“Ekwatoria” to kolejna książka Patricka Deville’a łącząca cechy zapisków z podróży, powieści autobiograficznej i eseju historycznego.


EkwatoriaTym razem celem wyprawy francuskiego pisarza jest Afryka Równikowa, a inspiracją – wydarzenia z 2006 roku, kiedy szykowano się do uroczystych przenosin zwłok Pierre’a Savorgnana de Brazza (1852–1905) z Algieru do Brazzaville w Kongu, gdzie wzniesiono mauzoleum na jego cześć.

Ta decyzja budziła ogromne kontrowersje, bo choć Brazza był przeciwnikiem kolonializmu i jeszcze za życia zyskał przydomek Ojca Niewolników, to jednak powszechna jest też opinia, że jego wyprawa otworzyła drogę do francuskiej kolonizacji Afryki.

Deville rusza zatem szlakiem sławnego podróżnika, odwiedzając Gabon, Wyspy Świętego Tomasza i Książęcą, Angolę, Kongo i Zanzibar. Jednocześnie poznaje niezwykle skomplikowane dzieje regionu od drugiej połowy XIX wieku aż po początek obecnego stulecia. Natrafia na ślady tak znakomitych postaci jak Henry Morton Stanley (największy rywal Brazzy wśród ówczesnych odkrywców), Albert Schweitzer, Joseph Conrad czy Agostinho Neto.

Przed oczyma czytelników przeciąga cała parada afrykańskich przywódców politycznych i wojskowych – „bohaterów, zdrajców i niezdecydowanych”, a wśród nich Tippu Tip, który pływał po rzece Kongo w tym samym czasie co Brazza, choć nigdy się z nim nie spotkał. Ten urodzony na Zanzibarze czarnoskóry kupiec i awanturnik zbija wielki majątek na handlu kością słoniową i niewolnikami. Bezwzględny, żądny władzy i bogactwa, jest zaprzeczeniem szlachetnego Brazzy. A jednak obaj ci mężczyźni u schyłku życia poznają gorzki smak rozczarowania.

Patrick Deville (ur. 1957), pisarz francuski, studiował literaturę porównawczą i filozofię na Uniwersytecie Nantejskim. Wiele podróżował: w latach 80. mieszkał na Bliskim Wschodzie, w Nigerii i Algierii, a w następnej dekadzie odwiedził Kubę, Urugwaj i Amerykę Środkową. Debiutował w 1987 roku powieścią “Cordon-bleu”. “Dżuma i cholera” (2012) to jego jedenasta książka. Nominowana do wszystkich najważniejszych francuskich nagród literackich (Goncourt, Renaudot, Medicis, Décembre), została uhonorowana Prix Femina. Książki Deville’a były tłumaczone na dwanaście języków. W Polsce – nakładem Noir sur Blanc – wydana została w 2015 również “Pura vida. Życie & śmierć Williama Walkera” (Pura vida: vie & mort de William Walker, 2004).

Patrick Deville
Ekwatoria
Przekład: Jan Maria Kłoczowski
Oficyna Literacka Noir sur Blanc
Premiera: 14 kwietnia 2016
kup książkę

Ekwatoria


w Lambaréné

Humanizm jest najważniejszym elementem cywilizacji.
Dlatego dzieło Brazzy jest tak istotne.
Historia kazała mu o tym powiedzieć. Niech
jego przesłanie będzie dla nas źródłem wzruszenia
i wiedzy.

