Mistrzowski kryminał Petera Swansona nie daje ani chwili wytchnienia. Zaskakująca intryga silnie kojarzy się z klasyką gatunku, choćby dzięki uwodzicielskim kobietom i uwiedzionym mężczyznom czy misternej intrydze.


Czasem warto zabićNiepokojąco piękna kobieta w poczekalni biznesklasy na Heathrow odgarnia z twarzy długie rude włosy, zakłada nogę na nogę i powoli sączy martini. Ma na imię Lily, czyta Patricię Highsmith. To nieomylny znak nadciągających kłopotów, zwłaszcza dla Teda, bogatego biznesmena. W oczekiwaniu na spóźniony samolot – gdy kolejne drinki sprzyjają wylewności, podobnie jak przekonanie o jednorazowym charakterze spotkania – mężczyzna wyznaje nieznajomej, że przyłapał żonę na zdradzie i marzy o tym, by ją zabić.

O dziwo, nieznajoma popiera pomysł, a nawet oferuje swoją pomoc:
„- Szczerze mówiąc, moim zdaniem morderstwo nie jest takim złem, jak ludzie to przedstawiają. Wszyscy umieramy. Co to zmienia, że parę zgniłych jabłek zniknie ze świata trochę wcześniej, niż przewidział to boski plan? I na przykład twoja żona chyba zasługuje na śmierć”.

To proste zalecenie uruchamia serię nieprzewidywalnych wydarzeń, gdy Lily zgadza się pomóc Tedowi, nie uchylając rąbka własnych tajemnic, dzięki którym wiadomo, że świetnie się nadaje akurat do takich zadań.

Kim jest ta dwójka podróżnych? To żartownisie czy socjopaci? Szukają zemsty czy miłości? Wśród rozpędzonych wydarzeń ciężko nadążyć z oceną.

***

Przeprawia o dreszcze, mrozi krew w żyłach i trzyma w napięciu – na pewno wejdzie do klasyki gatunku.
Lee Child

Gdyby “Czasem warto zabić” ukazało się sześćdziesiąt lat temu, Hitchcock zrobiłby z niej wybitny film.
„Star-Telegram”

Agnieszka Holland przyjęła propozycję ekranizacji powieści na podstawie scenariusza napisanego przez Christophera Kyle’a. Jak mówi reżyserka, ta historia „bardzo ją zaintrygowała”. „Jest pełna paradoksów, a ja uwielbiam paradoksy. Główna bohaterka jest twarda jak stal, a zarazem krucha jak szkło. To ofiara? Psychopatka? Mścicielka? Co za wspaniała rola dla utalentowanej aktorki! Humor miesza się tu z kinem gore, prawdziwe emocje z tajemnicą dla detektywa.”

Peter Swanson jest autorem dwóch powieści, a jego wiersze, opowiadania i recenzje ukazywały się w najważniejszych gazetach i magazynach, otrzymał też kilka nagród literackich. Przygotowuje obecnie cykl sonetów o pięćdziesięciu trzech filmach Alfreda Hitchcocka.

Peter Swanson
Czasem warto zabić
Przekład: Ewa Penksyk-Kluczkowska
Wydawnictwo Marginesy
Premiera: 13 kwietnia 2016
kup książkę

