Uroki to niezwykła opowieść miłosna, naszkicowana delikatną kreską na wspaniałym tle rosyjskiej historii, przywołująca na nowo ostatnie dni Rasputina i ostatnie chwile dynastii Romanowów. Imponujące dzieło jednej z najbardziej uznanych współczesnych pisarek.


UrokiSankt Petersburg, rok 1917. O świcie Nowego Roku z lodowatych fal Newy nurek wyciąga ciało zamordowanego Grigorija Rasputina, szalonego mnicha i cudotwórcy. Kilka godzin później córka Rasputina, osiemnastoletnia Masza, trafia do pałacu w Carskim Siole. Caryca prosi ją, by przejęła po ojcu rolę uzdrowicielki carewicza Aloszy. Masza, zaskoczona propozycją, zgadza się zrobić dla młodego księcia wszystko, co będzie mogła, choć prześladują ją wątpliwości i lęk o przyszłość Rosji, coraz szybciej zmierzającej ku katastrofie.

Dwa miesiące później Mikołaj II zmuszony jest abdykować i carska rodzina zostaje aresztowana w Pałacu Aleksandrowskim. Uwięzieni w coraz trudniejszych warunkach, dwoje młodych ludzi z bardzo odmiennymi pojęciami o Rosji, o Rasputinie i o niefortunnym panowaniu rodziców Aloszy, tworzy sobie sekretny świat magii i zakochania. Masza opowiada carewiczowi historie o dzikim i pięknym kraju, w którym już nigdy nie przyjdzie mu panować. Nie będzie im dane spędzić ze sobą więcej niż kilka miesięcy, ale jej dar tworzenia opowieści przenosi oboje do krainy wyobraźni, gdzie wszystko może się wydarzyć.

***

„Znakomite dzieło historycznej wyobraźni”
– Peter Carey

„Uroki to wspaniała, nastrojowa opowieść relacjonująca ostatnie dni rodziny Romanowów, widziane oczami córki Grigorija Rasputina. Wplata bogactwo barwnych historycznych szczegółów w zmysłową, porywającą narrację, w jakiej Kathryn Harrison jest prawdziwą mistrzynią”.
– Jennifer Egan, autorka Zanim dopadnie nas czas

„Doskonała pisarka, jedna z najlepszych współcześnie tworzących. Nieustraszona w obliczu najtrudniejszych wyzwań. Jej bohaterowie mają głębię, jej dialogi – chirurgiczną precyzję, a rozległość jej wiedzy i talentu nie ma sobie równych.
– „Daily Telegraph”

„Kathryn Harrison zabiera nas w czarodziejską podróż do Rosji sprzed stu lat, z niezwykłym wdziękiem, w doskonałym stylu, w opowieści, od której nie można się oderwać. Pokazuje nam tamten cały, zraniony świat, tak rzeczywisty, jak nasze prawdziwe życie. A nawet bardziej”.
– Scott Spencer, autor Miłości bez końca

Kathryn Harrison tak pisze o inspiracji do napisania tej powieści:
„Kiedy miałam jedenaście lat, matka podarowała mi Mikołaja i Aleksandrę Roberta K. Massie’ego. To była pierwsza „dorosła” książka, którą przeczytałam, i byłam nią zachwycona. Nie znałam jednak historii Europy, więc skoncentrowałam się bardziej na postaciach uwikłanych w rosyjską rewolucję niż na przemianach społecznych, które do niej doprowadziły. Po wypadku samochodowym, jaki przeżyłam w dzieciństwie, fascynowało mnie wszystko, co wiązało się z krwią. Patrzyłam więc na bolszewicką rewolucję przez pryzmat ukrytej tragedii Romanowów: jedynym dziedzicem carskiego imperium był chłopiec, którego życie było zawsze zagrożone, cierpiący na hemofilię carewicz, który w tamtych czasach mógł umrzeć z powodu krwawienia z nosa albo niegroźnego upadku.
I na tym intrygującym tle pojawił się jeszcze osławiony, złowrogi Grigorij Rasputin, jedyna osoba potrafiąca powstrzymać krwotoki księcia Aleksieja i oddalić zagrożenie. Choroba księcia, a wraz z nią postać uzdrowiciela, który nad nią panował, stały się kluczem do zagadki upadku Romanowów. Egzekucja w piwnicy gdzieś na dalekiej Syberii wydawała mi się już tylko dodatkiem do historii; odkąd zamordowano Rasputina, było jasne, że ich zagłada jest przesądzona.
Postać Rasputina nie dawała mi spokoju i kiedy dowiedziałam się, że jego starsza córka wyjechała z Rosji i została znaną treserką lwów i objeżdżała Amerykę jako „Córka Szalonego Mnicha, którego cuda dokonane w Europie zadziwiły cały świat”, zmieniła się także moja wizja upadku carskiego imperium. Wtedy spojrzałam też na świat Romanowów oczami młodej kobiety, która bardzo kochała ojca razem z jego wadami, a na rewolucję i rodzinę carską spoglądała ze szczególnego punktu widzenia.”