Albert Schweitzer

Nazajutrz rano palacz dorzuca drew do kotła i puszcza parę w ruch. Pasażerów budzi odgłos łańcucha kotwicznego ocierającego się o otwór kluzy, a potem regularny stukot kół wodnych w zielonej wodzie rzeki. Wielki poranny spór papug i dzioborożców. Kilka godzin później „Alembé” zbliża się do wyspy Lambaréné.
To duże miasto opuściło dziś swoje obronne stanowisko pośrodku rzeki, połączywszy się jednym mostem z prawym brzegiem, gdzie wznosi się katolicki kościół Świętego Franciszka Ksawerego, drugim zaś też z prawym, na którym wówczas, w roku 1913, niewielka misja protestancka walczyła z zarastającym te tereny dziewiczym lasem. Żeby dostać się tam z przystani na wyspie, należało skorzystać z pirogi.
Para ubranych na biało Białych, w białych hełmach na głowie, siedzi wyprostowana wśród wiosłujących. Ktoś pokazuje im kawałek ziemi wydartej dżungli, o tam, na pagórku, i dom, który na nich czeka. Stoi na czterdziestu stalowych palach, ściany ma pokryte gontem. Bambusowa weranda biegnie wokół czterech izb. W dole odnoga rzeki, która miejscami tworzy jezioro. Wokół las. Na horyzoncie niebieskie góry. Admirator Włocha Brazzy, choć mówi po francusku, jest Alzatczykiem, czyli Niemcem. Wkrótce się o tym przekona.
Schweitzer zakasuje rękawy, kurnik zamienia na przychodnię, rysuje na piasku plany hangaru, w którym urządzi szpital, szuka robotników, walczy z robactwem i cierpi z powodu upału. Posiłki przy stole, za które mimo wszystko należy podziękować Bogu, ograniczają się do ryb złowionych w rzece oraz bananów i manioku na zmianę z bananami i maniokiem. Przeniesienie i rozpakowanie siedemdziesięciu walizek wyładowanych na przystani, sprzętu medycznego i biblioteki zajmuje trochę czasu. „Niepokoił mnie żywo sposób przewiezienia mego [pianina], zbudowanego specjalnie z uwzględnieniem podzwrotnikowych warunków klimatycznych i zaopatrzonego w organowe pedały. Instrument ten ofiarowało mi (abym nie utracił techniki) paryskie Towarzystwo Miłośników Bacha, którego byłem długoletnim organistą. Niepodobieństwem wydawało się przewiezienie w wydrążonym pniu drzewnym ciężkiej skrzyni wybitej wewnątrz cynkiem, inne zaś łodzie nie są tutaj znane, ale na szczęście w jednej z faktoryj znalazło się czółno z tak olbrzymiego kloca, że mogło unieść z łatwością trzy tony. Pożyczono mi tę łódź: mogła pomieścić z pięć [pianin]!”*.

* Por. Albert Schweitzer, dz. cyt., s. 48. Autorka przekładu z roku 1935 nie wiedziała, że Schweitzer przewoził specjalnie skonstruowane pianino, a nie fortepian, stąd ujęta w nawias kwadratowy korekta tego fragmentu.

W ciągu niespełna stulecia równikowa wilgoć przejęła kontrolę nad instrumentem. Drewniana obudowa wypaczyła się, fornir odkleił, metalowe części są skorodowane i poluzowane. Pianino stoi teraz w pomieszczeniu, które było kiedyś pierwszym szpitalnym pawilonem, pod pobieloną wapnem ścianą, lepką jak ślina połykana i wypluwana przez boa — choć wcześniej przez pięćdziesiąt lat dzieliło się z lasem i dzikimi zwierzętami bezmiernym pięknem fug i preludiów. W izbie pokrytej zardzewiałą blachą walają się skalpele i strzykawki, białe kuwety z obramówką w kolorze morskiego błękitu, sprzęt, za pomocą którego wielki Biały z zakasanymi rękawami walczył z miejscowym trądem i cholerą, malinicą i malarią, stosując znieczulenia i awansując wbrew swojej wierze i woli do rangi czarownika lub kapłana kultu bwiti.
Jego następca, lat trzydzieści pięć, może czterdzieści, przystrzyżone włosy, koszula z krótkimi rękawami, odkłada dwa wielkie pęki kluczy na stół konferencyjny z brązowego drewna. Za nim to, co pozostało z biblioteki Schweitzera, w tym — zapleśniałe wydania Goethego i Tołstoja. W dawnej sypialni zachowano kilka przedmiotów osobistych: okulary i metronomy, nuty z notatkami i buty, których rozmiar robi wrażenie.

