałych pracowników. Uważnie dobierając słowa, uprzejmym tonem odpowiadam, że personel traktowany z szacunkiem odpłaca się lepiej wykonaną pracą. Księżniczka nie jest zachwycona moją odpowiedzią.
– Panią także będę musiała od czasu do czasu dyscyplinować, pani C – mówi.
Niespecjalnie podoba mi się jej ton, ale zapewniam ją, że nie mam nic przeciwko konstruktywnej krytyce. Dodaję jednak:
– Oczywiście, o ile nie jestem krytykowana w obecności podwładnych.
– Czasem nie ma innego wyjścia, pani C – odpowiada.
W tym momencie powinno mi się było zaświecić światełko ostrzegawcze.
Trudno mi uwierzyć, że podjęła już decyzję, iż „od czasu do czasu” będzie musiała mnie dyscyplinować, choć nie zdążyła mnie jeszcze poznać. Pocieszam się jednak, że cokolwiek się stanie, poradzę sobie na miejscu. Jej słowa nie zniechęcają mnie na tyle, bym odrzuciła ofertę.
Dwie godziny później dzwoni pan Lewis.
Zostałam przyjęta.

Na skrzydłach wyobraźni

Zaczynam zbierać informacje na temat Magicznego Królestwa. Czytam i oglądam wszystko, co wpadnie mi w ręce. Z pobliskiej biblioteki wypożyczam nawet filmy Lawrence z Arabii – fabularny i dokument – chcę wiedzieć, czego mogę się spodziewać po tym fascynującym kraju. Rijad spowity jest tajemnicą, ponieważ turyści nie mają wstępu do świętego miasta. Coś takiego jak wiza turystyczna po prostu nie istnieje, a „niewiernych” (niewierzących) nie wpuszcza się do stolicy, o ile nie poręczy za nich pracodawca. Ekspaci mogą otrzymać specjalne przepustki dla współmałżonków. Choć te obostrzenia mnie niepokoją, jestem prawdziwie zaintrygowana.
Chociaż w mieście żyje się skromnie, ekspaci ciągną do niego skuszeni wizją bezpodatkowych pensji – o wiele wyższych niż te, które otrzymują w domu, gdziekolwiek by on był. W Arabii Saudyjskiej pracują miliony specjalistów z całego świata, a według statystyk podanych przez ambasadę stosunek liczby mężczyzn do liczby kobiet wynosi tu pięćdziesiąt do jednego. Owszem, dostrzegam ironię. Czeka mnie przygoda, której nie da się kupić.
Po tym, jak przyjmuję propozycję pracy, niemiecka kamerdynerka zatrudniona u księżniczki dzwoni do mnie w jej imieniu. Opryskliwym, szorstkim tonem wyrzuca z siebie pytania. Odpieram atak, udzielając prostych odpowiedzi.
– Czy pani pije? – pyta.
– Mieszkam w jednym z najpiękniejszych regionów winiarskich na świecie i wino zawsze było obecne w moim domu. Więc tak, lubię wypić lampkę wina.
Zapewniam ją jednak, że przez jakiś czas mogę się bez niego obyć. Wkrótce stanie się jasne, że Niemka lubi sobie golnąć. Po godzinie bezczelne przesłuchanie zakrawające na napaść słowną dobiega końca. Czuję się wyczerpana. Nie miałam świadomości, że rozmowa toczyła się w trybie głośnomówiącym.
Regularnie rozmawiam przez telefon z księżniczką. Mówi z subtelnym amerykańskim akcentem, choć nigdy nie odwiedziła Stanów. Przez większość czasu brzmi niezwykle czarująco. Nic nie wskazuje na to, że to psychopatka. W umowie znajdują się zapisy, które odzwierciedlają surowe zasady panujące w kraju. Czytam w niej, że nie wolno mi utrzymywać relacji intymnych. Podczas jednej z wielu konwersacji telefonicznych z księżniczką Arabellą pytam, co dokładnie oznacza ta klauzula. Bezzwłocznie odpowiada, że pracując u niej, nie mogę się z nikim wiązać. Jedna z moich poprzedniczek kogoś tam poznała, co z jakiegoś powodu nie spodobało się księżniczce. Zapewniłam ją, że nie zamierzam się z nikim spotykać – zwłaszcza w jej ojczyźnie. W Arabii Saudyjskiej wciąż obowiązuje prawo szariatu, a Rijad to najbardziej konserwatywne z tamtejszych miast, gdzie niezbyt przychylnie patrzy się na przejawy autoekspresji. Budząca powszechny lęk policja religijna mutawwa – znana także pod nazwą Komitet Krzewienia Cnót i Zapobiegania Złu – pojawia się w najmniej spodziewanych momentach, więc niezależnie od okoliczności warto zachowywać się powściągliwie.
Mutawwa patroluje ulice oraz centra handlowe i wymierza karę każdemu, kogo oskarży o złamanie prawa. Surowe przepisy dotyczą zwłaszcza kobiet, nigdzie zaś nie są egzekwowanie gorliwiej niż w Rijadzie. Jeśli mutawwa przyłapie kobietę na rozmowie z mężczyzną niebędącym jej mężem lub krewnym, trafia ona do więzienia za prostytucję. Gdy mężczyzna zostanie zauważony z muzułmanką, z którą nie łączą go więzi rodzinne, nierzadko bywa oskarżony o gwałt i skazany na karę śmierci. Surowe konsekwencje ponosi także kobieta. Najpierw zabiera się ją do szpitala, gdzie sprawdza się, czy nie została naruszona jej cnota, a stamtąd do więzienia. Jeśli dziewictwo oskarżonej budzi wątpliwości, mężczyźni z jej rodziny skazują ją na karę, która nie zawsze odpowiada zarzucanemu jej czynowi. Kobieta może zostać ukamienowana przez ojca, brata lub innego krewnego, co określa się mianem zabójstwa honorowego.
Informacje na temat stanu cywilnego, a także jakichkolwiek działań podjętych w czasie trwania kontraktu – otwarcie konta bankowego, kupno komputera, rejestracja telefonu komórkowego czy otrzymanie mandatu – zapisywane są na ikamecie, dowodzie tożsamości wielkości karty kredytowej. Uśmiechnij się do zdjęcia. Fotografia, którą przekażesz władzom, powinna przedstawiać osobę uprzejmą i nieszkodliwą. Kiedy twój kontrakt wygaśnie, ikamet zostanie dokładnie sprawdzony pod kątem ewentualnych wykroczeń i zaciągniętych długów. Jeśli nie będzie nieskazitelny, pracodawca nie udzieli ci wizy wyjazdowej, bez której nie masz szansy na opuszczenie kraju. Takiej wizy pożądają pracownicy zmęczeni przemocą i stęsknieni za domem. W Arabii Saudyjskiej lepiej więc nikogo nie drażnić.

 
Wesprzyj nas