Kathryn Harrison (urodzona w 1961 roku w Los Angeles) – amerykańska pisarka, znana polskim czytelnikom z powieści “Tysiąc drzewek pomarańczowych”, “Focza dama”, “Obnażona”, “Krzesło do krępowania” i autobiograficznego “Pocałunku’. Mieszka w Nowym Jorku wraz z mężem, pisarzem Colinem Harrisonem, i trójką dzieci.

Kathryn Harrison
Uroki
Przekład: Małgorzata Glasenapp
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 13 kwietnia 2016
kup książkę

Uroki


* * *

Tego dnia, kiedy wyciągnięto ciało ojca spod lodu, pierwszego dnia nowego roku 1917, moja siostra Waria i ja trafiłyśmy pod opiekę cara Mikołaja II Romanowa i przewieziono nas, pod strażą carskiej policji, z mieszkania przy Gorochowej 64 do Pałacu Aleksandrowskiego w Carskim Siole, prywatnym majątku cara pod miastem. Miałam osiemnaście lat i nie potrzebowałam nowych rodziców, nawet gdyby mieli nimi zostać car i caryca. Ale każdy tydzień przynosił nowe strajki i zamieszki na ulicach Petersburga. Rewolucja, anarchia, stan wyjątkowy – nie wiedziałyśmy, czego konkretnie należy się obawiać, ale wiedziałyśmy na pewno, że wszystko toczy się, pędzi coraz szybciej ku temu czemuś, cokolwiek to miało być. Do tego, jak oznajmili carscy oficerowie, którzy waląc kolbami w drzwi, wyciągnęli mnie i Warię jeszcze przed świtem z łóżek. Każdy, kto nosi okryte niesławą nazwisko Rasputin, byłby szaleńcem, gdyby próbował wyjechać z Petersburga bez pomocy i ochrony. Dopóki Romanowowie pozostawali przy władzy, tylko oni mogli nam zapewnić możliwość opuszczenia Rosji, nim zrobi się za późno.
Ale najpierw: mój ojciec. Bez Grigorija Jefimowicza Rasputina koniec dynastii Romanowów nie różniłby się niczym od końca Habsburgów, Osmanów czy którejkolwiek z wielkich dynastii upadających na początku dwudziestego stulecia. Wieści rozniosły się szybko, szybciej, niż gdyby wyciągnięto z rzeki ciało kogoś innego. Kiedy już podpisałam dokument stwierdzający, że zmarły istotnie był moim ojcem, zaginionym wtedy od trzech dni, policja miała zabrać Warię i mnie z powrotem na Gorochową, żebyśmy spakowały ubrania i rzeczy, które chciałyśmy zatrzymać. Ale zanim udało nam się wsiąść do sań, otoczył je gęsty tłum. Chmara ludzi przybiegła do miejsca, gdzie przed chwilą stałyśmy, na zamarzniętej rzece. Przyszli z domów, niosąc miski, dzbanki i czajniki – wszystko, w co można było nabrać wody. Niektórzy w biegu wylewali do rynsztoka wino, nawet wódkę, nawet perfumy, żeby napełnić opróżnione butelki wodą z Newy. W pewnym momencie zobaczyłam samowar tak wielki, że musiało go nieść trzech mężczyzn, a zaraz potem jakąś starą kobietę trzymającą w objęciach nocnik. To dopiero rozśmieszyłoby ojca, aż by się zanosił, ryczał i zataczał ze śmiechu i wycierał oczy wierzchem dłoni – widok starej wiedźmy chochlą przelewającej jego ducha do swojego nocnika.