Czasem warto zabić


I
ZASADY OBOWIĄZUJĄCE
W BARACH LOTNISKOWYCH

1
TED

– Cześć – usłyszałem.
Spojrzałem na bladą, piegowatą dłoń spoczywającą na oparciu sąsiedniego wolnego barowego krzesła w poczekalni klasy biznes na Heathrow, a potem wyżej, na twarz obcej kobiety.
– My się znamy? – spytałem. Z wyglądu nie kojarzyła mi się z nikim konkretnym, ale jej amerykański akcent, śnieżnobiała bluzka koszulowa, obcisłe dżinsy o nogawkach wsuniętych w sięgające kolan buty – to wszystko przypominało mi okropne przyjaciółki mojej żony.
– Nie, przepraszam. Po prostu podziwiałam pańskiego drinka. Pozwoli pan? – Usadowiła swoje długie, smukłe ciało na obitym skórą stołku obrotowym i położyła na kontuarze torebkę.
– To dżin? – spytała o stojące przede mną martini.
– Hendrick’s – odparłem.
Ruchem ręki dała znak barmanowi, nastolatkowi o nastroszonych włosach i lśniącym podbródku, i zamówiła hendrick’s martini z dwiema oliwkami. Kiedy dostała swojego drinka, wzniosła kieliszek w toaście. Mnie został jeden łyk.
– Za szczepienia przeciwko podróżom międzynarodowym – powiedziała.
– Za to wypiję.
Dokończyłem drinka i zamówiłem następnego. Przedstawiła się, ale natychmiast zapomniałem jej imienia. Też się przedstawiłem: powiedziałem, że jestem Ted. Nie Ted Severson, w każdym razie wtedy jeszcze na pewno nie podałem nazwiska. Siedzieliśmy w przesadnie oświetlonej i przesadnie wyściełanej poczekalni klasy biznes na Heathrow, popijając drinki, wymieniając luźne uwagi, aż stwierdziliśmy, że oboje czekamy na ten sam lot – na lotnisko Logan w Bostonie. Ona wyjęła z torebki cienką powieść w miękkich okładkach i zaczęła czytać. Wtedy miałem okazję się jej przyjrzeć. Była piękna – długie rude włosy, oczy świetliste, zielonkawoniebieskie jak wody tropików, i skóra tak blada, że niemal niebieskawobiała.
Kiedy taka kobieta siada obok ciebie w twoim ulubionym barze i chwali twój wybór drinków, myślisz, że oto czeka cię wielki życiowy przełom. Ale w barach lotniskowych obowiązują inne zasady. Tu osoby towarzyszące ci przy drinku zaraz się oddalą w przeciwnym kierunku niż ty. Ta kobieta co prawda również udawała się do Bostonu, ale mnie wciąż wypełniał paskudny gniew wywołany sytuacją z żoną. Przez cały tydzień spędzony w Anglii nie potrafi łem myśleć o niczym innym. Nie mogłem jeść, nie mogłem spać.
Z głośników popłynął komunikat, w którym dało się rozróżnić dwa słowa: „Boston” oraz „opóźniony”. Ponad podświetlonymi rzędami luksusowych alkoholi zerknąłem na tablicę i ujrzałem, jak czas naszego odlotu przesuwa się o godzinę.
– Pora na następną kolejkę – oznajmiłem. – Ja stawiam.
– Czemu nie – odparła. Zamknęła książkę i położyła ją grzbietem do góry, obok torebki na barze. Patricia Highsmith, Two Faces of January.
– Jak książka?
– W jej dorobku ta nie jest najlepsza.
– Nie ma nic gorszego niż kiepska książka i duże opóźnienie lotu.
– A co pan lubi czytać?
– Gazety. Za książkami w sumie nie przepadam.
– Więc co pan robi w samolotach?
– Piję dżin. Planuję morderstwa.
– Interesujące. – Uśmiechnęła się do mnie po raz pierwszy.
