“Xangô z Baker Street” to pastisz klasycznych dzieł Arthura Conan Doyle’a. To powieść z Sherlockiem Holmesem rzuconym pod tropikalne słońce Brazylii, z udziałem miejscowych bogów i Sary Bernhardt.


Xangô z Baker StreetPostać Sherlocka Holmesa stworzona przez Arthura Conana Doyle’a znana jest chyba na całym świecie, a jego przygody weszły na stałe do kanonu literatury popularnej. Nie dziwi więc kolejny przypadek sięgnięcia po znanego wszystkim bohatera i umieszczenia go w zupełnie innym miejscu niż standardowy Londyn.

Jô Soares wysłał Holmesa, oczywiście z nieodłącznym doktorem Watsonem, na wyprawę do rodzimej dla autora Brazylii, co stało się pretekstem, oprócz nieodłącznej zagadki kryminalnej, do pokazania kraju lat osiemdziesiątych XIX wieku, za rządów cesarza Piotra II. Sam władca pojawia się zresztą na kartach powieści jako jeden z głównych bohaterów, obok kilkudziesięciu innych postaci – historycznych i fikcyjnych. Atmosfera Rio de Janeiro, życie codzienne metropolii, problemy mieszkańców i rozgrywki polityczne mają również swój udział w fabule, przy okazji przybliżając czytelnikowi nieco historii Brazylii. Podobnie jak u Conan Doyle’a Londyn, u Soaresa Rio stanowi jednego z bohaterów, zbiorowego i warunkującego określone zachowania pojedynczych postaci.

„Xangô z Baker Street” należy potraktować jako ciekawy eksperyment literacki. Jô Soares bawi się znanym bohaterem i żartuje z postaci Sherlocka Holmesa, przypisując mu cechy, które raczej nie spodobają się ortodoksyjnym fanom kultowego detektywa. Megalomania, kompletnie nietrafione wnioski dedukcyjne, kiepsko prowadzone od przypadku do przypadku śledztwo, niestosowne zachowania i – rzecz nie do pomyślenia – namiętność do kobiety, nie takiego Holmesa znamy z londyńskich ulic.

Być może to wina tropikalnego klimatu, wszechobecnych oparów cannabis i afroamerykańskich bogów (w tym tytułowego Xangô), gorących kobiet i egzotycznego jedzenia – które to elementy odegrają niebagatelną rolę w fabule.

Jô Soares potraktował swoich bohaterów z dużym przymrużeniem oka

Cóż, Jô Soares wyraźnie sięgnął w konstruowaniu opowieści do swoich doświadczeń bycia aktorem, artystą stand-upowym i komikiem – potraktował swoich bohaterów z dużym przymrużeniem oka, rzucając ich w wir raz zabawnych, a raz budzących grozę przygód. Trzeba przy tym dodać, że autor nie poszedł na łatwiznę, mimo lekkiego potraktowania i fabuły i bohaterów czytelnik otrzymuje porcję przyjemnej lektury i precyzyjnie skonstruowaną intrygę kryminalną, a odgadnięcie kto jest zbrodniarzem bynajmniej łatwe nie jest. Tomasz Wojciechowski

Jô Soares, Xangô z Baker Street, Przekład: Wojciech Charchalis, Dom Wydawniczy Rebis, Premiera: 12 kwietnia 2016
kup książkę

Xangô z Baker Street

Jô Soares
Xangô z Baker Street
Przekład: Wojciech Charchalis
Dom Wydawniczy Rebis
Premiera: 12 kwietnia 2016

1.