Tłum wtargnął na lód niczym fala, zmiatając ze swojej drogi wszystkich urzędników i spychając ich w bok od przerębli, z której wcześniej policjanci wyciągnęli ciało ojca, pobite i zakrwawione, z prawą dłonią uniesioną, jakby chciał uczynić znak krzyża. Ludzie stłoczyli się wokół otworu wyrąbanego w lodzie. Upadli na kolana, modlili się i płakali. Prości ludzie, jakich kochał mój ojciec, którzy od początku rozumieli rzeczy, jakich nie umiała pojąć oświecona inteligencja. Przyszli po wodę, która omywała ojca, kiedy umierał, wodę, w którą przeszła jego dusza, przez którą musiała przepłynąć.
Tysiące ludzi, dziesiątki tysięcy – policja szybko straciła rachubę – przyszły nad Newę tego dnia i następnego, i kolejnego. Ludzie przychodzili i przychodzili, i nie przestawali się pojawiać, ze wszystkich stron miasta, z pobliskich miejscowości, z okolicznych prowincji. Przybywali zza Uralu, z Syberii. Nic nie mogło ich powstrzymać: zawieje, śnieżyce ani żołnierze. Szwadrony kozackiej kawalerii wymierzyły karabiny i zaczęły strzelać w tłum, a nerwowe konie stawały dęba i rzucały się przed siebie, krzesząc kopytami iskry na bruku, małe blade błyskawice w zimnym mroku.
Pośród wszystkich koni, jakie widziałam w życiu, nigdy nie spotkałam tak ognistych jak te. Górujące nad wszystkimi czarne olbrzymy, każdy z nich wielki co najmniej na dwa metry w kłębie, ani trochę nie bały się hałasu ani zamieszania – tego im właśnie było potrzeba: szalejącego żywiołu. Ich sierść błyszczała ciemnym blaskiem, skóra drżała, a ciało poddawało się zamiarom jeźdźca – nie jego dłoniom, które były zajęte strzelaniem, lecz woli, kierującej ciałem konia jak własnym. W rozdęte nozdrza chwytały woń prochu, cięły powietrze ostrym rżeniem i błyskami spod kopyt. W jednej chwili ich widok i zapach, niczym naostrzona klinga, rozdarły niewidzialną sieć strachu i niedowierzania, która skrępowała mnie po zniknięciu ojca i odjęła zdolność odczuwania czegokolwiek.
Patrzyłam, zastygła w zachwycie, jak powietrze wokół tych koni zmieniało kolor, niczym żelazo nad płomieniem, wchłaniające żar. Oficer, który dłonią w rękawiczce ściskał ciasno moje ramię, potrząsnął mną energicznie, jakby chciał mnie wyrwać z tego stanu, który zapewne wziął za przerażenie. Ale ja tylko poddawałam się im, pozwalając, by ich pragnienia mną zawładnęły, aż sama chciałam widzieć tratowane pod kopytami ciała.
Wtedy właśnie zgiełk dookoła ustał, a łomoty, krzyki i ostre trzaski zlały się w słowa, słyszalne tylko dla mnie – to był głos ojca, który wypowiadał moje imię. „Masza – powiedział – nie rozpaczaj”, i chociaż nie było mi słabo, zaczęłam się osuwać na ziemię, aż towarzyszący mi oficer musiał mnie podtrzymać. W końcu coś do mnie dotarło, wtargnęło do mojego serca, sprawiło, że zabrakło mi oddechu. Do tej chwili obawiałam się, że straciłam nie tylko ojca, ale i siebie samą.