Uśmiech miała szeroki, taki że powodował załamanie skóry pomiędzy górną wargą a nosem i obnażał doskonałe zęby aż po pasek różowych dziąseł. Zastanawiałem się, ile ta kobieta ma lat. Zaraz na początku, gdy tylko się dosiadła, myślałem, że trzydzieści parę, że bliżej jej wiekowo do mnie, ale przez uśmiech i obfitość bladych piegów na nosie wyglądała młodziej. Dałbym jej dwadzieścia osiem lat. Czyli byłaby w wieku mojej żony.
– I oczywiście w czasie lotu pracuję – dodałem.
– Czym się pan zajmuje?
Podałem jej wersję skróconą – że działam w branży informatycznej, finansuję start-upy i doradzam firmom. Nie powiedziałem, jak zarobiłem większość swoich pieniędzy – dzięki sprzedawaniu tych firm, gdy tylko zaczynają prezentować się obiecująco. I nie powiedziałem, że tak naprawdę mógłbym już nigdy w życiu nie kiwnąć palcem, że jestem jednym z nielicznych właścicieli firm informatycznych z końca lat dziewięćdziesiątych, którzy zdołali korzystnie sprzedać akcje tuż przed pęknięciem bańki. Ukrywam te fakty, bo nie lubię o nich rozmawiać, nie z obawy, że moja nowa towarzyszka mogłaby uznać je za odrażające albo że straciłaby zainteresowanie rozmową ze mną. Nigdy nie miałem problemu z akceptacją swojego majątku.
– A pani? Czym pani się zajmuje? – spytałem.
– Pracuję w Winslow College. Jestem archiwistką.
Winslow to żeński college na zielonym przedmieściu Bostonu, jakieś trzydzieści kilometrów na zachód. Spytałem ją, czym się zajmuje taka archiwistka, a ona przedstawiła mi najmniej nudną – jak podejrzewam – wersję tego zajęcia: jak to gromadzi i zabezpiecza dokumenty dotyczące uczelni.
– I mieszka pani w Winslow? – spytałem.
– Tak.
– Jest pani mężatką?
– Nie. A pan jest żonaty?
Już kiedy to mówiła, zauważyłem dyskretne zerknięcie na moją lewą dłoń.
– Tak, niestety – odparłem. Po czym podniosłem rękę, by pokazać jej pusty palec serdeczny. – Ale nie, nie zdejmuję obrączki w barach lotniskowych, na wypadek gdyby usiadła obok taka kobieta jak pani. Nigdy jej nie nosiłem. Obrączki strasznie mi przeszkadzają.
– Dlaczego niestety?
– To długa historia.
– A lot jest opóźniony.
– Naprawdę chce pani słuchać o moim nikczemnym życiu?
– Jak mogłabym teraz zaprzeczyć?
– Jeśli mam o nim rozprawiać, potrzebuję wsparcia. – Podniosłem pusty kieliszek. – A pani?
– Nie, dziękuję. Dwa to moje maksimum. – Zsunęła zębami oliwkę z wykałaczki i ją przygryzła. Mignął mi różowy koniuszek jej języka.
– Zawsze powtarzam, że dwa martini to za dużo, a trzy za mało.
– Zabawne. Czy to nie są słowa Jamesa Thurbera?
– W życiu o nim nie słyszałem – odparłem, uśmiechając się lekko, chociaż trochę się zmieszałem, że przypisuję sobie autorstwo czyichś słów. Przede mną pojawił się nagle barman i zamówiłem kolejnego drinka. Skóra wokół ust przyjemnie mi drętwiała, jak zawsze od dżinu. Groziło mi, że zanadto się upiję i za dużo powiem, ale tu obowiązywały przecież zasady lotniskowe i chociaż moja nowa towarzyszka mieszkała zaledwie trzydzieści kilometrów ode mnie, już zapomniałem, jak się nazywa, szanse zaś na to, że jeszcze kiedykolwiek ją w życiu zobaczę, miałem naprawdę znikome. A dobrze się rozmawiało i piło z obcą osobą. Od samego wypowiadania na głos słów mój gniew łagodniał.