O trzeciej nad ranem można jeszcze było zobaczyć czarnych niewolników wynoszących z burdeli przy ulicy Regente beczki wypełnione śmieciami i ekskrementami. Wszystko wyrzucano na kupę nieopodal, tworząc nasypy śmietniska przyozdabiające pejzaż Rio de Janeiro tego maja 1886 roku. Niektórzy niewolnicy rywalizowali ze sobą o to, kto najszybciej usypie najwyższą górę, a kiedy uznawano, że więcej odchodów już nie pomieści, na szczycie hałdy wbijano flagę. Potem mieszkańcy czekali na porę deszczową, podczas której naturalny strumień zmywał to wszystko do oceanu, zalewając ulice i zasmradzając miasto. Po ulewach, dzięki perfumowanym chusteczkom trzymanym przy nosach, bogacze i szlachta mogli udawać, że to prymitywne spłukiwanie zapewniane przez City Improvements jest porównywalne ze wzbudzającą zazdrość paryską siecią kanalizacji.
Na rogu ulic Regente i Hospício blada postać, cała odziana w czerń, z kapeluszem o szerokim rondzie naciągniętym na oczy, przygląda się, jak wychodzą ostatni klienci. Mimo upału ma na sobie pelerynę spowijającą ją aż do stóp i czeka nieruchomo. Pod peleryną, podkreślającą chudość, zarysowuje się niedookreślony kształt, który tyleż może być paczką, co pistoletem. Z trzeciego burdelu wychodzi dziewczyna, niemal dziecko, jest oszołomiona winem. Czerwona spódniczka z rozcięciem z boku odsłania udo, nagie piersi wyłaniają się spod żółtej bluzki, cienkiej i taniej, która nie wytrzymała zachłannych ataków co bardziej upojonych klientów. Kompletnie pijana dziewczyna w ogóle nie zwraca uwagi na swoje obnażenie. Poszukuje jakiegoś nie tak bardzo brudnego miejsca, żeby zwymiotować, i zaśmiewa się z tego, co robi: „Skoro będę rzygać, czemu nie szukam miejsca brudniejszego?”. W sumie to przez zwykły przesąd. chociaż to wymiociny, przecież należą do niej, więc nie podoba jej się oglądanie czegoś, co pochodzi z niej, zmieszanego z odchodami obcych ludzi. Skręca w jakiś zaułek i stacza walkę ze szczurami o wątpliwy honor zajmowania tego terytorium. Opiera się o mur ogrodu jednego z burdeli i z brodą wytkniętą na roślinność czeka na wymiociny. Jakby cała ta sytuacja była tylko nazbyt wiele razy przećwiczoną sceną w Grand Guignol, mężczyzna w czerni rzuca się na nią ze sztyletem w ręce i z chirurgiczną precyzją podcina jej gardło. Z poderżniętej szyi bryzga strumień krwi zmieszany z pierwszymi wymiocinami, które właśnie tamtędy przepływały. Mężczyzna powoli przyklęka obok młodej dziwki. Nożem odcina jej oboje uszu i pieczołowicie chowa je do kieszeni fraka. Wstając, w końcu odsłania kształt skrywany przez pelerynę. Ani paczka, ani pistolet: skrzypce. Wyrywa jedną ze strun, mi, zadziera spódniczkę dziewczyny i zwija tę wyrwaną z gryfu strunę na kręconych włosach łonowych trupa.
Zaspokojony, odchodzi nieśpiesznie ulicą Regente, grając jeden z dwudziestu czterech capricci Paganiniego na trzech pozostałych strunach instrumentu.

* * *

Klaszcząca w podnieceniu publiczność czuła, że przeżywa historyczne chwile brazylijskiego teatru. Od miesięcy całe miasto przygotowywało się na jej przyjęcie i Imperial Teatro de São Pedro de Alcântara na placu Konstytucji, w dzielnicy Rossio, został odremontowany w oczekiwaniu na jej przyjazd. Zmieniono dekoracje garderoby pod dyktando madame Rosenvald z Casa das Parasitas przy ulicy Ouvidor i powiększono ją zgodnie z instrukcjami sekretarza aktorki, przedstawionymi wcześniej listownie.
Były tam teraz nowy komplet foteli, kanapa i recamier z zielonego aksamitu. Parawan oddzielał tę część garderoby, gdzie aktorka przyjmowała odwiedzających ją gości, od pomieszczenia, gdzie zmieniała ubrania. Na scenie olśniewająca, jedyna, wieczna Sarah Bernhardt dziękowała po francusku za brazylijskie owacje. Wczorajsza premiera Fedory Victoriena Sardou była kolosalnym sukcesem, jednakże tego wieczoru podczas Damy kameliowej doszło do incydentów. Aktor Philippe Garnier, odgrywający rolę Armanda Duvala, popełnił nieroztropność, pojawiając się z gładkim obliczem, bez wielkich wąsów dotychczas charakteryzujących kochanka Małgorzaty Gauthier. Z balkonu rozbrzmiało kilka gwizdów ze strony studentów i rzucono kilka niedopałków papierosów na elegancką publiczność zajmującą miejsca na parterze. Artur Azevedo wstał z miejsca i wygłosił gwałtowną tyradę w obronie przedstawienia, oznajmiając, że La Bernhardt „odgrywa samą Francję”. Autor poznał Sarah w Paryżu i to on określił ją mianem „Boska”. Na koniec przedstawienia czterech chłopców w liberiach weszło na scenę, wnosząc przysłane na polecenie cesarza kwiaty. Zebrane w ogrodach cesarskich pałaców, były w nieprawdopodobnie dobrym guście, z pominięciem może bujnych hortensji tworzących bukiet przywieziony z Petrópolis. Młodzi romantycy zajmujący pierwsze rzędy obrzucili Boską deszczem kamelii, symbolem abolicjonizmu, hodowanych w quilombo Leblon.
– C’est pardonnable et c’est charmant…* – mówiła a sotto voce La Bernhardt do kolegów na scenie, którzy zachowywali uśmiechy, starając się uniknąć gradu kwiatów.