* * *

Tłumy w końcu się przerzedziły, ale nim to nastąpiło, na nabrzeżu zdążono już ustawić stragan, gdzie można było kupić puste słoje i butelki, jeśli ktoś zapomniał przynieść własnych, a także chleb, ser, owoce granatu, kwas chlebowy i wódkę na szklanki. Dniem i nocą pielgrzymi przechodzili obok i nad sztywniejącymi zwłokami, mijając uzbrojonych żołnierzy i wchodząc na zamarzniętą rzekę; szary lód miejscami był śliski od marznącej świeżej krwi. Ślizgali się, potykali i rozpychali na boki, żeby dotrzeć do przerębli, bo woda, której dotknął ojciec, zyskała jego moc. Do końca tej okropnej zimy – ostatniej zimy panowania Romanowów – Petersburgiem wstrząsały kolejne zamieszki, jedne po drugich, a krew jego mieszkańców pozostawała na lodzie pod mostem Piotrowskim.
Któregoś dnia w lutym, prawie dwa miesiące po śmierci ojca, przyszłam na most i przyglądałam się plamie widocznej z góry. Przyjechałam do miasta przekazać nasze meble na licytację, żeby można było wynająć mieszkanie. „Mogłybyśmy porąbać jego łóżko na kawałki i sprzedawać jako relikwie”, powiedziała Waria, kiedy rano wychodziłam. Rzuciłam jej wymowne spojrzenie. Znając ją, mogła nawet mówić poważnie, ale to ja, nie Waria, byłam odpowiedzialna za rozporządzenie majątkiem ojca, a raczej tym, co z niego zostało.
W jaki sposób mordercy zdołali w końcu pozbawić ojca życia, gdy zawiódł cyjanek, zawiodły kule, kiedy ktoś rozbił jego biedną głowę pałką czy cegłą? Zrzucili go z mostu zapewne z tego samego miejsca, w którym stałam. Zepchnęli ponad balustradą i patrzyli, jak pod ciężarem ciała łamał się lód na rzece – dzięki sile grawitacji, która utrzymuje w ryzach planety, księżyce, a nawet złote Słońce, a która teraz utraciła niewinność i stała się wspólnikiem morderstwa. A może mieli ze sobą siekiery? Weszli na zamarzniętą rzekę, nie bojąc się niczego, ciągnąc za sobą ojca ze skrępowanymi rękami i nogami. Czy pozostał przytomny? Czy musiał patrzeć na swoich zabójców, jak rąbią lód, żeby go utopić? Przewodził im człowiek, którego brał za przyjaciela. Zaproszony do jego domu, przyjechał z własnej woli i wypił truciznę, którą mu podano. Most Piotrowski jest przeklęty – zaczęli mówić ludzie i omijali jego wąski chodnik, kiedy tylko się dało, a już na pewno nocą, gdy ruch w mieście zamierał i gdzieś z dołu, spomiędzy przęseł, dobiegały jęki. Zapewne istnieje jakieś naukowe wytłumaczenie tego zjawiska, dźwięków wydawanych przez wodę płynącą pod lodem, ale nikogo nie interesowały naukowe wyjaśnienia; nie tamtej zimy. Było zresztą więcej dziwnych zjawisk, których nie dało się pojąć. Próbując zmyć krew, to niewygodne przypomnienie utrzymującej się władzy ojca nad tymi, którzy w niego wierzyli, wylewano na czerwoną plamę jeden za drugim kolejne sagany wrzącej wody. Zebrano drewno, zanurzono w benzynie i podpalono na lodzie. Ale plama nie chciała zniknąć. Jak gdyby oskarżając zabójców, pociemniała i rozlała się szerzej, i nawet całkiem rozsądni ludzie zaczęli obawiać się miejsca, w którym zamęczono świętego męża. Patrząc w dół, widziałam dokładnie, gdzie zebrała się krew, gdzie rozdeptano ją butami, gdzie przez jej kałuże przeciągano ciało – każdy rozmazany i rozdeptany ślad zachowany na powierzchni lodu. Przerębla nigdy nie zamarzła tamtej zimy. Zbyt wielu ludzi do niej przyszło, żeby napełniać butelki jak z niewyczerpanego źródła, obmywać krucyfiksy, klękać do modlitwy. Niektórzy ustawiali na lodzie krzyże i świece. Wiatr wiał bez ustanku, świszczał i jęczał, ale nie tykał krzyży, płomieni świec ani zupy w misce. Ktoś, pamiętając o ulubionym daniu ojca, przyniósł głęboką miskę gęstej zupy rybnej, z której dniem i nocą, przez kolejne śnieżyce, unosiła się para, podczas gdy lód dookoła rozpuścił się, tworząc małą kałużę. Inni przynosili buty, tradycyjny podarek dla wędrownego uzdrowiciela. Poza tym były tam jeszcze: baryłka madery, butelki z kwasem chlebowym, niezliczone ikony, poplątany stosik różańców i jedwabne stuły, jakie noszą duchowni, złote, fioletowe, czerwone, w każdym kolorze. Modlitwy, także liczne, spisane na skrawkach papieru i – jeśli proszącemu brakowało wiary – przyciśnięte kamykami. Ale wiatr nie tykał niczego, z kamykami czy bez. Kule, laski i porozwijane bandaże, wszystkie świadczące o tym, że ojciec Grigorij nie przestał uzdrawiać tych, którzy do niego przychodzili. Żaden złodziej nie był na tyle głupi, żeby zabierać dary złożone przez pielgrzymów, nawet tak cenne jak para solidnych butów.
Gdyby tylko ojciec pozostał dawnym pokornym człowiekiem, wędrującym od miasta do miasta, mógłby uniknąć przedwczesnej śmierci. Czterdzieści siedem lat. Ze swoją tężyzną dożyłby setki.

