“Przebudzenie” to trzy splecione historie życia, uchwycone na pograniczu czasów imperialnych i nowoczesnych, oryginalne spojrzenie na pełen udręki pokój, który nastał po pierwszej wojnie światowej.


PrzebudzenieListopad 1920 roku. Londyn czeka na sprowadzenie zwłok Nieznanego Żołnierza z Francji.

Trzy kobiety zmagają się, każda na swój sposób, z poczuciem straty: Hettie, fordanserka, za sześć pensów tańczy z gośćmi walca w Hammersmith Palais; Evelyn, która haruje na podrzędnej posadzie w wydziale rent i emerytur; i Ada, gospodyni domowa, którą dręczą wizje nieżyjącego syna.

Pewnego dnia do Ady przychodzi młody mężczyzna. Nosi w sobie wojenną tajemnicę, która połączy te kobiety i ukoi, a zarazem rozedrze im serca.

***

„Fascynująca i przejmująca powieść, która opowiada o bolesnych przeżyciach będących pokłosiem wojny. Zachwyciłam się tą książką”.
Rachel Joyce, autorka „Niezwykłej wędrówki Harolda Fry”

„Napisana ze współczuciem i przenikliwością… Wzruszające i oryginalne spojrzenie na pełen udręki pokój, który nastał po pierwszej wojnie światowej”.
Chris Cleave, autor „Między nami”

„Powieść, która urzeka i uwodzi”.
Sadie Jones, autorka „The Outcast”

Anna Hope urodziła się w Manchesterze. Studiowała na Uniwersytecie Oksfordzkim i w Królewskiej Akademii Sztuki Dramatycznej. „Przebudzenie” to jej debiut powieściowy.

Anna Hope
Przebudzenie
Przekład: Maria Olejniczak-Skarsgard
Wydawnictwo Świat Książki
Premiera: 16 marca 2016
kup książkę