* To wybaczalne i urocze…

Kurtyna São Pedro opadła po raz dwudziesty trzeci.
– Ça suffit* – mówiła Sarah – jeśli nie, dłużej będziemy słuchać podziękowań, niż graliśmy na scenie. Alexandre nigdy by nam tego nie wybaczył – podsumowała, odnosząc się do Dumasa Syna, autora tekstu.

** Wystarczy.

Sarah i jej trupa przybyli do Rio kilka dni wcześniej, w czwartek 27 maja 1886 roku, na transatlantyku Cotopaxi. Mimo że jest to jeden z najmniej upalnych miesięcy w roku, skarżyła się na gorąco, ale zachwyciło ją przyjęcie w porcie, tym bardziej, kiedy studenci wyprzęgli konie z jej powozu i zająwszy ich miejsce, ciągnęli pojazd po nabrzeżu. Potem, w drodze do hotelu, chciała poprosić woźnicę o podniesienie dachu, żeby móc podziwiać pejzaż i ludzi gromadzących się na ulicach, pragnących zobaczyć tę francuską zdzirę, jednak brazylijska tłumaczka powstrzymała ją:
– Nie, madame. W Brazylii jeżdżenie z podniesionym dachem nie jest w dobrym tonie.
– Dlaczego nie?
– Nie wiem, madame. Chyba chodzi o to, żeby pokazywać, że tu wcale nie jest tak gorąco.
Teraz nie mogła się doczekać, kiedy wróci do garderoby i zrzuci z siebie ciężki kostium. W wieku czterdziestu dwóch lat wyglądała na dziewczynę, a jej energia była niemal energią nastolatki, ale co tropiki, to tropiki. Nie zdążyła zrealizować tego pragnienia. Przy drzwiach garderoby czekał już, w otoczeniu swojej świty, dom Pedro de Alcântara João Carlos Leopoldo Salvador Bibiano Francisco Xavier de Paula Leocádio Miguel Gabriel Rafael Gonzaga, krótko mówiąc, cesarz Brazylii Piotr II. Władca podziwiał Sarah Bernhardt podczas jednej ze swych podróży do Europy i należał do najgorętszych zwolenników jej przyjazdu do Rio.
Przybył z Petrópolis specjalnie na premierę.
– Vive l’empereur!* – krzyknęła z daleka mityczna aktorka, ledwie zobaczyła Jego Wysokość, a słuchający nie potrafili powiedzieć, czy przypadkiem nie było w tym okrzyku nieco cynicznej kpiny.
Dom Pedro spąsowiał z przyjemności. Po raz pierwszy pozdrawiano go w ten sposób po francusku.
– Et vive la reine du talent!** – zrewanżował się cesarz.
Otaczający go pochlebcy komentowali między sobą, udając teatralny szept, jakby dom Pedro miał tego nie słyszeć:
– Co za duch! Co za odpowiedź!
W garderobie rozsiedli się na nowych meblach ozdabiających salonik. Wszyscy byli nienagannie ubrani, w galowych mundurach i odświętnych garniturach. Można było odnieść wrażenie, że znajdują się w jakimś salonie w samym Paryżu, gdyby nie plamy potu pojawiające się w okolicach wszystkich pach. Sarah poprosiła sekretarza, Maurice’a Grau, o szampana, kryjąc się za parawanem i przy pomocy pokojówki zrzucając z siebie kilogramy sukni i przepoconych halek.
– Mam nadzieję, że Waszej Wysokości podobał się spektakl.
– Jak mógł się nie podobać? Żałuję tylko, że nasze sceny jeszcze nie są na poziomie teatrów europejskich.
– Och, vous savez…*** scena to tylko scena. Najważniejsze jest to, co się na niej pojawia…