CZERWONA TASIEMKA

Podróż pociągiem z Petersburga do Carskiego Sioła, dwadzieścia pięć kilometrów na południe od miasta, nie była wystarczająco długa, bym zdążyła zebrać myśli. Jechaliśmy jednak powoli, bo w środku zimy tory trzeba było odśnieżać codziennie, czasem po kilka razy. Wsiadając do wagonu, postanowiłam wykorzystać ten czas na napisanie listu do matki, w którym wyjaśniłabym wszystko, co nie zmieściło się w telegramie. Ale nawet nie otworzyłam teczki, by sięgnąć po pióro i papier. Kiedy tylko usiadłam na jednym z obitych aksamitem siedzeń w carskim pociągu, zapadłam w rodzaj dziwnej drzemki, pozostając w zawieszeniu między uśpieniem a przytomnością, niczym kot, który potrafi wprost ze snu skoczyć na ofiarę.
Za oknem przewijały się krajobrazy, wspaniałe i jaśniejące w ostatnich promieniach niskiego zimowego słońca, skrzących się na śniegu. Waria, młodsza ode mnie o dwa lata, spała na swoim miejscu z podwiniętymi nogami i złożonymi jak do modlitwy dłońmi pod policzkiem. Rozpuszczone włosy okrywały jej ramiona ciemnym płaszczem. Pociąg dwukrotnie zwalniał i zatrzymywał się, a kiedy usunięto przeszkodę z torów, ruszał dalej.
Było już ciemno, gdy dotarliśmy do Carskiego Sioła. Kilku oficerów kawalerii czekało na nas na stacji. Kiedy wysiadłyśmy, trzymając przy sobie bagaże, których nie chciałyśmy oddać lokajowi, choć na to nalegał, poprowadzili nas do powozu z carskim godłem. Blisko z obu stron osłaniały nas konie i jeźdźcy, i przez chwilę miałam poczucie, że zostałyśmy wraz z siostrą raczej aresztowane niż adoptowane. Zawahałam się, wsiadając do powozu.
– Co się stało? – spytała szeptem Waria, siadając obok.
– Nic – odparłam. – Nic takiego.
Kiedy powóz ruszył, obie przylgnęłyśmy do okna, wypatrując widoków, na które ostatni raz patrzyłyśmy latem, gdy wszędzie pełno było zieleni, a nie białego śniegu. Słońce zaszło już i wschodził księżyc. Latarnie powozu rzucały żółte światło, a za każdym oświetlonym przedmiotem ciągnął się fioletowy cień. Kiedy zbliżaliśmy się do Pałacu Aleksandrowskiego, zobaczyłam, że tylko prywatne carskie skrzydło było oświetlone – okna jarzyły się blaskiem od parteru po najwyższe piętro. Z daleka wyglądało jak latarnia ustawiona w śniegu. Potem nagle pałac wyrósł wysoko nad naszymi głowami i wysiadłyśmy prosto w świat, który odwiedzałyśmy wcześniej rzadko i nigdy bez ojca. Poza ojcem nic nie łączyło nas z carem i jego rodziną.
Przechodząc z holu do sypialni (dokąd prowadzili nas kolejno: kamerdyner, ochmistrzyni i na końcu pokojówka), trzeba było pokonać zaskakującą liczbę dwuskrzydłowych drzwi. Otwierały się przed nami bezszelestnie, posłuszne dwóm portierom ubranym w liberię i białe rękawiczki, i równie cicho zamykały za naszymi plecami. Z każdym przekroczonym progiem, każdymi drzwiami, które się za mną zamknęły, czułam się coraz bardziej senna, jakbym wchodziła w głąb zaklętej przestrzeni. Nim pokojówka zdążyła rozpakować nasze bagaże i powiesić suknie (nie udało mi się przekonać jej, jak wcześniej przekonałam lokaja, że same sobie poradzimy), leżałam na wznak na łóżku, nie zdjąwszy nawet butów, i spałam głęboko z rękami złożonymi na piersi, jak zmarła dziewica. Zapewne spałabym tak aż do następnego dnia, nie poruszywszy nawet palcem, ale po godzinie caryca wezwała mnie do swojego fiołkowego buduaru, pokoju słynnego w całej Rosji z powodu oryginalnej i rygorystycznie przestrzeganej kolorystyki, do której pasowały jedynie kwiaty bzu.