Przebudzenie

Dzień pierwszy
Niedziela, 7 listopada 1920 roku

Trzech żołnierzy opuszcza koszary w Arras, w północnej Francji. Pułkownik, sierżant i szeregowy. Dochodzi dwunasta w nocy, jest przejmujące zimno. Mężczyźni zmierzają do ambulansu polowego, który stoi przy bramie; pułkownik siada z przodu obok sierżanta, szeregowy z tyłu. Sierżant zapala silnik, a zaspany wartownik daje ręką znak, że mogą wyjechać na drogę.
Młody szeregowy łapie za uchwyt pod sufitem sanitarki, która chybocze się w koleinach. Jest podenerwowany, a podskakiwanie furgonetki jeszcze pogarsza mu samopoczucie. Ma wrażenie, że surowa pogoda tego poranka jest jakąś karą: gdy go obudzono przed kilkoma minutami, otrzymał polecenie ubrać się i wyjść na zewnątrz, tylko tyle. Wydaje mu się, że nie zrobił niczego złego, ale w wojsku trudno cokolwiek przewidzieć. Przez ostatnie sześć miesięcy, od kiedy przyjechał do Francji, wiele razy popełnił wykroczenie i dopiero z czasem powiedziano mu co i jak.
Zamyka oczy i mocniej chwyta za rączkę w trzęsącym się samochodzie.
Spodziewał się, że zobaczy, jak to było, tutaj. To, czego nie widział, bo był za młody, żeby walczyć. To, o czym pisał starszy brat w listach do domu. Jego bohaterski brat, który zginął, zajmując niemiecki okop, i którego ciało nigdy nie zostało znalezione.
Prawdę mówiąc, zobaczył jednak tyle co nic. Utknął na gruzowisku Arras, gdzie całymi tygodniami odbudowuje domy i kościoły, przerzuca cegły.
Sierżant pochyla się nad kierownicą i bacznie przypatruje się drodze. Zna ją dobrze, ale woli jeździć za dnia, ponieważ są tu zdradzieckie leje po pociskach. Nie ma ochoty rozwalić opony, w żadnym wypadku nie dziś. On też nie wie, co tu robi, tak wcześnie rano, niespodziewanie, ale zważywszy na pełne napięcia milczenie siedzącego obok pułkownika, woli nie pytać.
Tak więc trzej żołnierze jadą furgonetką, pod ich stopami warkocze silnik, obok przesuwa się wiejski teraz krajobraz, choć właściwie tego nie wiadomo, bo nic nie widać poza zasięgiem reflektorów i tylko czasem jakieś spłoszone zwierzę przemknie przez drogę z jednej ciemności w drugą.
Mniej więcej po półgodzinie pułkownik wydaje chrapliwe polecenie. „Tu. Stań”. Uderza ręką w deskę rozdzielczą. Sierżant zjeżdża na skraj drogi. Silnik terkocze kilka razy i gaśnie. W ciszy mężczyźni wysiadają.
Pułkownik zapala latarkę i kieruje światło na tył furgonetki. Wyjmuje dwie łopaty, wręcza je żołnierzom, a sam bierze duży jutowy worek.
Przechodzi przez niski mur, za nim podążają wolno żołnierze, na przedzie podskakuje światło latarki.
Mróz sprawia, że błoto jest twarde i całkiem łatwo się po nim idzie, ale szeregowy zachowuje ostrożność; teren jest pokryty dołami, tu i ówdzie dość głębokimi, i pogiętymi kawałkami metalu. Wiadomo, że na tym obszarze roi się od niewybuchów. W barakach dla chińskich robotników, sprowadzonych do Francji, by zabierali z pól bitewnych ciała poległych i materiały wybuchowe, często odbywają się pogrzeby. Zaledwie w poprzednim tygodniu zginęło pięciu mężczyzn, a ich zwłoki ułożono rzędem, na widoku. Trafiają na te same cmentarze, które sami mieli tu zakładać.
Mimo zimna i zdenerwowania szeregowemu poprawia się humor. Jest podekscytowany wyprawą w ciemnościach, w których majaczą roztrzaskane drzewa i czai się niebezpieczeństwo. Łatwo może sobie wyobrazić, że wypełnia jakąś inną misję. Bohaterskie zadanie. O którym napisałby do domu. W każdym razie lepsze to niż kościoły i szkoły.
Wkrótce droga się kończy i mężczyźni stają nad rowem, pozostałością ciągnących się zakosami okopów. Pułkownik schodzi tam i rusza przed siebie, reszta idzie za nim gęsiego.
Szeregowy mierzy wysokość ścian względem swojego wzrostu. Nie jest wysokim mężczyzną, a rów też nie jest głęboki. Mijają ziemiankę po prawej stronie, drzwi wiszą pod dziwacznym kątem, jedna z podpór oderwała się i przepadła dawno temu. Szeregowy przystaje na chwilę, oświetla latarką wnętrze, ale niczego szczególnego tam nie ma; widzi jedynie stary stół, przysunięty do ściany, na którym ostała się blaszana puszka pokryta rdzą. Kieruje snop światła z powrotem do okopu i szybkim krokiem podąża za innymi.
Pułkownik skręca w lewo, w prostszy i krótszy okop, a na jego końcu skręca w prawo, w kolejny okop, ciągnący się krótkimi zakosami jak ten na początku.
– Linia frontu – mamrocze pod nosem sierżant.
Kilka jardów dalej latarka pułkownika wyławia zardzewiałą drabinę, opartą o ścianę okopu. Pułkownik przystaje, raz i drugi naciska nogą dolny szczebel, sprawdzając jego wytrzymałość.
– Panie pułkowniku? – odzywa się sierżant.
– Co takiego? – Pułkownik odwraca głowę.
Sierżant chrząka i pyta:
– Musimy wychodzić na górę tędy, panie pułkowniku?
Szeregowy widzi, jak pułkownik przełyka ślinę i grdyka powoli unosi mu się i opada.
– Masz lepszą propozycję?
Sierżant nie wie, co odpowiedzieć.
Pułkownik szybko pokonuje stopnie drabiny.
– Jasna cholera! – warczy sierżant, ale nie rusza się z miejsca.