Opowiedziałem jej. Opowiedziałem, jak to moja żona i ja jesteśmy małżeństwem od trzech lat i że mieszkamy w Bostonie. Opowiedziałem jej o wrześniowym weekendzie spędzonym w Kennewick Inn na południowym wybrzeżu Maine, i jak się zakochaliśmy w okolicy, i kupiliśmy jakąś absurdalnie drogą posiadłość nad brzegiem oceanu. Opowiedziałem, jak moja żona, ponieważ ma dyplom ukończenia jakiegoś kierunku o nazwie działalność społeczno-artystyczna, uznała, że dysponuje kwalifikacjami, by brać udział w budowie domu wraz z ekipą budowlaną, i ostatnio spędzała większość czasu w Kennewick, współpracując z naszym wykonawcą Bradem Daggettem.
– I ona z tym Bradem…? – spytała, wsunąwszy do ust drugą oliwkę.
– Aha.
– Jest pan pewien?
Podałem więc jej więcej szczegółów: Mirandę coraz bardziej nudziło nasze życie w Bostonie. Przez pierwszy rok małżeństwa oddawała się urządzaniu naszego domu, kamienicy w South Endzie. Potem podjęła pracę na pół etatu w galerii przyjaciółki w SoWa, ale już wtedy wiedziałem, że w naszym związku coś się wypala. Tematy do rozmów kończyły nam się w połowie obiadu. Zaczęliśmy chodzić do łóżka w różnych porach. Co ważniejsze, każde z nas straciło tożsamość, która określała nas w związku na początku jego istnienia. Byłem wówczas bogatym biznesmenem, który wprowadził ją w świat eleganckich i drogich gali dobroczynnych, ona zaś była wolnym duchem, artystką, która kupowała wycieczki na tajlandzkie plaże i lubiła przesiadywać w barach plażowych. Wiedziałem, że te wizerunki to nasze naciągane stereotypy, ale w naszym wypadku to zdawało egzamin. Przypadliśmy sobie do gustu pod każdym względem. Bawił mnie nawet fakt, że chociaż uważałem się za przystojnego, w takim konwencjonalnym znaczeniu tego słowa, w jej obecności nikt nie zwracał na mnie uwagi. Miranda miała długie nogi i duże piersi, twarz w kształcie serca i pełne usta. Ciemnobrązowe włosy zawsze farbowała na czarno. Stylizowała je tak, żeby wyglądały na potargane, jakby właśnie wstała z łóżka. Cerę miała nieskazitelną i nie musiała się malować, chociaż nie wychodziła z domu bez czarnych kresek na powiekach. Widziałem, jak mężczyźni w knajpach świrowali na jej punkcie. Może to były moje projekcje, ale w kierowanych na nią spojrzeniach dostrzegałem pożądanie i pierwotne instynkty. W takich chwilach cieszyłem się, że nie żyję w czasie i miejscu, gdzie mężczyźni stale noszą przy sobie broń.
Na wycieczkę do Kennewick w stanie Maine wybraliśmy się pod wpływem impulsu, w spontanicznej reakcji na wyrzut Mirandy, że od ponad roku prawie nie spędzamy czasu razem. Pojechaliśmy w trzecim tygodniu września. Przez kilka pierwszych dni było bezchmurnie i ciepło, ale w środę z Kanady nadciągnęła burza i uwięziła nas w pokoju. Mogliśmy tylko pić allagash white i jeść homary w knajpie w podziemiach motelu. Gdy burza przeszła, dni stały się zimne i suche, światło bardziej szare, a zmierzch dłuższy. Kupiliśmy swetry i wyprawiliśmy się na półtorakilometrowy klifowy szlak zaczynający się na północ od motelu i biegnący skrajem urwiska ponad kłębiącym się Atlantykiem. Powietrze, jeszcze niedawno ciężkie od wilgoci i zapachu kremu do opalania, teraz stało się rześkie i słone. Oboje zakochaliśmy się w Kennewick do tego stopnia, że kiedy trafiliśmy na zarośnięty głogiem kawałek ziemi na sprzedaż, położony na wysokim cyplu na końcu szlaku, zadzwoniłem pod numer podany na tabliczce i złożyłem ofertę.