– Dlaczego tylko ciebie? – zapytała Waria, stając za mną przy umywalni, kiedy przemywałam twarz wodą, żeby się dobudzić. Wzruszyłam ramionami i wyszłam z pokoju za przysłanym paziem, po drodze w pośpiechu poprawiając suknię. Nie wiedziałam, jak odpowiedzieć Warii. Nie miałam pojęcia, co może dalej nastąpić – wydawało się, że w tym nowym świecie bez ojca wszystko może się zdarzyć i nie umiałabym jej ochronić, nawet gdyby tego ode mnie oczekiwała. Siostra i ja byłyśmy w podobnym wieku, ale na tym kończyły się podobieństwa między nami. Nie żebyśmy były sobie wrogie, z pewnością, ale lata spędzone w Petersburgu zmieniły Warię, która z dziewczyny nieśmiałej i płochliwej stała się skryta i nieszczera. Od pierwszego dnia w mieście z trudem znosiła ciekawskie spojrzenia i nigdy nie przywykła do faktu, że jako córki „świętego męża” Rasputina dostarczamy koleżankom szkolnym materiału do plotek i drwin. Ja od razu pojęłam, że to duchowa potęga ojca prowokuje oszczerstwa – jeśli ktoś się wyróżnia, ludzie zawsze będą o nim mówić. Po co walczyć z losem? Męczeństwo i prześladowania były mu pisane od początku.
Oddalałyśmy się od siebie i obie byłyśmy temu winne. Waria nie lubiła mówić o tym, co ją gnębiło, a ja uchylałam się od obowiązku starszej siostry – cierpliwego wyciągania jej na zwierzenia, żeby mogła całe swoje nieszczęście złożyć na moich kolanach, a ja musiałabym jakoś jej pomóc albo przynajmniej ją pocieszyć. Kiedy ojciec coś sobie postanowił, nie zmieniał zdania, i chociaż sam pozostał wierny chłopskim obyczajom, to uparł się, że uszczęśliwi matkę, dając nam takie wykształcenie, jakie ona kiedyś otrzymała, w porządnej szkole dla dziewcząt. Musiałyśmy więc mieszkać z nim w Petersburgu, a Waria musiała chodzić na pensję, czy tego chciała, czy nie.
Nie wiem, jak długo Waria mnie okłamywała, zanim zorientowałam się, że jej kłamstwa są dziwnie bezużyteczne. Nie wybawiały jej z żadnych kłopotów ani nie obciążały nikogo; zdawało się, że nie są wypowiadane w złych zamiarach. Właściwie nie miały znaczenia. Pytałam ją na przykład, czy podobał jej się koncert, na który się wcześniej wybierała, a ona mówiła, że w końcu nie poszła. Potem spotykałam jakąś znajomą, z którą, jak się okazywało, rozmawiała w antrakcie. Gdyby miała coś do ukrycia, byłoby na odwrót: powiedziałaby, że była na koncercie, by zataić fakt, że była gdzieś indziej. Jeżeli jednak poszczególne jej kłamstwa nie służyły żadnym celom, to zwyczaj kłamania stanowił coś w rodzaju kamuflażu. Dopóki nie wyszły na jaw, chroniły Warię niczym nieprzenikniony mur, a ich nagromadzenie budowało wokół niej całą fortecę, w której mogła się schować; może nawet jakąś nową tożsamość, własne życie, nad którym niepodzielnie panowała, odrębne od życia mojego i ojca. Tworzyły także, być może niechcący, barierę między nami dwiema.
Kiedy próbowałam Warię zdemaskować, zmieniała temat albo, niczym rasowy polityk, odpowiadała na zupełnie inne pytanie, którego wcale nie zadałam. Wymykała się z rąk jak piskorz.

 
Wesprzyj nas