Stojący za nim szeregowy niecierpliwie czeka, kiedy wejdzie na górę. Choć wie, że po drugiej stronie będzie tak samo jak po tej, w cichości ducha liczy na coś jeszcze, coś mniej więcej takiego, po co tu przyjechał: nieokreślonego, odważnego i wspaniałego, o czym nie śmie mówić głośno, nawet do siebie. Nie może jednak zrobić kroku, dopóki nie posunie się sierżant, a ten zastygł w bezruchu.
Oficerki pułkownika pojawiają się na wysokości ich głów i na ich twarze pada światło latarki.
– Co tam? Wchodzić tutaj. No już. – Wypluwa słowa jak karabin maszynowy.
– Tak jest, panie pułkowniku.
Sierżant zamyka oczy, wygląda, jakby się modlił, po czym odwraca się i wchodzi na drabinę. Szeregowy wspina się za nim, czując pulsowanie krwi w uszach. Gdy już są na górze, zatrzymują się dla uspokojenia oddechu i szerokim łukiem omiatają latarkami teren: ogromne zwoje zardzewiałego drutu kolczastego, szerokie na dwadzieścia, trzydzieści stóp, podobne do dziwacznego szkieletu jakiegoś pradawnego węża, ciągną się w obie strony jak wzrokiem sięgnąć.
– Niech to diabli! – rzuca sierżant i dodaje trochę głośniej: – Jak my przejdziemy?
Pułkownik wyjmuje z kieszeni cęgi.
– Masz.
Sierżant bierze je i waży w ręce. Zna się na drutach, często je przecinał. Zasieki obronne. Wystarczająco często też je kładł. Jeśli był czas, żeby zrobić to jak należy, zostawiano przejścia. Niewidoczne z drugiej strony. Ale tu nie ma przejść. Drut jest poplątany, zgnieciony i pogięty. Do niczego. Jak wszystko tutaj, psiakrew.
– No dobrze. – Podaje szeregowemu łopatę. – Tylko świeć mi porządnie.
Pochyla się i zaczyna ciąć.
Szeregowy patrzy uważnie na druty, starając się trzymać latarkę pewną ręką. W zwojach tkwią różne rzeczy, chyba od dawna, sądząc po ich wyglądzie. Są tam postrzępione kawałki materiału, sztywne od mrozu, w świetle latarki bielą się kości, nie wiadomo, czy ludzkie, czy zwierzęce. Unosi się dziwny zapach, bardziej metaliczny niż ziemny; szeregowy czuje go w ustach.
Sierżant prostuje się, odwraca i przyzywa ich kiwnięciem ręki zza zasieków. Wykonał dobrą robotę, obaj mężczyźni bez trudu idą wytyczonym przez niego przesmykiem.
– Tędy – mówi pułkownik.
Kroczy po nierównym terenie usianym małymi krzyżami. Są zrobione z białego drewna, a te prowizoryczne ze związanych razem odłamków pocisków. Również z butelek, wetkniętych szyjkami w błoto, z kawałkami papieru wciąż widocznymi w środku. Pułkownik często się zatrzymuje, przyklęka przy krzyżu, oświetla napis latarką, a potem idzie dalej.
Szeregowy próbuje odgadnąć wyraz twarzy przełożonego, gdy ten czyta napisy. Kogo on szuka?
W końcu pułkownik kuca przy małym drewnianym krzyżu znajdującym się w niewielkiej odległości od pozostałych.
– Tutaj. – Daje znak żołnierzom, żeby podeszli. – Kopcie tutaj.
Na krzyżu jest data, drżące cyfry napisane czarnym ołówkiem, ale nie ma nazwiska.
Szeregowy posłusznie wbija łopatę w twardą ziemię. Sierżant robi to samo, ale po kilku ruchach przestaje kopać.
– Panie pułkowniku?
– Tak?
– Czego szukamy, panie pułkowniku?
– Ciała – odpowiada pułkownik. – Ruszać się, do cholery. Szkoda czasu.
Żołnierze wymieniają spojrzenia, po czym sierżant odwraca wzrok, spluwa i kopie dalej.
Pod zamarzniętą skorupą ziemia jest bardziej miękka, lepka, więc praca idzie szybciej. Wkrótce słychać brzęk me-talu o metal. Sierżant odkłada łopatę, pochyla się i odgarnia błoto ze stalowego hełmu.
– Zdaje się, że jest, panie pułkowniku.
Pułkownik oświetla dół.
– Odgrzebcie go – mówi spiętym głosem.
Żołnierze kucają i rękami w rękawiczkach jak najstaranniej odkrywają ciało. Ale tak naprawdę pojawia się nie ciało, lecz stos kości w resztkach po mundurze. Z ciała nie pozostało nic prócz kilku czarnobrązowych szczątków na boku czaszki.
– Odsłońcie, ile się da, i poszukajcie naszywek.
Zmarły leży zgięty, prawa ręka jest przygnieciona. Żołnierze unoszą i odwracają zwłoki. Sierżant wyjmuje scyzoryk i zdrapuje ziemię w miejscu, gdzie powinno być ramię. Naszywki pułku ostały się, ale są nieczytelne, kolory wsiąkły w ziemię; nie wiadomo, co na nich kiedyś było.
– Niestety, nic nie widać, panie pułkowniku. – Światło latarki pada na czerwoną, spoconą z wysiłku twarz sierżanta.
– Szukajcie dokoła zwłok. Dokładnie. Chcę mieć cokolwiek, co pozwoli go zidentyfikować.
Żołnierze wykonują polecenie, ale niczego nie znajdują.
Powoli wstają. Szeregowy masuje sobie krzyż, patrząc na skąpe szczątki wydobyte z ziemi i przekręcone na bok. Przemyka mu przez głowę nieproszona myśl: jego brat zginął tutaj. Na takim właśnie polu we Francji. Nie znaleziono ciała. A jeśli to on?
Tego nigdy nie będzie wiadomo.
Ogląda się na pułkownika. Nie wiadomo również, czy wydobyte zwłoki są tymi, których on szukał. To była strata czasu. Czeka na reakcję dowódcy, spodziewając się ujrzeć jego rozeźloną twarz.
Pułkownik jednak kiwa tylko głową.
– Dobrze – mówi, rzucając na ziemię niedopałek papierosa. – Wyjmijcie go i włóżcie do worka.