Rok później po głogowych chaszczach nie zostało ani śladu, wykopano fundamenty i dom o ośmiu sypialniach był niemal gotowy. Jako głównego wykonawcę zatrudniliśmy Brada Daggetta, krzepkiego rozwodnika z gęstymi czarnymi włosami, hiszpańską bródką i nosem wyglądającym tak, jakby kiedyś był złamany. Podczas gdy ja w Bostonie doradzałem grupce świeżo upieczonych absolwentów MIT, którzy stworzyli nowy algorytm do wyszukiwarki bazującej na blogach, Miranda coraz więcej czasu spędzała w Kennewick. Wynajmowała pokój w motelu i nadzorowała wszystkie prace na budowie. Miała obsesję na punkcie najmniejszego kafelka czy najbłahszej instalacji. Na początku września postanowiłem zrobić żonie niespodziankę. Zostawiłem wiadomość na jej poczcie głosowej, wjeżdżając na I-95 na północ od Bostonu. Koło południa dotarłem do Kennewick i zajechałem do motelu. Powiedziano mi, że nie ma jej od rana.
Ruszyłem na budowę i zaparkowałem na żwirowym podjeździe, za fordem F-150 Brada. Stał tam też jasnoturkusowy mini cooper Mirandy. Nie byłem na budowie od kilku tygodni i z radością stwierdziłem, że poczyniono znaczne postępy. Najwyraźniej wstawiono już wszystkie okna i dostarczono błękitnoszary piaskowiec zamówiony do ogrodu, który miał powstać w zagłębieniu terenu. Przeszedłem na tył domu, gdzie każda sypialnia na piętrze miała swój balkon i gdzie przeszklona weranda wzdłuż parteru wychodziła na wielki kamienny dziedziniec. Nieco dalej wykopano już prostokątny dół na basen. Wspiąwszy się kamiennymi schodkami na dziedziniec, przez wysokie okna kuchni wychodzące na ocean dojrzałem Brada i Mirandę. Już miałem zastukać w szybę, by oznajmić swoje przybycie, gdy coś mnie powstrzymało. Oboje opierali się o świeżo zainstalowany blat kuchenny z kwarcu, oboje patrzyli za okno, przez które roztaczał się widok na zatoczkę Kennewick. Brad palił papierosa i właśnie strząsał popiół do filiżanki trzymanej w drugiej dłoni.
Ale to na widok Mirandy znieruchomiałem. Coś przykuło moją uwagą – to jak stała, jak opierała się o blat, przechylona ku szerokim ramionom Brada. Z jej pozy biła absolutna swoboda. Patrzyłem, jak od niechcenia podnosi dłoń, a Brad wsuwa swojego papierosa pomiędzy jej palce. Zaciągnęła się głęboko i oddała mu papierosa. Podczas tej wymiany nie spojrzeli na siebie, ja zaś zrozumiałem, że nie tylko sypiają ze sobą, lecz także zapewne są w sobie zakochani.
Zamiast poczuć gniew czy konsternację, odruchowo zareagowałem paniką, że mnie zauważą na dziedzińcu, jak podglądam ich w intymnej chwili. Wycofałem się na front domu, wszedłem na werandę, po czym energicznym ruchem otworzyłem przeszklone drzwi i krzyknąłem: „Halo!”, co odbiło się echem w pustym budynku.
– Tutaj! – odkrzyknęła Miranda.
Wszedłem do kuchni.
Odsunęli się trochę od siebie, ale naprawdę odrobinę. Brad gasił papierosa w filiżance.
– Teddy, co za niespodzianka! – zawołała moja żona. Tylko ona tak się do mnie zwracała, zdrobnieniem, które zrodziło się jako żart, bo w ogóle do mnie nie pasowało.
– Cześć, Ted – odezwał się Brad. – I jak ci się podoba dotychczasowa robota?