* Niech żyje cesarz!*
** Niech żyje królowa sceny!
*** wie pan…

– W takim razie dziś mieliśmy najlepszą, najpiękniejszą i najbardziej rozświetloną scenę na świecie – odpowiedział elegancko cesarz. – Żal mi tylko, że nie mogła być tu obecna moja wielka przyjaciółka i prawdopodobnie jedna z pani największych wielbicielek, baronowa Avaré, Maria Luísa Catarina de Albuquerque. Mówi po francusku tak jak my i jako dziewczyna grywała w szkolnym teatrze. Siostry mówiły, że miała wielki talent. W przedstawieniu na Boże Narodzenie wystawianym przez karmelitki doprowadziła ojców i matki do łez, odgrywając rolę anioła Pańskiego.
– A cóż nie pozwoliło tak utalentowanemu widzowi przyjść na spektakl? – zagadnęła Sarah, popijając łyk szampana, żeby ukryć cynizm pytania.
– Proszę sobie wyobrazić, że pani baronowa była posiadaczką niezwykle cennych skrzypiec Stradivariusa. Oto jej skrzypce zostały skradzione przed kilku dniami i od tego czasu pani baronowa chodzi niepocieszona. Nie ma takiego deseru dyniowego ani niewolników tańczących lundu, które mogłyby ją wyrwać ze stanu głębokiej melancholii. Jej czarni już gadają, że ich pani ma banzo.
Sarah uśmiechnęła się, nie rozumiejąc połowy słów cesarza.
– Banzo?! Que’est-ce que c’est?*
– Tak niewolnicy nazywają melancholię, smutek, madame. Tęsknią za Matką Afryką. Wyobraża sobie pani, że niektórzy są w stanie umrzeć z tęsknoty, saudade. Zresztą saudade to nieprzetłumaczalne słowo. Znaczyłoby mniej więcej tyle co avoir le cafard**.

** Co to jest?
** mieć chandrę

– A policja? Co na to policja?
– Nieszczęśliwie baronowa Maria Luísa nie chciałaby wplątywać w to władz. Skrzypce były prezentem ode mnie i mimo że nasza przyjaźń jest czysto platoniczna, cesarzowa nie byłaby zachwycona wałkowaniem tej historii we wszystkich gazetach.
– W takim razie może ja będę w stanie pomóc panu i jego baronowej. Proszę sobie wyobrazić, Wasza Wysokość, że przyjaźnię się z największym detektywem świata: Sherlockiem Holmesem. Rzecz jasna Wasza Wysokość słyszał o Sherlocku Holmesie – dodała Sarah.
– Muszę wyznać swoją ignorancję, madame. Słyszę to nazwisko po raz pierwszy.
– Dlatego wiecznie powtarzam jego przyjacielowi, doktorowi Watsonowi, żeby otrząsnął się z nieróbstwa i opisał fantastyczne przygody Holmesa. Może któregoś dnia dobry doktor wysłucha mojej rady. Sherlock Holmes jest pierwszym detektywem dedukcyjnym na świecie. Któregoś razu odnalazł klejnoty utracone przez pewną rosyjską śpiewaczkę, zaledwie oglądając ubrania, które ona miała na sobie podczas przyjęcia na cześć cesarza.
– Moją?!
– Nie, Wasza Wysokość, Napoleona III…
– Nie znam żadnego detektywa – odpowiedział dom Pedro, przechodząc do porządku nad drobnym nieporozumieniem. – Chociaż lubię czytywać krótkie historie o tajemnicach. Nie wiem, czy madame poznała prozę Edgara Allana Poe. Poe stworzył fascynującą postać, detektywa o nazwisku Auguste Dupin. Pojawia się on w Zabójstwie przy rue Morgue, a później w innych historiach, jak na przykład Tajemnica Marii Roget i Skradziony list. Zrobił na mnie wielkie wrażenie, bo Dupin potrafi odgadnąć, co człowiek myśli, uciekając się wyłącznie do dedukcji.
– No więc jestem przekonana, że ta fikcyjna postać nie dorasta nawet do pięt Sherlockowi Holmesowi. Wydaje mi się, że on byłby zachwycony możliwością poznania Brazylii i nie umiałby się oprzeć zaproszeniu Waszej Wysokości. W krótkim czasie odnalazłby skrzypce pańskiej przyjaciółki – podsumowała Sarah Bernhardt, wychodząc, olśniewająca, zza parawanu we wspaniałej białej sukience. – A teraz, Wasza Wysokość wybaczy, czeka na mnie kolacja w Grand Hotelu. Umieram z głodu. Nigdy nie jem przed spektaklem, a nie mogę się doczekać, kiedy w końcu skosztuję brazylijskiej kuchni, o której tyle słyszałam.
Mówiąc to, aktorka wyciągnęła rękę do cesarza, a ten ucałował ją z szacunkiem. Wszyscy opuścili garderobę zachwyceni czarem Boskiej. Dom Pedro dyskretnie zanotował imię detektywa w kajeciku.

 
Wesprzyj nas