***

Hettie przeciera rękawem zaparowaną szybę taksówki i wygląda przez okno. Widzi niewiele – w każdym razie nic tu nie przypomina klubu nocnego – jedynie puste, nieoświetlone ulice. I pomyśleć, że parę sekund jazdy dzieli ich od Leicester Square.
– To tu. – Di pochyla się ku kierowcy.
– Należy się jeden funt. – Taksówkarz zapala lampkę i włącza bieg jałowy.
Hettie daje przyjaciółce swoją część, dziesięć szylingów. Jedną trzecią swojej wypłaty. Ściska ją w gardle, gdy pieniądze przechodzą do ręki kierowcy. Ale jazda taksówką nie jest czczą zachcianką, nie o tej porze; omnibusy nie kursują, a metro jest zamknięte.
– Przekonasz się, że było warto – szepcze Di, gdy wysiadają. – Zaręczam ci. Daję głowę.
Taksówka odjeżdża, a one biorą się pod ręce i idą nieoświetloną boczną ulicą, przy chrzęście żwiru i okruchów szkła pod pantoflami do tańca. Mimo zimna Hettie czuje placki wilgoci w zagłębieniu pleców. Jest już zapewne grubo po pierwszej w nocy, jeszcze nigdy nie była w mieście o tak późnej porze. Myśli o swojej mamie i bracie, pogrążonych we śnie w Hammersmith. Za parę godzin wstaną i zaczną się szykować do kościoła.
– Jesteśmy na miejscu – mówi Di.
Staje przed starym trzypiętrowym domem. Zza okiennic nie prześwituje światło, jedynie nad drzwiami pali się mała niebieska żarówka.
– Na pewno? – odzywa się Hettie, a jej oddech gęstnieje w mroźnym powietrzu.
– Popatrz. – Di wskazuje tabliczkę z brązu przybitą do ściany.
Tabliczka wygląda zwyczajnie, jak przed gabinetem lekarza albo dentysty. Tyle że jest wyryty na niej napis: DALTON’S Nr 62.
„Dalton’s”.
„Legendarny klub nocny”.
„Do tego stopnia legendarny, że jak twierdzą niektórzy, nie istnieje”.
– Gotowa? – Di posyła jej niebieski widmowy uśmiech od ucha do ucha i puka do drzwi.
Przesuwa się klapka w okienku. W prostokącie światła widać dwoje wyblakłych oczu.
– W jakiej sprawie?
– Jestem umówiona z Humphreyem – mówi Di.
Sili się na elegancki akcent. Za jej plecami Hettie dusi w sobie chichot. Drzwi się jednak otwierają. Kobiety muszą się przez nie przecisnąć do holu, niewiele większego od szafy. Naprzeciwko wejścia, za wysoką drewnianą ladą, stoi młody portier. Jego wzrok prześlizguje się po Hettie, ubranej w brązowy płaszcz i beret szkocki, ale zatrzymuje na Di, jej ciemnych oczach i przystrzyżonych włosach, których końce wystają odrobinę spod kapelusza. Di ma szczególny sposób patrzenia – w dół i w bok, i z powrotem w górę – który przykuwa uwagę panów. Właśnie tak teraz robi. Hettie widzi, że mężczyzna wybałusza oczy jak ryba złapana na haczyk.
– Muszą się panie wpisać – mówi w końcu, wskazując otwartą księgę, która leży przed nim na ladzie.
– Oczywiście. – Di zdejmuje rękawiczkę i składa wyćwiczony zamaszysty podpis. – Teraz ty. – Podaje pióro Hettie.
Z dołu niesie się pulsująca muzyka: zawrotne dźwięki trąbki. Przebija się przez nią radosny okrzyk jakiejś kobiety. Hettie słyszy łup-łup-łup własnego serca. Lśniący atramentem podpis Di wychodzi poza pole na rząd poniżej. Hettie też zdejmuje rękawiczkę i podpisuje się: Henrietta Burns.
– Proszę wejść. – Portier przysuwa księgę do siebie i macha ręką w stronę nieoświetlonych schodów za swoimi plecami.

 
Wesprzyj nas