Miranda obeszła blat i uraczyła mnie całusem, który trafił w kącik ust. Pachniała drogim szamponem i papierosami marlboro.
– Wygląda nieźle. Widziałem, że przyjechały moje płytki.
Miranda się roześmiała.
– Pozwoliliśmy mu wybrać jedną rzecz i już cała reszta go nie obchodzi.
Brad też wyszedł zza blatu, uścisnął mi rękę. Dłoń miał wielką, sękatą, skórę ciepłą i suchą.
– Chcesz obejrzeć resztę?
Gdy oprowadzali mnie po domu, Brad opowiadając o materiałach budowlanych, a Miranda wskazując, gdzie trafi który mebel, zacząłem się zastanawiać na spokojnie nad tym, co wcześniej widziałem. Żadne z nich w mojej obecności nie wydawało się ani trochę zdenerwowane. Może po prostu bardzo się zaprzyjaźnili, na tyle, by stać blisko siebie i palić na spółkę papierosa. Miranda należała do osób wylewnych, chodziła pod ramię z przyjaciółkami, a naszych znajomych płci męskiej witała i żegnała pocałunkiem w usta. Niewykluczone, że wpadłem w paranoję.
Po obejściu domu Miranda i ja pojechaliśmy do Kennewick Inn i zjedliśmy lunch w Livery Tavern. Oboje zamówiliśmy kanapki z czernionym łupaczem, a ja wypiłem dwie szkockie z wodą sodową.
– Przy Bradzie znowu zaczęłaś palić? – spytałem, chcąc ją przyłapać na kłamstwie i sprawdzić, jak zareaguje.
– Słucham? – Ściągnęła brwi.
– Czuć było trochę od ciebie papierosami. Tam w domu.
– Może się sztachnęłam parę razy. Nie zaczęłam znowu palić, Teddy.
– W sumie to nieważne. Tak się tylko zastanawiałem.
– Mieści ci się to w głowie, że dom jest prawie skończony? – Zmieniła temat, zanurzając frytkę w moim keczupie.
Przez dłuższą chwilę rozmawialiśmy o domu i jeszcze bardziej zwątpiłem w znaczenie sceny, którą zobaczyłem. Miranda nie zachowywała się, jakby miała poczucie winy.
– Zostajesz na weekend? – spytała.
– Nie. Wpadłem tylko na chwilę. Dzisiaj mam kolację z Markiem LaFrance’em.
– Odwołaj ją i zostań. Jutro ma być piękna pogoda.
– Mark przyleciał specjalnie na to spotkanie. A muszę jeszcze przygotować parę zestawień.
Pierwotnie zamierzałem zostać w Maine na całe popołudnie w nadziei, że Miranda zgodzi się na długą drzemkę w pokoju hotelowym. Ale po tym, jak ujrzałem ją z Bradem migdalących się w bardzo drogiej kuchni, za którą ja zapłaciłem, zmieniłem plany. Po lunchu odwiozłem Mirandę na budowę, bo tam zostawiła swój samochód. Potem, zamiast ruszyć po prostu na I-95, drogą numer 1 pojechałem na południe do Kittery i tamtejszego półkilometrowego ciągu outletów. Zajechałem pod Faktorię, skupisko sklepów specjalizujących się w sprzęcie i ciuchach do zajęć w terenie. Mijałem ją już przy wielu okazjach i nigdy tam nie zajrzałem. W ciągu mniej więcej kwadransa wydałem niemal pięćset dolarów na wodoodporne bojówki w panterkę, szary płaszcz przeciwdeszczowy z kapturem, duże okulary lotnicze i profesjonalną lornetkę. Zabrałem to wszystko do toalety naprzeciwko Crate and Barrel i przebrałem się w swój nowy strój. W kapturze i okularach czułem się nierozpoznawalny. Przynajmniej z daleka. Pojechałem z powrotem na północ, zaparkowałem na publicznym parkingu niedaleko zatoczki Kennewick, wciskając moje quattro pomiędzy dwa pikapy. Wiedziałem, że nie ma powodu, by Miranda czy Brad zajechali na ten akurat parking, ale też nie było powodu, bym zostawiał wóz na widoku.

 
Wesprzyj nas