u Fouriera

Kiedy Schweitzer, mając lat trzydzieści osiem, czyli nie będąc już w wieku poszukiwacza przygód, ląduje w Afryce — jest gotów na śmierć. Schodzący z trapu parowca kolos o żelaznym zdrowiu i twarzy hollywoodzkiego aktora — typ twardoskórego stolarza o szerokich dłoniach — jest doktorem filozofii, medycyny i teologii, specjalistą od Pawła z Tarsu. Jak również renomowanym muzykiem, którego recitale zasilą kasę szpitala świadczącego usługi bezpłatnie. Wzorem Białego jest nie tylko Brazza, ale i Livingstone, Szkot — podróżnik, a zarazem człowiek czynu, uczony, misjonarz, odkrywca Zambezi i lekarz, który latami błąka się po nieznanych ziemiach środkowej Afryki, a gdy wreszcie zostaje odnaleziony przez Stanleya, postanawia zostać na miejscu, gdzie niebawem umrze.
Latem 14 roku w Port-Gentil, gdzie zjawia się, by zasięgnąć porady lekarskiej u pewnego rodaka, Schweitzer dowiaduje się, że jego nowotwór jest uleczalny, a jednocześnie dopiero tutaj dochodzą doń wieści o zamachu w Sarajewie, o układzie sojuszy i o wypowiedzeniu wojny. Na czas rekonwalescencji agent faktorii leśnej, Fourier, oddaje do jego dyspozycji pokój. Gospodarz jest wnukiem filozofa teoretyka, tego od harmonii uniwersalnej i falansteru.
Schweitzer ogląda z okna plażę i barki z drewnem, odwiedza przystań i obserwuje załadunek frachtowców, wieczorami zaś dyskutuje z Fourierem na temat socjalizmu utopijnego jego dziadka. Tymczasem w porcie inni mężczyźni przygotowują się do wyjazdu na front. Schweitzer wraca do Lambaréné, gdzie boryka się z zupełnie innymi problemami. Plantacje bananowców w wioskach położonych na skraju misji — źródło zaopatrzenia w żywność — są systematycznie niszczone przez słonie. Wielki Biały odgarnia stopą zgniłą kiść, wsiada ponownie na pirogę, zakłada hełm i wraca do misji.
Na bambusowym tarasie przegląda egzemplarz „L’Illustration”. Z okładki spoglądają nań puste oczy bohaterskiego żołnierza owiniętego w bandaże, z medalem na piersi. Jak każdego wieczoru Schweitzer zapala fajkę, obserwuje barki z drewnem na rzece, myśli o wojnie, zastanawia się, jak długo odrastają bananowce, a także jak długo będzie żył on sam (to jego życie potrwa bardzo długo, znacznie dłużej niż życie Louisa, młodego bohatera z frontu). Zmierzcha. Za chwilę widać będzie już tylko białą sylwetkę Alzatczyka stojącego na brzegu.

Albert & Louis

Młody wojak z obandażowaną głową z okładki „L’Illustration” to syn koronczarki z pasażu Choiseul. W wieku osiemnastu lat, imawszy się wcześniej drobnych zajęć biedaka, wstępuje do wojska i zostaje przydzielony do stacjonującego w Rambouillet 12 Pułku Kirasjerów, gdzie dochodzi do skromnej rangi wachmistrza. Wikt i opierunek ma, ale pomysł nie był najlepszy. Teraz Louis jest dwudziestoletnim weteranem z medalem, inwalidą w siedemdziesięciu pięciu procentach. Przynajmniej nie będzie pod Verdun. Bohater anglofil zostaje wysłany z misją do Anglii. Udaje się do Kamerunu, skąd wygnano Niemców, szuka przygód jako pracownik kompanii Ubangi-Sangha, z którą dziesięć lat wcześniej walczył Brazza, gromadzi kość słoniową, po trzech tygodniach marszu dociera znad oceanu do wioski Bikomimbo. Tu zachoruje na malarię i czerwonkę.
Ktoś, kto interesuje się ciekawym życiem bohaterów i zdrajców, równie dobrze mógłby zająć się tymi dwoma. Albert i Louis jako bohaterowie odwiecznego sporu pomiędzy aniołem a demonem, jedna z tych par, które lubił tworzyć Plutarch z myślą o podniesieniu nas na duchu. Do tego całkiem sporo ich łączy: medycyna i Afryka. Podobnie jak Brazza i Loti, obaj chcieli uciec z Europy. Ich życie będzie rozdarte pomiędzy historię i pisanie. Do tego pokusa heroizmu. Jeden był człowiekiem dobra, którego książek nikt już nie czyta. Drugi — geniuszem splamionym narodową hańbą. Pierwszy umrze okryty honorami i sławą, drugi — w atmosferze linczu. Żaden nie doczeka się mauzoleum.
Z dala od wybuchów bomb, od przepełnionych okopów, błota i gazów trujących Albert Alzatczyk sprawuje swój kult w Lambaréné: „(…) dostrzegam błogosławieństwo pracy wykonywanej daleko od świata: o ileż głębiej i prościej niż dawniej odczuwam dzisiaj organowe utwory Bacha!”.
W porywie braterskiego idealizmu i być może mizantropii Schweitzer osiąga zbawienie dzięki ascezie, uregulowanemu życiu w stylu Kanta w Królewcu, uporczywej pracy za dnia i muzykowaniu w nocy. Płynąc pirogą po Ogowe, doznaje objawienia: odkrywa etykę poszanowania życia — czerpiącą z hinduizmu i chrześcijaństwa doktrynę, której poświęci pół wieku, czyli resztę życia. Podczas krótkiego internowania we Francji, trwającego do dnia rozejmu, pracuje nad wspomnieniami z pierwszego pobytu w Lambaréné — Wśród Czarnych na równiku — które wydaje w 21 roku, następnie wraca do Afryki, swojego szpitala w lesie i pianina z pedałami organowymi.
Z kolei obandażowany opuszcza Afrykę. Nie potrafi usiedzieć na miejscu. Nigdy się z tego nie wyleczy. Tym razem jest lekarzem w Genewie. Za chwilę będzie pomieszkiwał w Liverpoolu, następnie w Kanadzie, w Stanach Zjednoczonych, potem na Kubie. Cierpi na bezsenność, noce spędza na pisaniu. Opowiada o wojnie, o podróżach, stale coś gryzmoli, a w 32 roku wysadza dynamitem sztukę opowiadania. I oto w ciągu kilku dni staje się sławniejszy od Alberta, który popada w zapomnienie na swojej rzece pełnej krokodyli. Antywojenna i antykolonialna książka zyskuje pochwały. Louis uzupełnia ją i układa hymn na cześć dreyfusarda Zoli. Tym razem pochwały z innych powodów. Podróż ukazuje się po rosyjsku. Céline nie lubi kadzenia. Przypomina mu to medal z wojny i dziurę w głowie. Udaje się do Moskwy, by wydać tam swoje niewymienialne ruble. Gdy wreszcie przestaje mu się powodzić, rusza na morze, stawia torbę na pokładzie i patrzy na oddalający się brzeg. Zaciąga się jako lekarz na statek pływający między Bordeaux a Nową Fundlandią, wraca, by zamieszkać u matki, pisze szalone antysemickie pamflety. Za chwilę kolejna wojna i kolejny exodus. Louis zaciąga się na jednostkę, która kursuje między Marsylią a Casablancą.
Wyobrażamy go sobie w garniturze, z papierosem w ustach, jak siada, niczym wielka chuda wrona, przy pianinie w Rick’s Café Américain Bogarta. Play it again, Louis. Statek zostaje zatopiony. Céline wkłada biały fartuch i zatrudnia się w lecznicy w podparyskim Bezons.
Również Albert spędzi drugą wojnę światową w swoim szpitalu. Jeden i drugi nieraz widział osłupienie w oczach ludzi, którzy nagle uświadamiają sobie, że każdą subtelną myśl zawdzięczają zagrożonemu ze wszystkich stron i już niebawem gnijącemu organizmowi ssaka. Albert wraca nad Ogowe, by nie ruszyć się stamtąd do śmierci, nie licząc wyjazdów z wykładami i recitalami, późniejszego nagrania płyt z muzyką Bacha czy wyprawy do Oslo w 52 roku, gdzie odbiera Nagrodę Nobla. Smoking i muszka te same co podczas koncertów. Nosi je z największą, niewymuszoną elegancją. I oto nagle Albert jest znacznie sławniejszy od Louisa.
U tego ostatniego bowiem w owym 52 roku sprawy nie mają się najlepiej. Kilka miesięcy temu wrócił do Francji okryty hańbą, w niesławie. Zdrajca ojczyzny. Znamy te fotografie. Ujadanie sfory dzikich psów. Klatka na ptaki i papuga na drążku w Meudon. Lęk i ciągła zmiana miejsca. Sigmaringen. Podróż przez niemieckie miasta zburzone bombami aliantów, pożary, ruiny. Więzienie w Danii, szpital. Louis wie dobrze, że należy zdać się na potomność. Wielki wizjoner umiera w 61, rok po jednoczesnym odzyskaniu niepodległości przez Kamerun, Czad, Kongo i Gabon. Możemy się domyślać, że los tych krajów niewiele go obchodził.

pelikan Parsifal

Trzy lata później, 19 lutego 64 roku w nocy, pierwszy prezydent Republiki Gabońskiej, Léon M’Ba, zostaje obalony przez setkę puczystów, którzy zaciągają przywódcę państwa do siedziby radia, gdzie każą mu ogłosić dobrowolną dymisję. Następnie, nie za bardzo wiedząc, co zrobić z chorowitym więźniem, wysyłają go do Lambaréné i umieszczają w szpitalu Schweitzera.
O czym będą rozmawiać pod okiem zbuntowanych wojskowych stary lekarz noblista i obalony prezydent, który boi się o życie? Siedzą w bambusowych fotelach na tarasie i patrzą na rzekę. Jak co wieczór deszcz obmywa blaszane dachy i palmy. Rozmawiają niespiesznie o polityce lub historii, a może o dziewięciu pirogach Brazzy, które dziesiątki lat wcześniej pruły rzekę ostrymi dziobami… Brazza wyrusza z Lambaréné do Lopé w towarzystwie starego ślepego króla Rénoqué… Schweitzer jest u kresu życia. Umrze w przyszłym roku. Poklepuje łeb pelikana, który łazi za nim jak pies. Ze stolicy nie mają żadnych wieści. Nie wiedzą, że puczyści otworzyli więzienia, a uwolnieni ruszyli na sklepy. Nie wiedzą, że spadochroniarze z Brazzaville lądują na lotnisku w Libreville. Już jutro odzyskają pałac, uwolnią szefa kancelarii, młodego Alberta-Bernarda Bongo, i wyślą specjalny oddział, który odnajdzie Léona M’ba w dżungli i przywróci do władzy.
Wielki Biały o siwych włosach umiera w swoim szpitalu we wrześniu 65 roku, w wieku dziewięćdziesięciu lat. Ma grób nad rzeką. Wielcy zmarli potrzebują często legendy. Powiadają, że jego pelikan Parsifal, prezent od pacjenta, odleciał z Lambaréné kilka dni po śmierci pana, by nigdy już nie powrócić. W tym majestatycznym odlocie wielkiego białego ptaka widziano znak niebios. Jest jednak bardziej prawdopodobne, że w tych szalonych dniach nikt nie pomyślał o nakarmieniu pelikana. Który z natury jest ptaszyskiem żarłocznym i nie umie się odwdzięczyć. W dole, poniżej niewielkiego cmentarza, dwójka uśmiechniętych dzieci zbliża się do pala sterczącego w mule, odwiązuje linę i wypycha pirogę na rzekę.

 
Wesprzyj nas